Uśmiech Ukochanego …

… rozjaśnia mój dzień.
 
O ten uśmiech nie trudno, gdy na talerzu przed nim paruje aromatyczna carbonara, cudownie uzupełniona jeszcze bobem z końca wiosny. Gdy carbonara zostaje podana na stół, to uśmiech i przegonienie wszelkich smutków i przykrości mam gwarantowane.
 
SONY DSC
 
Taki mój "love-food" :)
 
A przy okazji zapraszam na wpis z listopada z 2008 roku (klik klik), o zimowej carbonarze, do którego zrobiłam nowe zdjęcie. Aż mi się pyszczek śmieje, gdy widzę jakie zdjęcia robiłam na początku, a jakie teraz. Ciekawa jestem co będzie za kolejne 5 latek :)
 
 
Wiosenna carbonara z bobem
 
Składniki:
20 dag wędzonego boczku, po obraniu ze skóry i odcięciu kostek, pokrojony w paseczki
2-3 żółtka, zależy od wielkości
75-100 g śmietany
garść parmezanu
tymianek
sól, pieprz
1 szklanka bobu, wcześniej ugotowanego i obranego
 
makaron – dowolnie – może być spaghetti, może być penne czy fusilli. Ja wolę penne, ewentualnie fusilli, ale jak ich nie mam, to daję co mam ;)
 
Przygotowanie: Wstawiam wodę na makaron. Boczek wrzucam na suchą patelnię i wytapiam z niego tłuszcz na małym, potem średnim ogniu. Tłuszcz zlewam do pojemniczka i mrożę. Zostawiam tylko trochę na patelni. Wrzucam makaron do osolonego wrzątku i gotuję zgodnie z instrukcją, a raczej jak zwykle 2-3 minuty krócej, by był al dente, a nie "po polsku" rozgotowany :D
W czasie gotowania makaronu mieszam żółtka, śmietanę i parmezan w miseczce. Tymianek dorzucam na patelnię z boczkiem po odlaniu tłuszczu. Gdy makaron się ugotuje, odcedzam go, nie (!!!) przelewam, za to zachowuję odrobinę wody z gotowania i makaron wraz z wodą wrzucam na patelnię do boczku. Dorzucam bób i od razu wlewam śmietanę z żółtkami. Mieszam i wykładam na talerze. Można udekorować parmezanem, można udekorować pietruszką czy szczypiorkiem czy tymianekiem.
 
Smacznego.

Zaczęło się … zmiany … i ciacho na weekend.

Moja droga z blogiem jest niezwykle pokręcona.
 
KS_logo
Dawne logo, do którego wciąż mam wiele sentymentu :)
 
Zaczęło się od fascynacji, jak wiele można dowiedzieć się z blogów, jak wiele można poznać, jak fajnie jest dzielić się tym co samemu się dowiedziało i zrozumiało.
 
Zaczęło się od poszukiwania sposobu na zatrzymanie szczęśliwych chwil, które zbyt łatwo mi w tamtym czasie uciekały, przeganiane gromadzącymi się niczym po lawinie problemami ze zdrowiem.
 
Zaczęło się, bo też i miałam ogrom wolnego czasu. Potem trwało, gdyż wciągnęło mnie to blogowanie ogromnie. Poznałam cudowne osoby, ba! poznałam bliską sercu przyjaciółkę, siostrę niemalże (Oczko, buziaczek :*). Przeżyłam niezwykłe wydarzenia – te duże i małe, te mniej i bardziej publiczne, wszystkie mi bardzo drogie. Rozwinęłam się, uwierzyłam w siebie, zmieniłam swoje życie o 180 stopni i wciąż rozwijam się, staję się szczęśliwa i doceniam "tu i teraz" znacznie bardziej niż w początkach mojego po-amnezyjnego życia. Dążę do spełniania swoich marzeń zamiast wypełniania zadań postawionych przez innych.
 
"Zaczęło się nowe życie dzięki blogowi" można by powiedzieć i choć brzmi to pewnie nazbyt emocjonalnie, jest po prostu prawdziwe.
 
Nie chcę więc tego ważnego kawałka mojego życia przekreślać, kasować, oddawać … nie chcę też jednak, aby był takim wyrzutem sumienia, jakim jest teraz, gdy nie piszę na nim już od wielu tygodni. Chcę by trwał i rozwijał się, chcę by żył dla mnie i zgodnie ze mną, ale  … 
 
… ale zwyczajnie nie mam czasu na pisanie tak jak do tej pory. Na obrabianie kilkunastu zdjęć, na pisanie długich notek. Nie żebym tego nie lubiła. Po prostu i zwyczajnie brak mi czasu, a czas jaki mam poświęcam na cudowne i niezwykle aktywne życie jakie teraz mam – ba! mam nadzieję, że moje życie będzie się tym bardziej aktywnie rozwijać. Co jednak zrobić, by zatrzymać w pamięci przepisy, skrawki wspomnień, by dzielić się smakowitymi recepturami …
 
20140603_chlebek_tecza
 
Myślałam i myślałam … i wymyśliłam. Foto książka kucharska. Zobaczymy czy zda swój egzamin. Ja i tak pewnie od czasu do czasu napiszę coś więcej, ale tymczasem potrzebuję miejsca, gdzie zachowam receptury na różne smakowitości, na pomysły, na wciąż poszerzającą się wiedzę o tym co smaczne i tym jak uprawiać to co smakowite. Pewnie od czasu do czasu pojawią się również jakieś widoczki z psiego aspektu mojego życia, bo Kuchnia Szczęścia to po prostu moja Kuchnia Szczęśliwego Życia, wirtualny kątek, gdzie zgotowałam sobie wiele wiele szczęśliwości, a szczęście dzielone się mnoży :)
 
Z czasem pewnie wyjaśni się więcej na blogu o tym co mnie tak dokumentnie pochłania, ale tymczasem zapraszam do śledzenia Demonicznej Sfory na fejsbuniu, gdzie pojawiają się fotograficzne widoczki z naszych psich treningów do IPO. Oba blogi – i Kuchnia Szczęścia i Gospodarne Szczęście (dziś na GS wspaniałe bułeczki Marraquetas) postaram się raz na jakiś czas odświeżyć z czymś smakowitym co ugotowałam/upiekłam i sfotografowałam, a po więcej zapraszam też na fejsbukową odsłonę obu blogów :)
 
SONY DSC
 
Tymczasem więc, zgodnie z obietnicą daną kilku już osobom na naszych weekendowych psich treningach … oto mój bananowy chlebek – w wersji podstawowej i z możliwymi modyfikacjami. Smacznego!
 
Chlebek bananowy
 
Najpierw rozgrzewam piekarnik do 165 stopni Celsjusza i smaruję średnią keksówkę (dolna długość 27 cm) olejem plus wysypują ją otrębami lub sezamem lub pozostawiam bez niczego. Ostatnio jednak wykładam ją pergaminem i tak jest najwygodniej. Wyjmuję 2 miski.
Do jednej wsypuję suche składniki. 1 3/4 szklanki mąk (zawsze stosuję własną mieszankę, starając się by przeważała razowa mąka, z dodatkiem orkiszowej, żytniej). Do mąk wsypuję 1/2 łyżeczki soli, 1 łyżeczkę sody, 1-2 łyżki kakao (można pominąć kakao, wtedy chlebek będzie jasny). Do suchych składników dodaję też przyprawy na jakie mam ochotę, w ilości od 1-2 łyżeczek. Aromaty i ekstrakty dodaję do płynnych składników. Do suchych składników dodaję jeszcze ok 1 szklanki posiekanych bakalii.
Do drugiej miski wkładam 3 banany (zwykle waga ok 350 g), mocno dojrzałe. Rozgniatam je lub blenduję z 60 ml espresso, 1/3 szklanką oliwy, 1/4 szklanki płynu typu mlecznego (od maślanki poprzez jogurty po mleko, dowolnego pochodzenia – krowie, kozie, roślinne. Pewnie można dać sok lub wodę, ale nie próbowałam), ok 1/2 szklanką miodu (choć dla dzieci lepiej dać więcej, bo przy tej ilości chlebek nie jest wyraźnie słodki, taki idealny dla dorosłych, jako przerywnik treningów z psami). Na koniec wbijam 2 jajka i mieszam je z masą, nie ubijam!
Suche wsypuję do mokrych (lub na odwrót – to naprawdę nie ma wielkiego znaczenia przy takim wypieku, ale wygodniej się miesza) i mieszam tylko do połączenia składników. Przelewam/przekładam masę do keksówki, wyrównuję mokrą dłonią, czasem posypuję sezamem i piekę ok 55-60 minut.
Takie ciasto zawsze (!!) trzeba upiec odpowiednio wcześniej i pokroić po całkowitym wystudzeniu, bo inaczej będzie się kruszyć. Im więcej mąk razowych, tym bardziej będzie się kruszyć.
 
Modyfikacje:
– Ostatnio obok bananów, użyłam rabarbaru i jabłek z jakich wcześniej ugotowałam kompot. Zblendowałam je tylko dokładnie i dodałam tylko trochę banana. Chlebek wyszedł dużo bardziej mokry, na granicy zakalca, ale zupełnie nie kruszący się.
– Zamiast kawy czasem dodaję odpowiednio więcej płynu, jeśli nie chcę robić z kawowym posmakiem.
– Jak pisałam wyżej – można zrezygnować z kakao, wtedy chlebek będzie jasny.
– Aromatyzuję/doprawiam ten wypiek zgodnie z chęciami i zawartością szafek – czasem kardamon, czasem cynamon, czasem ekstrakt pomarańczowy, czasem nalewka cytrynowa, czasem skórki z cytrusów. Pełna dowolność :)
 
Bawcie się dobrze i smacznego!
 

Ach ten tort!

Pisałam Wam już o miodowniku i mocnym postanowieniu poszukiwania idealnego miodownika na następne Święta. Dlatego też, gdy ostatnio u Viri zobaczyłam tort ormiański, wiedziałam, że muszę go wypróbować. A gdy jeszcze Monia powiedziała, że to niemalże jak tort rumuński od Basi, który zachwalała ogromnie, nie pozostało mi nic innego niż go zrobić.
 
SONY DSC
 
I zrobiłam!
 
Piękny, obłędny w smaku, ciężki, ale nie przygnębiający, raczej satysfakcjonujący. Co tu dużo mówić. W końcu miód, kawa, orzechy w karmelu i czekolada. To musiało być dobre.
 
Musiało i było, ale zanim ten tort powstał, ja przeszłam z nim wszystkie kręgi pechowych piekieł. Może dlatego, że zdecydowałam się pozwolić mu się trochę "powywyższać" i dałam mu aż siedem warstw. Siedem warstw? Siedem kręgów piekieł? ;D
 
Ale, ale, ja tu Was straszę, a to tort wart każdej chwili na niego poświęconej i w gruncie rzeczy nie jest bardzo pracochłonny, o ile rozłoży się w czasie wszystkie czynności. Dlatego bardziej jako dykteryjkę opowiem Wam o mojej pechowej drodze to tego niebiańsko dobrego tortu.
 
SONY DSC
 
Tort miał powstać na urodziny mojej Mamy. Cała 60'tka, to trzeba to było uczcić szczególnie, a zachwycona po torcie-miodowniku i jego pięknej warstwowej formie, chciałam ten efekt powtórzyć. Tak więc już na mniej więcej 3 czy 4 tygodnie przed planowaną uroczystością wiedziałam już co piekę. Ba! Miałam już nawet ułożony plan co do dnia i godziny, tym bardziej, że na ten dzień piekłam jeszcze gęś i przeróżne dodatki do niej gotowałam.
 
Plany jednak planami, a życie życiem. Przyszedł ten dzień, dzień zrobienia ciasta na blaty tortu, a ja obudziłam się chora po czubek głowy. Katar, kaszel, gorączka, koszmarne migreny … niestety, tak to bywa przy zapaleniu zatok. W efekcie tego, zwlokłam się z łóżka aby przygotować ciasto, które po zrobieniu powinno poleżeć w lodówce ze 3 dni, dopiero … po 4 dniach, 2 dni przed wielkim dniem. A i tak przypłaciłam to nawrotem gorączki i koszmarnymi nocnymi dreszczami.
 
SONY DSC
 
Ale co tam, pomyślałam. W końcu ciastu na miodownik wystarczała tylko nocka w lodówce, może i temu wystarczy.
 
Nie wystarczyła. Ciasto było lepkie, płynne niemalże i ani zamoczenie dłoni w zimnej wodzie ani w oleju nie pomagało. Zamknęłam wiec pojemniczek z ciastem i wzięłam się za szybki, awaryjny tort na bazie czekoladowego ciasta Hrabiny, a do tortu ormiańskiego podeszłam znów po kilku dniach. Od razu było widać różnicę, choć muszę powiedzieć, ze na tym etapie nie byłam wciąż przekonana do tego ciasta. Brak dodatku masła sprawiał, że ciasto i tak było okrutnie lepkie. Przeczytałam wszystkie uwagi na forum Gazety, skąd ten przepis oryginalnie pochodzi i nie podobało mi się wylepianie ciastem tortownicy. Ani to nie byłoby równe, ani ładne. Postanowiłam więc złamać trochę zasady (staram się nie dodawać ani mąki ani wody ani oleju w czasie rozwałkowywania ciasta, a szczególnie oleju, gdy nie ma tłuszczu w składzie ciasta) i obficie posmarowanymi olejem rękami odrywałam kawałki ciasta i pomiędzy równie mocno posmarowanymi olejem pergaminami rozwałkowywałam cieniutko ciasto.
 
SONY DSC
 
Pierwszy blat piekłam dalej z ambiwalentnymi odczuciami i byłam niemalże przekonana, że po prostu wypiekę to ciasto i będziemy mieli krakersy, a nie będę sobie nim głowy zawracać. Pierwszy blat wyszedł jednak wyśmienity. Inny niż mój miodownik ze Świąt, też miodowy, ale inny. Z każdym blatem i odkrawanymi bokami przekonywałam się do tego ciasta bardziej i bardziej. Ostatecznie miodowe blaty okazały się być twardsze niż w miodowniku, ale brak maślanego posmaku jaki był w miodowniku dodawał im tego czegoś. Zarówno wtedy, gdy próbowałam skrawków ciasta, jak i później gdy jadłam juz złożony tort, jak i teraz gdy o tym piszę, jestem rozdarta – obydwa ciasta i to do miodownika i to do tortu ormiańskiego są wyborne, i nijak nie mogę zdecydować się które lepsze.
 
SONY DSC
 
Pozostało więc wziąć się za krem i spróbować całego tortu. W oryginale z forum ciasto przekłada się maślanym kremem kawowym, w którym jajka ubija się na parze, studzi i dodaje do masła. Proste? Niby tak. Ale tutaj przypałętał się kolejny pech, choć szczerze powiedziawszy to powinnam napisać nie pech, a moje roztargnienie. Zabiegana tego dnia okrutnie, wciąż jeszcze trochę chora po zapaleniu zatok, oczywiście zbyt szybko zaczęłam dodawać ubite jajka do masła. I masa się zwarzyła. Nie było problemu, gdyż od razu w kąpieli wodnej uratowałam masę, ale tego dnia wpadło mi jeszcze kilka innych niespodziewanych zajęć i nie mogłam już dalej zajmować się tortem. Gdy na drugi dzień wyjęłam miskę z kremem z lodówki, krem znów był zważony.
 
Niestety, jak to bywa z ratowanymi rzeczami, najlepiej zużyć je od razu. Trzeba więc było ratować krem jeszcze raz. Wzięłam trochę miękkiego masła, utarłam je porządnie z dodatkową porcją kawy i po łyżce, powolutku, dodawałam zważony krem. I znów krem został uratowany, a ja odpędziłam kolejnego pecha :)
 
SONY DSC
 
"Nieszczęścia chodzą parami" jak mówi stare przysłowie. Byłam więc pewna, że to koniec nieszczęść i pecha. Ha! Los spłatał mi jednak figla – pary nieszczęść chodzą parami :D
 
Tort złożyłam szybko i bez problemów. Najpierw mocno, bardzo (!) mocno nasączyłam kawą blaty, potem posmarowałam je czekoladą roztopioną z kremówką, na to kawowy krem, który po moim ratowaniu stał się mega mocno kawowym kremem. Wszystko pięknie schłodzone w lodówce. Przyszła więc pora na polewę. Lubię na tortach polewę kakaową, błyszczącą, niebrudzącą palców, dającą duże pole do manewru z dekoracjami. Ładnie się kroi, nie pęka, jest smaczna i choć zwykle staram się nie stosować tego typu wynalazków jak mieszanka nabiału, cukru, kakao i żelatyny, to w końcu torty zdarzają się raz na jakiś czas. Polewę kakaową robiłam już wiele razy. Na torty, na ciasta, kiedyś nawet na babeczki. Wierzcie mi, nie ma w niej nic a nic skomplikowanego.
 
Ale gdy przypałęta się pech do kwadratu wtedy nawet taka polewa może nie wyjść. Trzy paskudne gluty wylałam do zlewu. Co gorsza, nie mam do tej pory pojęcia co się stało. Nawet czwarta wersja nie była idealna (co niestety widać na zdjęciach). Wszystko robiłam jak zawsze, nie było żadnych nowych elementów, a jednak! W końcu, gdy czwarta, wciąż nie doskonała, ale już zadowalająca, polewa została zrobiona, poddałam się i użyłam jej … jak później się okaże, nawet to dało przekuć się w dobry omen ;)
 
SONY DSC
 
Pechowa polewa do pary dostała już malutkiego pecha, można powiedzieć, że peszka, peszuńka … karmel do krokantu zrobił się idealnie, orzechy uprażone i obrane ze skórek czekały. Wsypuję delikatnie orzechy na patelnię z karmelem i prysk … dwie krople karmelu wylądowały na nadgarstku. Kilka razy już poparzyłam się karmelem, ale tym razem te krople spadły na dopiero co zranioną skórę i bolało koszmarnie. Ale cóż tam. Krokant wylądował na pergaminie do schłodzenia, tort czekał w lodówce na ostatnie dekoracje, a ja postanowiłam dać temu tortowi dobry symbol, na złamanie całego pecha :)
 
SONY DSC
 
Dlatego, gdy z grubsza posiekanymi orzechami udekorowałam boki tortu, resztę zmieliłam drobno i na wierzchu tortu, który powinien być czekoladowym lustrem, a był raczej otchłanią ciemności (wybaczcie mi, ta moja fantazyjna dusza i ulubione odwołania do magicznych aspektów) nałożyłam złote niczym słońce serce. I przyznajcie, serce wygląda jakby unosiło się z piekielnych otchłani ciemności, pełnych złego pecha, lśniąc i zapraszając do wgryzienia się w ten nieziemski tort … a żeby było zabawniej, tort ozdabiałam w dniu Walentynek. Hihihi, a teraz na poważnie …
 
… tort ormiański w porównaniu z miodownikiem jest inny, cięższy, mocniejszy w smaku. Z pewnością krem zawładną moim podniebieniem i kawowe połączenie z miodem jest nieziemskie. Na pewno dodałabym mu jeszcze dobrej brandy, ale generalnie nie potrzebuje nic więcej. Jeśli chodzi o blaty to wciąż nie wiem, który lepszy i pewnie jeszcze spróbuję upiec oba jednocześnie, by porównać ich smaki. W miodowniku podobała mi się łatwość wałkowania ciasta (masło po nocy w lodówce sprawiało, że ciasto jest przyjemne w obróbce), ale i sam maślany smak był ciekawy. Za to blaty w torcie ormiańskim, dzięki użyciu ciemnego cukru muscovado miały bardzo kuszący miodowo-karmelowy smak, a dodatek mąki orzechowej nadaje im kolejną sferę smaku.
 
Ach ten tort! Już na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako siedem kręgów pechowych piekieł prowadzących do siedmiu warstw niebiańskiego smaku :)
 
 
Tort ormiański
(przepis od Viri z moimi zmianami i uwagami w nawiasach)
 
Składniki na ciasto:
375g mąki
75g mielonych orzechów laskowych lub włoskich
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 razy na czubku noża sody
185g miodu
185g cukru (ja dałam 100 g ciemnego muscovado)
3 jajka
 
Składniki na krem:
200g masła
250g serka mascarpone
300g cukru (ja dałam 150 g)
4 jajka, małe
4-5 łyżeczek kawy rozpuszczalnej (ja dałam ok 5 łyżek kawy instant, ale dodawałam je stopniowo, do smaku)
 
Składniki do posmarowania blatów:
100g czekolady gorzkiej 81% (ale ok 170 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
150ml śmietanki kremówki 30% (ale ok 250 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
 
Składniki na krokant:
110g orzechów laskowych, podpieczonych i bez łupin
110g cukru
25ml wody
 
Składniki na nasączenie:
2 przedłużone espresso (ok 200 ml)
 
Składniki na polewę (Viri użyła polewy czekoladowej, tj czekolada i kremówka w proporcjach 1:1 (po 50 g), z dodatkiem 1 łyżeczki masła):
ja użyłam polewy kakowej tej (klik klik)
 
Przygotowanie: Składniki na ciasto i krem powinny być w temp. pokojowej!
 
Przygotować ciasto (na minimum 3 dni przed połączeniem z kremem, a na minimum 5 dni przed jedzeniem). Przesiać mąkę pszenną, orzechy, proszek do pieczenia i sodę. W garnku podgrzać miód z cukrem aż się rozpuści – przestudzić. Jajka ubić na puszysty, jasny krem (6-8 minut). Zmniejszyć obroty miksera i powoli dodawać miód z cukrem (może być lekko ciepły, ale nie gorący!). Następnie w 2 partiach wsypać suche składniki, mieszać łyżką lub końcówką do ucierania na gładkie ciasto. Gotowe przełożyć do czystej, zamykanej miski i schłodzić w lodówce 3 dni (zgodnie z moim doświadczeniem i wypowiedziami na FotoForum można i 4-5 dni)
 
Przygotować krem. Jajka ubić na parze z cukrem i kawą. Ostudzić. Masło utrzeć na jasny, puszysty krem, powoli dodawać jajka i mieszać aż składniki się połączą (w tym momencie mój się zwarzył!;) podgrzanie nad parą wodną uratowało krem – u mnie też). Dodać serek mascarpone, wymieszać do gładkości. Schłodzić. Krem można przygotować dzień przed przełożeniem ciasta.
 
Schłodzone ciasto (po 3 dniach) podzielić na 7 równych części. Na 7 kawałkach papieru do pieczenia narysować okręgi o średnicy tortownicy (22cm). Porcje rozpłaszczać dłońmi zwilżonymi zimną wodą lub olejem rzepakowym, następnie delikatnie oprószyć mąką i cienko rozwałkować do granic okręgów. Każdy piec 12-14 minut w tortownicy 180st.C aż się zezłocą. Ostudzić na kratkach. (Ja jednak nie rozpłaszczałam dłońmi, tylko rozwałkowywałam pomiędzy 2 arkuszami papieru posmarowanymi olejem (jakimś neutralnym w smaku) i piekłam na tym dolnym – górny pergamin trzeba zrywać tak jak duży plaster, jak najbliżej ciasta, powolnym , jednostajnym ruchem). Po upieczeniu radełkiem do wykrawania wycinałam blaty takie jak tortownica (u mnie 18 cm średnicy, ale można spokojnie do 22 cm. resztki smakują wybornie jako miodowe krakersy)
 
Posmarować ranty (lub jeśli wolicie całe blaty, ja smarowałam całe blaty i moim zdaniem to duże lepsza opcja, szczególnie gdy użyje się gorzkiej czekolady, która przełamuje słodycz kremu i blatów) ostudzonych blatów polewą przygotowaną ze 100g czekolady i 150ml śmietanki (ja użyłam mniej więcej o 2/3 więcej by posmarować całe blaty, a nie tylko ranty i robiłam to wraz z przekładaniem całego tortu). Odstawić do momentu aż zastygnie.
 
Dno tortownicy wyłożyć krążkiem papieru do pieczenia (Ja nie wykładałam. Nie ma potrzeby, Ciasto nie klei się, a łatwiej je potem łopatką przełożyć na talerz czy paterę), włożyć pierwszy blat ciasta (i mocno go nasączyć zimną, mocną kawą), posmarować (u mnie najpierw czekoladą, potem krem, nakładany z worka cukierniczego, wyrównywany łyżeczką) 1/7 kremu, ale przy brzegach ciut mniej, by kolejne warstwy rozłożyły swoim ciężarem kremy poszczególnych warstw równomiernie). Powtórzyć do ostatniego blatu, którego nie smarujemy już kremem (ale też go nasączałam kawą). Ciasto lekko dociskamy i schładzamy aż tort będzie stabilny (schłodziłam całą noc, ale wystarczy 30-40 minut w zamrażalniku). Boki posmarować ostatnią częścią kremu i włożyć do lodówki pod przykryciem na 2-3 dni (u mnie na jeden dzień).
 
Przygotować krokant. Z cukru i wody ugotować złotobrązowy karmel, wsypać orzechy i wymieszać. Całość przełożyć na blaszkę wyłożoną posmarowanym olejem papierem do pieczenia. Po ostudzeniu grubo posiekać lub zmiksować w malakserze. (Ja najpierw grubo posiekałam, bo taki jest ładniejszy do obłożenia boków, ale resztę zmiksowałam)
 
Przygotować polewęjak tutaj (klik klik), a jeśli wolicie polewę czekoladową to należy w kąpieli wodnej roztopić czekoladę (50 g) z kremówką (50 g), dodać 1 łyżeczkę masła. poczekać aż ciut przestygnie i zgęstnieje i oblać wierzch tortu.
 
Wykończenie. Wierzch ciasta polać polewą czekoladową. Boki ozdobić krokantem orzechowym dociskając do ciasta. (Z drobno zmielonego krokantu można zrobić ozdobę na wierzch tortu.) Tort przechowywać w chłodnym miejscu.
 
Żródło: Jeśli zacząć chronologicznie, to źródło jest na FotoForum, dzięki Lisce, a potem też u Liski na blogu, ale mnie zainspirowała Viri i to głównie jej zmianami się też kierowałam. Swoją drogą to idea stworzenia tego tortu opiera się na torcie z Misianki, warszawskiej cukierni. Jeśli wierzyć zdjęciom z Misianki to ten tort ormiański ma się nijak do tamtego, który ma w sobie grubą warstwę kremu, jakby nugatu. Przy okazji będę musiała i tamten torcik spróbować i odtworzyć :)
 
Spójrzcie też na tort rumuński u Basi, piękny w swym minimaliźmie, a tutaj (klik klik) jest przepis na mój miodownik.
 
 
Smacznego.

„Odjazdowe” brownie.

Zanim o kolejnym torcie, krótki i szybki przerywnik … brownie :)
 
Uwielbiam poszukiwania idealnych smaków, idealnych konsystencji.
Uwielbiam eksperymenty kulinarne, sprawdzanie najróżniejszych możliwości.
Uwielbiam czekoladę, szczególnie taką, której malutki kawałek potrafi nasycić i dodać energii niczym wulkan.
 
Dlatego choć mam już jedno swoje ulubione brownie, postanowiłam trochę poeksperymentować.
 
SONY DSC
 
Brownie, jak wieść gminna niesie, to ciasto-wypadek. Ktoś kiedyś dodał za mało, czy też w ogóle zapomniał o mące i tak powstał zakalec, który zyskał światową sławę. Moje dotyczchasowe brownie jest wyborne, kremowe, mocno czekoladowe. Niczego mu nie brakuje. A jednak …
 
… a jednak moje wypieki z ostatniego roku są dostosowywane do piknikowych, wyjazdowych możliwości, o jednocześnie dosyć spartańskich warunkach, bo gdy ćwiczymy z psami, nikomu nie przychodzi do głowy by rozkładać kocyki, serwetki, sztućce i talerzyki. Nasze treningowe przekąski muszą być dostosowane właśnie do takich warunków. Kremowość dotychczasowego brownie to zaleta, ale i wada, gdy zjadamy kawałek ciasta przywieziony w pudełeczku na trening w lesie. Potrzebowałam dodatku mąki, która związałaby wnętrze ciasta, zapobiegając mazaniu się i brudzeniu palców.. Mąka jednak sprawia, że smaki stają się bledsze, a brownie musi, po prostu musi być meeeega czekoladowe. To ma być bomba, wulkan smaku, którego wystarczy maluteńki kawałek, by zaspokoić ochotę na czekoladę i dodać energii.
 
Dlatego do poprzednich proporcji dodałam więcej masła, więcej jajek, a niewielką ilość mąki wymieszałam z ciemnym kakao i to jest to. Po kilku eksperymentach z większą lub mniejszą ilością mąki, te proporcje są idealne, by zachować smak i by wpłynąć na konsystencję, czyniąc ją podatniejszą na jedzenie łapką :)
 
Wyborny zastrzyk energii na chłodne dni treningów … oj, ale my z Arthasem tęsknimy do naszych weekendowych wariactw. Już niedługo, już za chwileczkę :)
 
 
Brownie "odjazdowe" (Brownie II)
Nagrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza i wyłożyć pergaminem formę 20 cm x 20 cm (ewentualnie tortownicę o średnicy 24 cm).
250 g masła i 300 g gorzkiej czekolady roztopić z 75 g cukru brązowego, najlepiej ciemny muscovado (5 łyżek) w kąpieli wodnej. Mieszać delikatnie, aż cukier się rozpuści (ten rozpuszczony cukier stworzy potem skorupkę na wierzchu). Zdjąć z kąpieli wodnej i odstawić do przestudzenia. 6 jajek roztrzepać delikatnie (nie ubijać, bo ciasto wyrośnie i opadnie. Ma to swój urok – jak widać na zdjęciu, ale jest niepotrzebne i może przesuszyć krawędzie ciasta). Masę czekoladową dodać do jajek, potem dodać 35 g mąki* (3 i pół łyżki) wymieszaną z 15 g kakao (2 łyżki) i szczyptą soli. Na tym etapie można dodać też ekstrakty smakowe (np. 1-2 łyżki ekstraktu waniliowego lub dowolnego innego, 1-2 łyżeczki przyprawy w proszku). Wlać do formy** i piec ok 20-25 minut.
 
* w bezglutenowej wersji można mąkę pszenną zastąpić bezglutenową lub użyć trochę więcej mąki orzechowej (lub zmielonych drobno orzechów – przy orzechach powinno być ok 50 g mielonych migdałów czy innych orzechów)
** po wlaniu do formy można na wierzch powtykać też owoce, surowe lub z konfitur, można też gdzieniegdzie położyć po odrobinie dżemu (max do 250 g owoców czy dżemu).
 
A tutaj przepis na moje pierwsze brownie (klik klik), najlepsze z najlepszych, ale lepsze do podjadania łyżeczką czy widelczykiem lub gdy mamy choć serwetki pod ręką :D
 
Przepis dołączam do Czekoladowego Tygodnia u Bei:
 
Smacznego.

W poszukiwaniu idealnego czekoladowego tortu.

Zima to czas, gdy ogród śpi, a pomimo mojej dużej tolerancji dla złej pogody na treningach, nawet ja musiałam w końcu przenieść treningi z Arthasem do domu, gdy ogromne zaspy sprzyjały raczej gonitwom po śniegu, niż ładnemu chodzeniu przy nodze. Do tego musiałam też skrócić nasze spacery, gdy mój maluszek znów się rozchorował (ehhh, nie ma to jak odporność obecnych owczarków). Zresztą i mnie dopadło zapalenie zatok. Dlatego też, tak się dziwnie zrobiło, że nagle miałam trochę więcej czasu. Czyżby?
 
SONY DSC
 
Zawsze, gdy mam więcej czasu, mam go de facto mniej :D
 
Przecież nie byłabym sobą, gdybym nie dołożyła sobie kilku kolejnych zadań do listy codziennych aktywności. I tak, jedna pozycja na liście odhaczona … eksperymenty z czekoladowymi blatami do tortów. Smakowite zajęcie czasu, a ponieważ ostatnio nasz Psi Profesor miał urodziny, nadarzyła się okazja zarówno do pieczenia tortów, jak i kreatywnego podejścia do ich ozdabiania. Nie ma to jak porcja czekolady, kawy i karmelu zjedzona w miłym towarzystwie, by później mieć energię na zabawę z niezmordowanymi "szatanami", zwanymi też "piraniami", czyli maluszkami pewnej cudownej owczarki belgijskiej, o smakowicie brzmiącym imieniu Cookie :D (choć niech nie zmyli Was to słodkie imię. Ta psica potrafi być prawdziwą diablicą w tym dobrym tego słowa znaczeniu, a mały wycinek z jej możliwości możecie zobaczyć tutaj klik klik Ah! to moja psia idolka :) )
 
SONY DSC
 
Wiedziałam, że punktem odniesienia będzie mój ulubiony biszkopt genueński, który już nie raz był smakowitą podstawą tortu. Puchaty, wilgotny, nigdy mnie jeszcze nie zawiódł, a jednak przy wyrazistym smaku czekolady, trochę niknie. Dlatego eksperymenty zaczęłam od ustalenia jakie torty biorę na tapetę. Ciasta ucierane, typowe do angielskich tortów, odpadły w przedbiegach. Nie lubię tych ciast. Bez wlania w nie szklanek nasączenia, są ciężkie, suche i zwykle za słodkie. Piekłam już takie torty i nigdy nie byłam z nich zadowolona. Mają jedną tylko zaletę – są niemalże pancerne, więc dowolnie możemy obciążyć je masami i kremami, ba! nawet nałożyć bardzo ciężkie dekoracje z masy cukrowej. Moim zdaniem jednak, taki tort nadaje się tylko do oglądania, a nie jedzenia.
 
Receptury wybrane, proporcje obliczone, ingrediencje odmierzone … czas zacząć pieczenie :)
 
SONY DSC
Cztery eksperymentalne ciasta na tort czekoladowy.
Zaczynając od lewego górnego rogu: 1, poniżej: 2, prawy dolny róg: 3 i powyżej: 4 (wyjaśnienie numerów dalej w tekście)
 
W efekcie przeglądania internetu i książek, zdecydowałam się pójść za tropem innych typowych blatów do tortów czekoladowych. Mufinkowe ciasto na bazie maślanki z dodatkiem oleju trudno przesuszyć i banalnie łatwo upiec. Może dlatego są tak popularne, zaraz obok biszkoptów. Są to zwykle dosyć łatwe ciasta, zgodne z zasadą – "wsypać, wlać i wymieszać", a do tego są elastyczne w kwestii aromatyzowania ich i nadawania najróżniejszych smaków. Przeszukując amerykańskie blogi na kilku znalazłam wręcz peony na temat tortu czekoladowego Iny Garten, zwanej "Bosonogą Contessą". Pamiętam jej programy z czasów, gdy z obolałą nogą po nieudanej operacji leżałam w łóżku i połykałam niemalże każdy program kulinarny. Bawiła mnie wtedy ogromnie ta Hrabina Bez Butów ;) Czemu więc nie wypróbować jej receptury?
 
Ciasto okazało się takie jakim się zapowiadało. Wilgotne, mocno czekoladowe, z intensywnym akcentem kawowym, silne w strukturze, wystarczająco, by wytrzymać standardowe dekoracje. Nie ryzykowałabym jednak z nim tortów bardzo wysokich czy też mocno obciążonych masą cukrową lub marcepanem. Choć wydaje się mocne i trwałe, jest też dosyć miękkie i plastyczne. Ponieważ ciasto piekłam w 18-centymetrowej tortownicy, a masy jest na dwie takie formy, upiekłam jedną od razu po wymieszaniu, a drugą – tak jak to robię z marchewkowym czy dyniowym ciastem czy muffinkami – przetrzymałam w misce do czasu aż poprzednia część się upiekła i wystudziła na tyle, by wyjąć ją z tortownicy. I cóż się okazało? Drugie ciasto trochę mniej wyrosło, nie pękło przez środek (pęknięciami się nie przejmowałam, gdyż i tak nadmiar z góry ciasta ścinam przy tortach, wyrównując ich powierzchnię), a przede wszystkim w smaku było znacznie bardziej wilgotne i intensywnie czekoladowe. Nie jestem genialna z chemii, ale jak rozumiem soda i proszek do pieczenia, które w tej recepturze grały główną rolę w rośnięciu i utrwaleniu struktury, częściowo straciły swoją moc po zmieszaniu z płynami i po czasie oczekiwania. W opisach znalazłam informację, by nie czekać z tym ciastem na upieczenie. Ja powiem na odwrót. Właśnie to oczekiwanie daje znacznie lepsze ciasto – bardziej wilgotne i mocniejsze w smaku.
 
Następnym razem poeksperymentuję jeszcze z obniżaniem porcji sody i proszku, ale z pewnością ta receptura to bardzo dobry pomysł na tort czekoladowy, szczególnie, gdy zależy nam na najintensywniejszym smaku czekolady.
 
SONY DSC
Zbliżenie: od lewej: ciasto nr 1, ciasto nr 2, ciasto nr 4 i ciasto nr 3
 
Kolejny w moim eksperymentalnym planie blat, to miał być "polski" biszkopt (to moje własne nazewnictwo). Generalnie prawdziwy i jedyny biszkopt to jajka, cukier i mąka (ewentualnie mąka z kakao) plus niewielka ilość masła. Żaden proszek do pieczenia nie powinien się tam pojawić. A jednak biszkopty piecze się i z jego dodatkiem. Wiele tortów pojawiających się na najróżniejszych polskich blogach, to właśnie takie biszkopty. Chciałam więc upiec w tym samym dniu i biszkopt genueński i ten "polski", by porównać smak i konsystencję, jednoznacznie oceniając ich plusy i minusy.
 
I tutaj w przedbiegach wygrał pod każdym względem biszkopt genueński. Biszkopt z proszkiem, jaki znalazłam u Doroty, jest może i łatwy i prosty, wyrasta bez obaw czy za mocno czy za słabo ubijemy jajka, czy nie rozmieszamy ich za mocno, ale smak i jego struktura są po prostu kiepskie. Nie, nie są niezjadliwe, ale w końcu torty zwykle – o ile ktoś nie jest tak zwariowany jak ja – piecze się na specjalne okazje, a specialne okazje mają to do siebie, że nie zdarzają się co tydzień. Biszkopt polski po prostu nie jest wart tego, by marnować na niego składniki. Tym bardziej, gdy podobne składniki i podobną procedurę ma biszkopt genueński, którego lekki, choć wyraźny smak oraz delikatna konsystencja po prostu aż proszą się o specjalną okazję. Ba! On sam w sobie jest specjalną okazją :)
 
Gdy z mężem stanęliśmy przy desce, na której były odcięte wierzchołki z czterech biszkoptów:
1: od razu upieczony muffinkowy blat czekoladowo-kawowy
2: jego późniejsza wersja
3: biszkopt genueński
4: biszkopt polski
zdania mieliśmy podzielone. Mojemu Ukochanemu najbardziej smakował blat nr. 2, ze względu na najintensywniejsze smaki (porównajcie użycie ilości kakao, cóż tego nie da się pobić żadnym biszkoptem). Ja jednak byłam większą zwolenniczką biszkoptu genueńskiego. Biszkopt polski zgodnie został określony jako najsłabszy, ze względu na blady smak i wygląd, a od razu pieczone ciasto muffinkowe "gryzło" wciąż wyczuwalnym, nawet jeśli odległym proszku i sody.
 
SONY DSC
 
Postanowiłam oddać te blaty jeszcze pod ocenę jubilata i innych gości, którzy z nami zajadali ten tort.. Najpierw jednak trzeba go było złożyć, połączyć z innymi ciekawymi smakami i udekorować. Od początku miałam smaka na czekoladę i solony karmel. Wzięłam się więc za dulce de leche, ale nie wiem czemu miałam w nim ogromnego pecha. Pierwsza partia wykipiała, druga skrystalizowała się. Powróciłam więc do sprawdzonego już kremu jaki Lo pewnego smakowitego dnia przyniosła na nasze spotkanie Makaronikowej Loży.
 
Czyż może być wspanialsze połączenie nad czekoladę i słony karmel? Czy jeszcze czegoś może brakować temu doskonałemu mariażowi? …
 
… ja odpowiem, że tak. Brak puchu i lekkości, ale przecież nie trudno to nadrobić. Wystarczy kremówka, mascarpone, zimno i cierpliwe ubicie. Bez dodatku cukru, bez żadnych dodatków, po prostu mascarpone i kremówka, które po ubiciu stają się puszystym, po prostu doskonałym tłem dla tego wyrazistego tańca karmelu z czekoladą. W jednym torcie więc spotkały się wszystkie cztery blaty, nasączone kawą, posmarowane hojną porcją kremu karmelowego i przełożone śmietanową masą. Oj, trudno było powstrzymać się, by nie ukroić sobie od razu kawałka. A jednak kilka godzin w chłodzie pozwoliły smakom się rozwinąć jeszcze bardziej. I przecież nie można było zapomnieć o dekoracji.
 
SONY DSC
 
Od początku wiedziałam, że chcę by na torcie Jubilat zobaczył dekorację idealnie dobraną do siebie. A czy mogła być inna dekoracja niż obrazek pozoranta z psem? Tutaj jednak jest pewna trudność. Takie wzorki, uzyskane dzięki szablonowi, mogą popsuć dekorację wokoło, gdy szablon naruszy krem czy polewę na wierzchu. Dlatego tak doskonale tutaj nadaje się polewa nie tyle czekoladowa, co kakaowa, a dodatek żelatyny sprawia, że jest trwała, nie brudzi, a przede wszystkim jest błyszcząca i nie klei do siebie szablonu, dzięki czemu możemy bez obawy położyć szablon i tworzyć dowolne, nawet precyzyjnie wycinane wzory.
 
No i ten blask! Jeśli jednak wolicie zwykłą polewę czekoaldową, wystarczy stopić 2 części czekolady, dodać 1 część kremówki, dodać odrobinę masła dla połysku i voila, doskonała polewa gotowa :)
 
SONY DSC
Od dołu blaty: 4 – 1 – 3 – 2.
 
Pozostało już tylko ozdobić boki resztą kremu śmietanowego i obsypać je wiórkami z czekolady, by po pełnym napięciu jechaniu samochodem i pokonaniu skutego lodem podwórka cieszyć się ich doskonałym smakiem i miną jubilata, gdy zobaczył zdobiący tort rysunek :)
 
Jeszcze jedna uwaga tytułem wyjaśnienia i podsumowania oceniania blatów przez wszystkich biesiadników – ciasto muffinkowe, po kilku godzinach leżakowania w lodówce, przełożone karmelem i śmietaną, traci ten początkowo wyczuwalny posmak sody i proszku. Biesiadnicy i nasz Psi Profesor zgodnie uznali, że najbardziej podobało im się ciasto muffinkowe, bez większego znaczenia czy to pieczone od razu czy późniejsze. Biszkopt polski, będący na samym dole tortu (nawet mimo bardzo mocnego nasądczenia kawą), również i tym razem nie zyskał aprobaty. A ja! ja dalej wybieram biszkopt genueński, ale muszę oddać sprawiedliwość i temu muffinkowemu ciastu – smakuje wybornie i ma silniejszy niż biszkopt czekoladowy smak.
 
Podsumowując, de gustibus non est disputandum, a ja sobie myślę, że podoba mi się połączenie obu rodzajów czekoladowego ciasta w jednym torcie. Więc ciasto Bosonogiej Hrabiny i biszkopt genueński wchodzą do stałego repertuaru czekoladowych tortów.
A teraz? Teraz, już za chwileczkę, już za momencik, kolejny tort, najbardziej upragniony i najbardziej pechowy ze wszystkich tortów jakie piekłam kiedykolwiek, za to smak … ach! ten smak :)
 
 
Biszkopt genueński (zwykły i kakaowy)
 
Składniki:
125 g mąki (lub 75 g mąki i 50 g kakao)
4 średnie jajka w temperaturze pokojowej
125 g drobnego cukru (dobre jest dać domowy waniliowy, można też dodać o 1/4 mniej cukru, w zależności od słodyczy nadzienia rolady)
30 g masła, roztopionego i wystudzonego
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzewamy do 190 stopni Celsjusza. Tortownicę o średnicy 18-20 cm wykładam pergaminem, ale nie smaruję boków.
Jajka i cukier mieszam w misce na gładką masę. Potem ubijam mikserem lub trzepaczką ok. 12 minut, aż masa będzie powoli spływała z trzepaczki. Mąkę (lub mąkę z kakao) przesiałam do miseczki, a potem delikatnie wmieszałam do ubitych jajek. Na koniec dolewałam roztopione masło cienkim strumieniem, delikatnie mieszając cały czas.
Ciasto przelewamy do tortownicy i pieczemy ok 30 minut (naciskając na środku powinno stawiać lekki opór i lekko syczeć). Po upieczeniu wyjmuj na kratce i jak przestygnie delikatnie nożem lub cienką łopatką oddzielam od boków tortownicy i zdejmuję obręcz. Przekładam biszkopt do góry nogami i zdejmuję spód. Zostawiam go tak na 20-30 minut, po czym przekładam znów do góry wierzchem i zostawiam do całkowitego ostygnięcia. Dzięki temu przekładaniu biszkopt trochę się wyrównuje, więc mniej trzeba ścinać.
Przekroić do tortu najwcześniej po kilku godzinach a najlepiej na drugi dzień. Można zamrozić.
 
Ten biszkopt można też upiec w wersji bezglutenowej, jesli użyjemy bezglutenowej mąki lub mieszanki takich mąk)
 
Źródło: Michel Roux „Jajka”
 
Ciasto czekoladowe Hrabiny
(na 2 tortownice o 18-20 średnicy)
 
Składniki:
300 g mąki (użyłam pszennej tortowej) (~ 1 3/4 szklanki)
100 g kakao (użyłam gorzkiego DecoMorreno) (~ 3/4 szklanki)
2 łyżeczki sody
1 łyżeczka proszku
1/4 łyżeczki soli
 
260 g maślanki/jogurtu (~ 1 szklanka)
110 g oleju (~ 1/2 szklanki)
2 duże jajka (u mnie po ok 60 g jedno jajko, czyli ok 120 g)
1 łyżka ekstraktu waniliowego
240 ml kawy (ja zrobiłam w ekspresie 2 przedłużone kawy po 120 ml) (~ 1 szklanka)
 
Przygotowanie: Nagrzać piekarnik do 175 stopni Celsjusza i wyłożyć tortownicę o średnicy 18-20 cm pergaminem (samo dno, boków nie ma potrzeby smarować). W misce wymieszać suche składniki, a w drugiej dokładnie rozmieszać (roztrzepując, ale nie napowietrzając jajka) mokre składniki. Mokre wlać do suchych, wymieszać. Przelać do tortownicy połowę masy. Drugą zostawić w misce (można na blacie lub w lodówce).
Piec pierwszą cześć ok 35-40 minnut (do suchego patyczka). Wyjąć na kratkę, jak trochę przestygnie oddzielić delikatnie od boków tortownicy i przełożyć na kartkę ciasto. Tortownicę umyć, wyłożyć pergaminem (musi być już w temperaturze pokojowej, nie gorąca z piekarnika) i wlać drugą połowę ciasta. Piec tak samo. Wystudzić. Przekroić do tortu najwcześniej po kilku godzinach a najlepiej na drugi dzień.
 
Źródło: Ina garten
 
Biszkopt czekoladowy "polski" – nie polecam go, wiec podaję tylko link (klik klik) do przepisu z którego skorzystałam
 
Sos karmelowy z solą, taki jak tutaj (klik klik) z przepisu Lo
 
Składniki:
1 szklanka (240 g) śmietanki kremówki
7 łyżek (110 g) masła (w tym 1 łyżka masła solonego)
1/2 łyżeczki kwiatu soli morskiej (fleur de sel) lub 1/4 łyżeczki drobnej soli morskiej
3/4 szklanki (165 g) drobnego cukru
1/8 szklanki (40 g) syropu cukrowego (corn syrup) lub golden syrup*
1/8 (30 ml) szklanki wody
 
Przygotowanie: W rondelku zagotować śmietankę, sól i masło. Odstawić. Do płaskiego naczynia (użyłam dużej patelni) wsypać cukier, dodać wodę i syrop cukrowy. Podgrzewać do roztopienia się cukru i uzyskania bursztynowego karmelu (121 stopni Celsjusza – ale moim zdaniem to musi być wyższa temperatura – chodzi przede wszystkim by wyszedł nam ciemny karmel). Rozpuszczającego się cukru nie należy mieszać, można ewentualnie poruszać patelnią. Do masy karmelowej dodać zagotowaną śmietankę z dodatkami. Ponownie gotować na średnim ogniu, bez mieszania, do uzyskania zgęstnienia masy (około 5 -7 minut). Zamieszać. Przelać do słoika i pozostawić do wystudzenia.
 
Jeśli masło, w czasie studzenia kremu, oddzieli się od kremu, wystarczy poczekać aż wystygnie i rozmieszać łyżką tuż przed włożeniem do lodówki. Chłód zrobi swoje i krem będzie jednolity.
 
Moja uwaga: Ten krem powinien być zrobiony dzień wcześniej, by zastygł w lodówce. Wtedy masło w nim zawarte związuje masę i robi ją łatwą do smarowania.
Polecam też ten krem karmelowy, który robiłam kiedyś z Fellunią, a jest z przepisu Pierra Herme.
 
*syrop można kupić między innymi w sklepach Kuchnie Świata, Marks & Spencer.
 
 
Krem śmietanowy do tortu, bogaty – kremówkę i mascarpone (w proporcjach 2 części kremówki  do 1 części mascarpone) ubić (wszystko powinno być bardzo zimne, prosto z lodówki, a końcówka do ubiajania idealnie jak będzie ok 20 minut w zamrażalniku. Jeśli macie miejsce to i misa miksera dobrze będzie jeśli schłodzi się w lodówce lub zamrażalniku). Można dosłodzić cukrem pudrem (1-2 łyżki), jeśli tort nie jest słodki, lub dodać jakiś ekstrakt smakowy. Tort z taką masą powinien czekać w lodówce, jeśli ma być podany po kilku godzinach czy na drugi dzień, ale nie grozi mu szybkie rozpłynięcie po wyjęciu z lodówki.
U mnie drugi taki tort leżał "eksperymentalnie" przez 5 dni w lodówce, codziennie zjadaliśmy z niego po kawałku. Był wilgotny i smaczny cały czas, a krem śmietanowy nie rozpływał się. Jedynie polewa po 3 dniach delikatnie popękała, tworząc pajęczynkę.
 
Polewa kakaowa "niebrudząca", taka jak przy tym pierniku (klik klik)
 
Składniki:
50 g masła
2 łyżki śmietany
2 łyżki cukru pudru
3 łyżki kakao
opcjonalnie: 1 łyżeczka żelatyny + 1 łyżka wody
 
Przygotowanie: W garnuszku rozpuściłam masło, śmietanę, cukier i kakao. Po uzyskaniu jednolitej masy, można dodać żelatynę rozpuszczoną w łyżce ciepłej wody, aby szybciej zastygła i była mniej brudząca.
 
Źródło: Przepis na tą polewę znaleziony gdzieś na CinCin
 
Czekoladowy tort z kajmakiem i masą śmietanową
 
Procedura: Czekoladowe blaty nasączyć mocną kawą, posmarować grubo solonym kremem karmelowym i nałożyć na to krem śmietanowy. Potem następny blat, nasączenie, kajmak i krem i tak do końca. Najlepiej to zrobić w tortownicy, wyłożonej po bokach wystającym do góry pergaminem. Schłodzić (ja schłodziłam przez ok 30 minut w zamrażalniku). Zdjąć osłonę tortownicy i pergamin z boków, polać polewą i znów schłodzić (tym razem w lodówce przez 15 minut). Nałożyć resztę kremu śmietanowego na boki i obsypać posiekaną drobno lub startą na tarce czekoladą. Ozdobić na wierzchu wedle uznania (np. wzorek z cukru pudkru z szablonu).
 
Przepisy dołączam do Czekoladowego Tygodnia u Bei:

 
 
Smacznego.