Makaronikowy Klubik.


Dawno mnie tu nie było. Nie ma co rozpamiętywać. Złe było i poszło, a ja mimo jego znajduję wiele powodów do radości. Gdyż jak tu nie cieszyć się, gdy tak wiele dobrych i radosnych zdarzeń czeka nas w życiu. Może i nie zawsze potrafię w trudnej chwili cieszyć się bardziej bądź mniej mglistym przewidywaniem optymistycznej przyszłości, ale teraz już wiem, że gdy znów ciężki czas nastanie, ja ze spokojem będę czekać na …

makaroniki. Wiem, nudzę Was pewnie okrutnie, nic jednak na to nie poradzę. Uwielbiam, ubóstwiam, kocham te malutkie, smaczne i nawet jeśli odbiegające od cukierniczych standardów, dla mnie i tak piękne ciasteczka. Zabawa połączona z mistycznym wręcz skupieniem jakie panuje w kuchni w czasie ich szykowania, nie da się z niczym porównać. Może kiedyś mi przejdzie ta miłość, może … ale tymczasem bawię się w makaronikowy klubik.


Cztery kuchareczki spotkały się w moich progach – ja, Ptasia, Oczko i oczywiście nasza Mistrzyni, Fellunia. Zaczęło się od liczenia, odmierzania, blach wyciągania i niezwykłego kremu podjadania. Oczko nam pilnie wszystko swoim szklanym oczkiem dokumentowała, dlatego też teraz mogę podzielić się z Wami tym niezwykłym dniem. Dzięki Kochana :*


Potem znana już metoda. Najpierw wstępne miksowanie migdałów z cukrem pudrem, potem dokładne jego rozdrobnienie w młynku do kawy, by gładziutki proszek uzyskać. Sprzątania wiele nie było nawet mimo, że powoli się kuchenne rozkręcałyśmy, pogaduszkom się oddając, wymieniając się doświadczeniami, opiniami, czasem i zabawnymi historyjkami. Tak prawie niezauważony kawowy tant-pour-tant powstał i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z pierwszego przeoczenia. Cały cukier do migdałów został wsypany, zamiast część do ubijania białek zostawić. Nie szkodzi, powiedziała Mistrzyni, cukru można dać więcej.


Pokrzepione fachową poradą, za ubijanie białek się wzięłyśmy. Tym razem to ćwiczenie wykonała nam Ptasia, co to w dniu francuskim z zajęć makaronikowych się urwała, minus u Nauczycielki zarabiając. Szybko jednak ten minus w plus się przemienił, gdy białka wspomagane suszonym białkiem, dodatkową porcją cukru pudru ubite na sztywno zostały. Rękaw z centymetrową końcówką już czekał, dając się pięknie obfotografować. Długo jednak ta foto-sesja nie trwała. Tant-pour-tant z białkami „szybko, acz skutecznie” rozmieszany został, by w rękaw zostać przełożony i czas kształtowania rozpocząć.


Końcówka tuż przy blasze, wyciskać należy od góry trzymając rękaw, nie nakładając za dużo masy, szybko podnosząc do góry lub błyskawicznie wręcz zakręcać masą, by ogonki nie powstawały … oto procedura na idealne makaroniki. Procedura procedurą, a nasze umiejętności to już inna rzeczywistość. Tym razem Mistrzyni z tyłu się trzymała, a trzy uczennice swoje kształty uskuteczniały na blachach. Były więc najróżniejsze kapelusiki, grzybki, a nawet czapka z ogonem. Trzeba było jednak widzieć nasze skupienie, gdy trzymałyśmy rękaw pochylając się nad blachą … oj, Fellunia to niezły ubaw musiała mieć patrząc tak na nas z dystansu :-)


Gdyż i my zaśmiewałyśmy się z wyniku swoich starań, gdy spojrzałyśmy na blachy, wypełnione najróżniejszymi kształtami ciasteczek. Znów jednak nieoceniona Fella uratowała część z naszych „maszkaroników”*. Stanowcze i silne o tapczan blachą uderzanie, powtarzane raz za razem i już większość ciasteczek pięknie się rozlała, okrąglutkie kształty przyjmując. Czy znów masa była zbyt gęsta, czy to może nasze niewprawne jej wyciskanie to sprawiły? Trudno powiedzieć. Zresztą nie ma to większego znaczenia, gdyż patrząc potem na tą zapowiedź smakołyków, uśmiech malował się nam na twarzach.


Pokrzepione azjatycką zupką, jaką naprędce zrobiłam (o niej postaram się już wkrótce napisać), po oczekiwaniu na podeschnięcie, a potem po upieczeniu, za zmiksowanie kremu i odrywanie ciasteczek się wzięłyśmy. I tutaj kolejna nauka nam przyszła. By zbyt dużo miękkiego ciasta nie zostawiać na folii, ciasteczko wraz z folią unieść należy do pionu, a potem folię pod znacznym kątem odrywać. Odchodzi pięknie i bez pozostawiania słodkich resztek. Nam jednak takich resztek trochę powstało zanim wprawy nabrałyśmy. Nic to jednak. Smaczne to były błędy, wyjadane palcami, tuż przed szklanym oczkiem Oczka.


I tak koniec makaronikowej zabawy się zaczął zbliżać. Krem zabaglione z masłem zmiksowany i schłodzony trochę (stanowczo za mało) na ciasteczka nakładany był, a one jedno po drugim na talerzyku się sadowiły, by po chwili do pudełeczka i do chłodu zamrażalnika się przenieść. Chwile niecierpliwego oczekiwania umilała nam marsala, co to wcześniej do kremu została użyta, a tym razem do kieliszków złociście nalana została. Bursztynowy, wyrazisty nektar, słodki, ale i pełen smaków zachwycał nasze podniebienia.

Nic jednak nie przebije smaku własnoręcznie przygotowanych makaroników. Bardziej czy mniej kształtnych ciasteczek, wybornym kremem przełożonych, doskonałych słodkości jakie nasz mały makaronikowy klubik zmajstrował.

Dzięki Dziewczynki za smaczną zabawę :*

* Aniu, mam nadzieję, że nie obrazisz się za to pogwałcenie praw autorskich do tego przeuroczego nazewnictwa :-)

Smacznego.

Kakałko i kuchenne talizmany.


Wstaję wczesnym rankiem, piania kogutów nie słyszę, za to mam koci koncert upominania się o atencję i pełną miseczkę. Jedną ręką sypię małe kuleczki do brązowej miseczki, drugą drapię po uszku moją małą kocią towarzyszkę, a dla siebie i Ukochanego obmyślam śniadanie. Muszę przyznać, że pierwszy posiłek dnia w moich wyobrażeniach zwykle jest prosty i szybki. Kanapka i kubek herbaty lub kawy, a potem spokojny czas na dobudzenie się.


Nie tym razem jednak. Już od samego rana słychać ubijanie piany, miksowanie żółtek z miodem i ricottą, brzdęk rondelka i syk otwieranej puszki z mlekiem kokosowym … a po pół godzinie takich starań siadamy do stołu, przez żaluzje przebijają jasne promienie zimowego słońca, padając na talerz pełen malutkich placuszków i kubki pełne aromatycznego … kakałka :-D

Skąd tym razem takie śniadanie? Otóż dwa tygodnie temu, podczas porannej prasówki z Babeczkami w Wysokich Obcasach wynalazłyśmy zdjęcie kubka parującego kakao. Powstała szybka myśl. Zróbmy sobie małe przypomnienie naszego zlotu. Za czas jakiś na śniadanie wypijmy kubek takiego kokosowego napoju. Powspominajmy w tym samym czasie nasze leniwe poranki, serowe placuszki smażone przez mojego Ukochanego, kanapeczki z pysznym pasztetem sojowym, jajkiem czy dżemem, a towarzyszem tych wspominek niech będzie ptaszek, którego każda z nas ma na miłą pamiątkę.


U mnie Szczęściarz, gdyż tak nazwałam swojego ptaszka, dołączył do grona moich kuchennych talizmanów ukrytych tu czy tam. Kuchcik, czyli kukiełka kucharza przywieziona dawno temu z Corfu wygrzewa się na kaloryferze. RAT’ek siedzi na pudełku z przepisami w mojej szafeczce z kuchennymi niezbędnikami, a teraz jeszcze Szczęściarz, czerwono-biały ptaszek z brązowym skrzydełkiem przycupnął na oknie, podpatrując co porabiam na dębowym blacie :-)

Siedzę nad kubkiem kakao, piszę te słowa z głową pełną ciepłych wspomnień, a Wam życzę miłego weekendu :-)

* RAT to po angielsku szczur, a do tego skrót od ratatouille, nazwy dania oraz filmu, dlatego tak nazywam moje pudełeczko z przepisami ozdobione motywami z tego filmu oraz maskotkę szczurka, który śpi w sypialni na parapecie :-D

Kakao kokosowe

Składniki:
100 ml wody
400 ml. mleka kokosowego
4 łyżki cukru (ja dałam miód do smaku, niecałe 2 łyżki)
4 łyżki kakao (u mnie gorzkie DecoMorreno)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego lub 1 laska wanilii (u mnie chlust ekstraktu)

Przygotowanie: Do garnka wlałam wodę, mleko kokosowe i ekstrakt, wsypałam kakao i doprawiłam miodem. Podgrzałam. Podałam ciepłe z limonkowymi placuszkami z ricotty.

Źródło: Wysokie Obcasy z 23.01.2010 r., przepis Marty Gessler

Cytrusowe placuszki serowe

Składniki:
1 szklanka ricotty
1 szklanka mleka
3 żółtka + 3 białka
1/4 szklanki cukru (lub miodu odpowiednio mniej)
skórka z 1 cytryny/2 limonek/łyżka lemon curd/łyżka cytrusowej marmolady
1 1/2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli

Przygotowanie: Ubić białka ze szczyptą soli na sztywną masę. Potem zmiksować ricottę, mleko, żółtka, cukier/miód, cytrusowy dodatek. Do tej masy przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i na koniec delikatnie wmieszać białka. Smażyć na oleju (ja wolę oliwę), nakładając placuszki łyżką.

Źródło: nie pamiętam, ale to w gruncie rzeczy wariacja na temat standardowych pancakes.

Smacznego.

Pierwsze, ale nie ostatnie.


Zlot zakończony, dom opustoszał, ale w Szczęściu dalej dwie kuchareczki urzędowały. Jedna Zupiara na odwyku, druga trochę obolała i chora Pani Szczęściarza (o nim już w sobotę ;D). Czas na lżejsze, prostsze danie, czas na odpoczynek dla podniebień i zmysłów, czas dla docenienia drobiazgów, czas dla odrobiny kociej zadumy … jednym słowem przyszła pora na makaron.


Najpierw było spaghetti. Najprostsze z prostych, idealne po pełnych kulinarnych doznań ucztach. Pełnoziarnisty makaron dla zdrowia i dobrego trawienia, czosnek, by przeziębienia nie były nam straszne, oliwa by drogocennych tłuszczy i potrzebnych sił dodać. Jeszcze parmezan i natka dla smaku i koloru i oczywiście najważniejszy składnik dań food bloggerek – sesja foto. Potem można już się delektować, zajadać paluszkami wyciągane z talerza nitki makaronu, oblizywać palce, śmiać się i czerwone wino popijać … eeee, nie czerwone to później było, tutaj była tylko woda.


Potem czas tagliatelle nastał. Paseczki jędrnego makaronu oblepione sosem śmietanowym, jaki do Dżordża jeszcze kilka dni wcześniej zajadaliśmy. A z tym sosem nic innego tylko właśnie ów smakowity kawaler się pojawił. Kawaler nie w całości rzecz jasna, jedynie jego doczesne resztki, pokrojone i doprawione, by trochę powspominać jeszcze tamten miły wieczór. Garstka natki na wierzch (czy już mówiłam Wam, że jestem fanatyczną miłośniczką natki, ku przerażeniu mojego Lubego? A tak! Mówiłam :D), kilka kadrów złapanych w biegu i widelce w dłoń.


I tak ostatni wieczór nastał. Czerwone Montepulciano d’Abruzzo, lekkie i przyjemne, w sam raz do wieczornych pogawędek nam pasowało. A na talerzyku po konsumpcji resztek Dżordża resztka makaroników, zachowana dla zdjęć zrobienia i ostatnia wyborna czekoladka od Basieńki. Tak słodko i wytrawnie nasze podniebienia zabawialiśmy. Jednak tego wieczoru to zdjęcia były naszym głównym zajęciem i powodem rozbawienia. Ustawianie jasności, bawienie się kolorami, trochę kontrastu tutaj, wzmocnienie cieni tam … takie trafianie w ciemno wiele śmiechu wywoływało, a czy jakaś nauka z tego wyszła? …

Tak. Pewnie chcielibyście bym powiedziała, że takie poprawianie zdjęć to pestka. Hmmmm, no cóż, moje przemyślenia są zgoła odmienne – wolę robić zdjęcia w południe na balkonie, a w wieczorem poszukać dobrego kursu fotograficznego :-D


Jak wiadomo, za mało światła jest tak samo złe dla zdjęć jak zbyt duża jego ilość. Cóż z tego, skoro ostatnie śniadanie trzeba było uwiecznić, za to balkon cały zasypany śniegiem, a słupek rtęci w termometrze spada do koszmarnych temperatur. Na talerzykach jajka na miękko, na desce paluszki z chleba z masłem, fleur de sel i nic więcej nie potrzeba. Najprościej jak tylko można. Miękki miąższ chleba posypany solą, zanurzany w płynnym żółtku to moje wyobrażenie o najwspanialszym śniadaniu. Taka mała perełka … choć zdarza się rzadko*.


I tak skończył się Babiniec, nastało pożegnanie i tylko kicia jeszcze siedzi na parapecie i wzdycha tęsknie do podkarmiającej ją chipsami Poleczki. Stanowczo moja mała Kruszynka poczuła miętę do tej zwariowanej Babeczki. A ja? Ja mam wspaniałe wspomnienia, poznałam cudowne osóbki, przeżyłam niezwykły czas i wiem, że nie było to nasze ostatnie, a jedynie pierwsze spotkanie. Gdyż to co zjedliśmy może i już zniknęło z garnków i talerzy, ale to co przeżyliśmy zostanie w nas jako wspaniała przygoda.

Spaghetti aglio e olio e … pietruszka

Makaron spaghetti (pełnoziarnisty) ugotował się w osolonym wrzątku przez minutę-dwie mniej niż powiedziano na opakowaniu. Potem do odcedzonego makaronu z zostawioną łyżką czy dwoma wody z gotowania wlano oliwy (dajcie najlepszą jaką macie), drobniutko posiekanego czosnku (u nas ząbek na osobę i jeszcze jeden na całość … ale nam wciąż było mało :D) i garść parmezanu. Jeszcze sól i pieprz do smaku, a na talerzach już pietruszka dla koloru oraz zdrowia. I można pałaszować, byle nie zapomnieć o sesji zdjęciowej :-)

Tagliatelle z resztkami Dżordża

Tagliatelle ugotowano w osolonym wrzątku, podobnie jak spaghetti przez minutę-dwie krócej niż każą na opakowaniu. W osobnym garnku pokrojone drobno resztki Dżordża wraz z ząbkiem czosnku i szalotką się podgrzały, by po chwili połączyć się z pozostałościami wspaniałego sosu jaki do tego kawalera podano do stołu i jeszcze łyżka czy dwie śmietany. Na talerzach garstka natki, kilka pospiesznie złapanych kadrów i voila :-)

* Jajko na miękko

Jajko dobrze jest nakłuć szpilką od obłej strony przed ugotowaniem (i oczywiście umyć wcześniej). Wkładamy je do zimnej wody i gotujemy na średnim ogniu do czasu zawrzenia. Po tym czasie odmierzamy 60 sekund (jeśli chcemy mieć białko średnio ścięte) lub dodatkowo 30 sekund (białko ścięte, ale żółtko płynne). Czas ten zależy też od wielkości jajek. Ten pasuje do średnich jajek, ale mi i tak raz wychodzi raz nie – taka magia :-D

Źródło: M. Roux „Jajka”

Smacznego.

Słodkie i procentowe czary.


Dziewięć Smakoszek odwiedziło mój domek, dziewięć Bloggerek gotowało w moim Szczęściu, dziewięć słodkości na stołach się pojawiło w towarzystwie czterech nalewek własnej produkcji Basi i Peggy. Dziś to właśnie o nich Wam opowiem.


Piękne trufelki, malutkie kuleczki pełne kokosowego smaku, z pieprznym akcentem powstały jako pierwsze. Jedne dłonie toczyły okrąglutkie smakołyki, drugie w białym kokosie je obtaczały, a wszystko spowijał egzotyczny aromat. Ubrane w kolorowe papilotki, układane zostały w puszce, by na pewien czas w lodówce się schłodzić. Potem pojawiły się na talerzu wraz ze słodkimi orzeszkami, jakie Oczko przywiozła wraz z sobą. Chrupkimi i lekko tylko słodkimi ciasteczkami przełożonymi gładkim, czekoladowym kremem, wyglądają zupełnie jak połówki orzechów, ze słodką obietnicą ukrytą pomiędzy nimi.

Były i czekoladowe bloki. Jeden słodki, ciemny i ciężki od bakalii, mleczno-maślany i mięciutki, drugi wytrawniejszy, dzięki matchy, ale i słodko-mleczny dzięki białej czekoladzie i mleku w proszku. Oba wyśmienite, oba pałaszowane w czasie pogaduszek. Taka miła, słodka chwila, niby niezauważana, a jednak niezapomniana.

Nie, nie zapomniałam o słodkich i słonecznych podarkach od Felluni. Mistrzowskie makaroniki, żółciutkie, krąglutkie, słodko-kwaskowate. A i zabawne ogromnie, gdyż po ich konsumpcji żółciutkie ślady na ustach zostawały. Na drugim biegunie ciasteczka w kształcie kwiatków się uplasowały. Korzenne, chrupkie, znacznie bardziej wytrawne ciasteczka z ciasta na speculaas powstały … i całe szczęście, gdyż późną nocą w czasie ploteczek zajadane ze smakiem były z resztkami Dżordża, popijane naleweczkami.


Takie to słodkości zajadałyśmy mimochodem, popijając trunki bardziej czy mniej wyskokowe, ale co z poobiednimi deserami, zapytacie? Były, oczywiście, że były. Zaczęło się od pełnych przyjemności gruszek, co to w korzennym winie się gotowały. Jeszcze ciepłe, słodkie i wyraziste wraz z lodami waniliowymi, które to niesamowity sos stworzyły zajadaliśmy pierwszego wieczoru, gdy to Poleczkę na lotnisku witaliśmy. Wraz z grzanym winem, zaprawionym bożonarodzeniową nalewką gruszki przemiłe zakończenie wieczoru nam zafundowały.


Egzotyczny dzień, egzotycznie zakończony został lekkim deserem. Panna cotta aromatyzowana herbatą z indyjską przyprawą, jaką ofiarowała mi pewien czas temu Ptasia zwieńczona została waniliową chmurką ze śmietanki. Podniebienia pełne smaków wyrazistych i mocnych, jakie to w czasie indyjskiej uczty się pojawiły, przyjemnie złagodzone zostały przez ten delikatny smakołyk.

Również dzień dziękczynnej kolacji zakończony został tematycznie. Placka dyniowego zapewne byście się spodziewali. Nie! Nie tym razem. Czegoś lżejszego, bardziej zapadającego w pamięć chciałam po tak wspaniałym obiedzie, gdzie Dżordż się pojawił. Był więc creme brulee. Nie zwykły jednak. Tym razem nie kremowy i gładki, ale cięższy i bardziej ziemisty w smaku, dzięki dodatkowi dyni. Korzenne aromaty doskonale się uzupełniły z chrupką skórką z podwójnie zapieczonego cukru brązowego.


I tak nastał czas makaronikowej nauki. Dzień francuski w końcu bez tych drobnych smakołyków nie mógł się obejść. Trochę bałaganu, trochę ćwiczeń, a potem niecierpliwe wpatrywanie się w szybkę, kadr łapany za kadrem, słowa sumiennie spisywane, nawet organoleptyczne badania zostały uskutecznione, by jak najpełniejsze nauki wynieść.


Co tu dużo mówić. Makaroniki to bajka, rozkosz wspaniała, magia przeze mnie wprost uwielbiana. Chrupka skorupka, miękki i wilgotny środek, urocza stópka, a pomiędzy dwoma muszelkami gładki krem, którego smak podkreślają te piękne ciasteczka. Jak tu nie cieszyć się z ich pieczenia, jak można nie wpatrywać się w szybkę piekarnika, a potem podziwiać je stygnące na kratce. Prawdziwą sztuką jest znaleźć w sobie tyle sił, by po nadzianiu tej cukierniczej biżuterii odstawić je do lodówki na kilka godzin przynajmniej. Prawda, zyskują wtedy na smaku i konsystencji, jednak nam udało się zachować kilka tylko sztuk.


Sztuka ta dokonała się niejako dzięki pewnej makaronikowej klęsce. Przejęta i niecierpliwa, zagadana i zaaferowana wspaniałą zabawą i doskonałym towarzystwem cukier źle odmierzyłam i kawowe makaroniki cieniutkie i miękkie markizy przypominały. Do tego krem z solonym karmelem zważył się i nijak nie chciał uzyskać jednolitej konsystencji. Dużo więc słodyczy miałyśmy do konsumpcji po wytrawnej, zimowej uczcie, nawet jeśli nie wszystkie zamierzone kształty i konsystencje przybrały.


W zimny, sobotni dzień (i kolejne również) nalewek czar roznosił się ponad stołem. Zachwyty, rozważania, wymieniane doświadczenia „pigwówka jest najlepsza”, „nie, to porzeczkówce przyznaję laur pierwszeństwa”, „mi najbardziej orzechówka posmakowała”, „czeremchówka też ma swoich zwolenników”. Od buteleczki po piwie, w której to słodki nektar pigwówką zwany, rozpoczęły się degustacje. Muszę przyznać, że dla mnie wraz z basiną porzeczkówką wpisały się one wysoko na listę moich ulubionych smaków. Czeremchówka, słodka, ale i gorzko-kwaskowata odrobinę za bardzo drażniła moje podniebienie, za to swoją prezencją rozbawiała mnie niezwykle. Jak tu się nie śmiać, gdy na szkle nalepka po spirytusie widnieje :-D


Basine naleweczki poza wspaniałym smakiem, jeszcze jeden czar niezwykły miały. Piękne nalepki z odręcznym pismem, a nawet symbolami ukrytych w nich pyszności zachwycały mnie od pierwszego spojrzenia. Wszystko to jednak przebiły banderole z procentową zawartością, na nakrętkach zaczepione. Gdy odebrałam te naleweczki w czasie sceny rodem ze szpiegowskiego filmu, a potem w domowym ciepełku obejrzałam zawartość pudełka po butach w głos się zaśmiewałam podziwiając pomysłowość i nie mogąc doczekać się poznania osóbki, co to z taką dbałością trunki produkuje.

Skończyło się spotkanie Smakoszek. Słodko, wyraziście i procentowo* było, bo i same uczestniczki wielce kolorowe się okazały. Zlot pełen wrażeń wspaniałe wspomnienia w nas teraz zostawił, a dziesiątki zdjęć powodów do uśmiechu nam dostarczają.

Dzięki Wam Babulony Moje Kochane za te uczty, za te pogaduszki, za wspaniałe Was poznanie :*

A już wkrótce postbabińcowe poprawiny jakie to wraz z moim Ukochanym Mężem i Kochaną Babeczką, Oczko sobie urządziliśmy.

*
a jak bardzo procentowo zajrzyjcie do Oczka :-D

Trufle kokosowe z pieprzem

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady (dałam głównie 70%, ale też trochę deserowej)
3 łyżki płynnej śmietanki
100 g wiórek kokosowych
1 łyżka likieru kokosowego (dałam ekstrakt waniliowy)
kilka obrotów młynka pieprzu

Przygotowanie: Czekoladę stopiłyśmy w kąpieli wodnej. Potem do miseczki z czekoladą dodałyśmy śmietankę, uprażone na patelni wiórki, ekstrakt i pieprz. Wymieszałyśmy i odstawiłyśmy na trochę do lodówki, by stężało. Formowałyśmy kulki, obtaczałyśmy je w wiórkach kokosowych (nie uprażonych) i wkładałyśmy do papilotek. Trufle dobrze jest trzymać w lodówce, ale należy je wyjąć na ok. 20-30 min. przed jedzeniem.

Źródło: Julie gotuje

Bakaliowy blok czekoladowy

Składniki:
200 g masła
1 szklanka cukru (daję brązowy i zwykle daję go mniej, tym razem był biały waniliowy i brązowy)
ekstrakt waniliowy (choć nie tym razem, by czekolada była bezglutenowa – mój ekstrakt jest na wódce zbożowej, co do której nie ma pewności czy nie zawiera glutenu)
1/2 szklanki mleka
4 łyżki kakao
1 1/2 szklanki mleka w proszku, nie granulowanego, pełnotłustego (ok. 250 g)
bakalie, ciasteczka (u mnie tylko bakalie – ok. 2 szklanek)

Przygotowanie: Masło, cukier, mleko i kakao zagotowuję do pełnego rozpuszczenia. Zestawiam z ognia, dodaję wanilię, mieszam, dodaję mleko w proszku i bardzo dokładnie mieszam. Na koniec dodaję bakalie. Masę wkładam do wyłożonej folią spożywczą małej keksówki, odstawiam do przestudzenia, a potem do lodówki aż stwardnieje (najlepiej na noc).

Źródło: Nasi przyjaciele, Ewelina i Andrzej.

Gruszki w grzańcu

Składniki:
6 gruszek
1 butelka czerwonego wina (u nas wytrawne)
2 kory cynamonu
kilka goździków
1 pomarańcza, pokrojona w grube plastry
6-7 cm. kawałek imbiru, obrany i pokrojony w duże kawałki
miód do smaku (u nas ok. 1 łyżki miodu leśnego)
nalewka bożonarodzeniowa (ilość do smaku)

Przygotowanie: Gruszki obrałyśmy, a w tym czasie podgrzałyśmy wino z przyprawami. Dosłodziłyśmy do smaku na samym końcu. Gruszki gotowałyśmy na małym ogniu ok. 20-30 minut (mają zmięknąć, ale się nie rozpadać, więc zależy to od odmiany i dojrzałości). Zostawiłyśmy na kilka godzin gruszki w winie. Podgrzałyśmy przed podaniem. Podałyśmy z lodami waniliowymi.

Źródło inspiracji: Gordon Ramsay „Zdrowa Kuchnia”

Panna cotta chai masala

Składniki:
800 ml. mleka kokosowego
400 ml. mleka
6 łyżeczek czarnej herbaty
2-3 łyżeczki przyprawy chai masala
cukier brązowy do smaku
żelatyna – zawsze daję 2 łyżeczki na 1/2 litra i czasem ciut na całość

400 ml. śmietany kremówki
cukier do smaku
ziarenka z 1 laski wanilii
ok. 1 3/4 łyżeczki żelatyny

Przygotowanie: Mleko zagotowuję z herbatą i przyprawą. Odstawiam na chwilę do naciągnięcia. W tym czasie podgrzewam mleko kokosowe, potem dolewam przecedzone mleko, dosładzam do smaku, ew. doprawiam przyprawą. Gotuję prawie do zagotowania. W tym czasie rozpuszczam żelatynę w odrobinie zimnego mleka. Dodaję do gorącego płynu i dokładnie mieszam. W tym czasie już nie gotuję.
Śmietankę zagotowuję z laską wanilii i z ziarenkami z niej. Doprawiam do smaku cukrem, dodaję żelatynę rozpuszczoną w odrobinie zimnej wody, mieszam i nie gotuję. Wyjmuję laskę wanilii.
Najpierw kokosową masę przelewam przez sitko do miski i przelewam do pucharków. Studzę i wkładam do lodówki, aż całkowicie zastygnie. Dopiero wtedy przygotowuję masę z waniliowej śmietanki. Przestudzoną (!!) wlewam na zastygniętą masę kokosowo-herbacianą. Wkładam do lodówki do zastygnięcia. Podaję w pucharkach lub wyjęte na talerzyk.

Dyniowy creme brulee
przepis tutaj

Makaroniki Felluni

Zasada Felluni: 70 g białek – 170 g cukru pudru – 100 g migdałów

70 g białek, wysuszonych przez 3-5 dni na blacie, ubić na średnio sztywno i dodać
35 g cukru pudru i ubić na max
barwnik w proszku wmieszać, a następnie
135 g cukru pudru, zmiksować ze 100 g migdałów blanszowanych (lub płatków migdałowych) najpierw w mikserze, potem w młynku do kawy, by uzyskać bardzo drobne zmielenie. Wmieszać tant-pour-tant bardzo krótko.

Przełożyć do rękawa cukierniczego, wycisnąć równe krążki na blachę wyłożoną pergaminem (lepiej matą teflonową, gdyż z niej wygodniej się odklejają makaroniki po upieczeniu). Blachą należy delikatnie, ale stanowczo uderzyć o miękką powierzchnię, najlepsze jest do tego łóżko lub tapczan, by masa równomiernie się rozłożyła, a ewentualne czubeczki pochowały. Ciasteczka można posypać czymś (np. sproszkowanymi owocami, drobno zmielonymi, lub drobno zmieloną kawą). Potem odkładamy blachy na ok. 30 minut, by makaroniki podeschły i utworzyła się na nich cienka skorupka (będzie można bez przyklejenia dotknąć je delikatnie palcem). Piekłyśmy w 140 stopniach przez ok. 12-15 minut. Czas pieczenia w każdym piekarniku może być różny. Makaroniki nie powinny się zbrązowić!

Makaroniki zrobiłyśmy ciemno różowe (choć barwnik był fioletowy), z posypką z suszonych jagód, a przełożyłyśmy je kremem cytrynowym, którego przepis prezentowałam już tutaj. Druga porcja – ta nieudana – była kawowa z posypką ze zmielonej kawy mokka, a przełożona kremem z solonego karmelu.

Źródło: Niezastąpiona Cukiernicza Mistrzyni, Fellunia

Smacznego.

Dżordż, och Dżordż.

 

Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień … dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek … a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.

 


Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania … jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się … torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce … no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła … nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.

Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.


Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem – standard. Aż do … wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila … do pieca.


Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.


Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.

I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole … zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem … aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.

To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć …
"Dżordż, och Dżordż".

* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D

Dżordż w sosie własnym

Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła

2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki

do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego

1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa

Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.

Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.

Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.

Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).

Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami – ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.

Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury – od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).

Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.

Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny – korzenną, cierpką, słodką.

Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.

Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem

Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz

Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.

Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.

Smacznego.