Poszukiwania straconego czasu.


Zniknęłam? Przepadłam? … Tylko wirtualnie. Czasem cieszę się życiem wokół mnie, czasem smucę, ale niezależnie od tego jakie uczucia i emocje we mnie się kłębią, nie podchodzę ostatnio zbyt blisko do komputera. Siedzę mało, albo prawie w ogóle – tym bardziej przed ekranem monitora, dużo chodzę, krzątam się czy spaceruję, a już zaraz mam nadzieję wyciągnę rower i znów będę szaleć na ścieżkach – tych leśnych i tych miejskich.


A tymczasem dziękuję Wam, którzy tu wchodzicie, zaglądacie i składacie życzenia. Urodziny już przeminęły, dziś moje imieniny, wiele wiosennych świąt w mojej rodzinie już przeszło, niezliczone smakołyki przy tej okazji konsumowaliśmy … ale nie te ciasteczka.


Magdalenki, moje imienne ciasteczka uwielbiam rozdawać w prezencie. Te podarowałam ponad pół roku temu nowej siostrze. Mięciutkie, z chrupkim orzeszkiem w środku, mocno waniliowe zapakowane w pudełko własnoręcznie zrobione przez mojego Ukochanego … prezent 100% hand made.

Czemu więc dopiero teraz o nich piszę. Cóż, bo znikam w poszukiwaniu mojego czasu, straconego czy też nie. Obiecuję, że wrócę … jeszcze nie wiem kiedy, ale wrócę, a póki co jeszcze raz dziękuję Wam za przemiłe komentarze :-)

Magdalenki

Składniki:
1 szklanka mąki tortowej
2 łyżki orzechów nerkowca, podprażonych
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
100 g masła + 2 łyżki
3 jajka o temperaturze pokojowej
2 żółtka o temperaturze pokojowej
2/3 szklanki cukru (dałam waniliowy)
1 łyżka ekstraktu waniliowego

do dekoracji: cukier puder lub stopiona czekolada

Przygotowanie: Stopiłam masło w rondelku i gotowałam przez 3-4 minut, aż stało się brązowe. Ostudziłam do temperatury pokojowej. Orzechy uprażyłam na patelni i gdy przestygły zmieliłam je, aż stały się miałkie. Przesiałam mąkę z proszkiem do pieczenia i delikatnie wymieszałam ze zmielonymi orzechami. Mikserem ubiłam żółtka i jajka, aż podwoiły swoją objętość. W czasie ubijania dodawałam stopniowo cukier, a gdy masa stała się gęsta i jasnożółta wlałam ekstrakt waniliowy. Powoli dosypałam mąkę i orzechy i delikatnie wymieszałam, do połączenia się składników. Łyżkę ciasta wymieszałam dokładnie z masłem i dodałam do pozostałego ciasta. Szybko wymieszałam składniki i włożyłam ciasto na 20 minut do lodówki. Foremkę do magdalenek natłuściłam i wysypałam mąką. Do każdego zagłębienia wkładałam po łyżce ciasta i piekłam w piekarniku nagrzanym do 175 stopni Celsiusa przez 12-15 minut, aż środki ciastek zrobiły się sprężyste.

Źródło: Anna Olson z Programu „Na słodko 2” na kuchnia.tv

Smacznego.

Zapomniany chutney.


Znalazłam przepis na aromatyczny chutney z jabłek i … zapomniałam o nim.
Ugotowałam chutney z jabłek od przyjaciół i … zapomniałam o nim.
Zrobiłam zdjęcia, gdy zostały już jego ostatki i … zapomniałam o nich.


Teraz nadrabiam te pamięciowe zaległości. Ja wiem, że to nie czas na robienie chutney’u z jabłek, ale ta receptura zrodziła tak niezwykły smak, że musiałam ją tutaj zamieścić najszybciej jak się da, by znów mi z głowy nie uleciała, a gdy przyjdzie sezon znów ją wykorzystać. Kwaskowaty i słodki, korzenny i kwiatowy, pięknie złoty, o konsystencji gęstego sosu pełnego dużych kawałków jabłek, dokładnie taki jak lubię. Pamiętam tamtą kanapkę z resztką manchego … och to był smak! Smak, którego nie zapomnę!

Złoty chutney jabłkowy

Składniki:
1,3 kg jabłek po obraniu i wyjęciu gniazd, z grubsza posiekanych
1 duża cebula, drobno posiekana
1 duża czerwona papryczka chilli (ilość zależna od gustu, jeśli ma być ostrzejszy należy dać więcej i mniejszych papryczek), przekrojona na pół, oczyszczona z błonek i gniazda nasiennego
200 g cukru brązowego
1 łyżeczka mielonego ziela angielskiego
1 łyżeczka mielonych goździków
1 łyżeczka kardamonu
1 czubata łyżka świeżo startego imbiru
1/2 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki pieprzu kolorowego, świeżo zmielonego
1/2 łyżeczka szafranu (rozpuszczone w 2 łyżkach wrzątku, przez ok. 10-15 minut)
150 ml. octu jabłkowego
200 ml. wermutu
200 g rodzynek

Przygotowanie: Wszystkie składniki wrzuciłam do dużego garnka z grubym dnem. Doprowadziłam na dużym ogniu do wrzenia, potem zmniejszyłam ogień do średniego i gotowałam ok. 30-40 minut (w zależności od konsystencji jaką chcemy, ja chciałam by miał większe kawałki). Chutney przełożyłam do wysterylizowanych słoików i ustawiłam do góry dnem.

Źródło inspiracji: Coś niecoś u Ptasi

Smacznego.

Wszystko jasne … wiosna.


Tym razem bez przepisu, nie potrzeba go, wszystko jest jasne, wystarczy foto story … oto receptura na miły wiosenny dzień.

Spacer po słońcu, wśród kwiatów, krzewów i drzew …


Obserwacje zwierzaczków tych dzikich i tych domowych …


Zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia …


Trochę pichcenia, by z pięknych liści rzodkiewki i pietruszki powstała wariacja na temat pesto


Trochę jedzenia, przeplatanego kadrami kolejnych etapów znikania wybornych nitek z talerza …


A w między czasie chrupanie, zabawne kadrów łapanie, a ciasto rośnie …


Na ten chleb, tym razem bez dosypania mąki, za to wyrobiony oczkowymi łapkami …


I na kolejny dzień można pałaszować kromki wybornego chleba z pesto i znów mieć wspaniały dzień.

Smacznego i miłego dnia.

Dobry smak u progów kultury.


Kilka dni temu dostałam zaproszenie na degustację w restauracji Studio Buffo. Akurat zbliżał się weekend majowy, więc pomyślałam, czemu nie. Ponieważ z mężem uwielbiamy spacery, a słońce zrobiło nam miłą niespodziankę, wychodząc zza chmur deszczowych, które od rana przesłaniały niebo, wybraliśmy się najpierw na zwiedzanie okolicy restauracji.


A jest tam gdzie pospacerować. Park ze starymi drzewami, uliczki z czasem przepięknymi kamieniczkami czy pałacykami, czy też dalsze wędrówki po Placu Trzech Krzyży lub Nowym Świecie. Idealne miejsce, gdy spędzamy majówkę w mieście w czasie kapryśnej pogody. Z apetytem na poznanie nowych smaków zatrzymaliśmy się na obiad w Studio Buffo. Restauracja mieści się wejście w wejście z teatrem Buffo, jest więc dodatkowo miejscem dogodnym, gdy przed czy po przedstawieniu chcemy coś zjeść i odpocząć. Chciałoby się rzecz dobry smak u progu kultury.


Wnętrze jest przyjemne, jasne i ciepłe i choć daleko mu do wyrafinowanej elegancji, z pewnością dobrze poczuje się tam każda rodzina lub grupa przyjaciół na wspólnym obiedzie. Ogromnym plusem dla mnie były ciekawe detale i dekoracje sal. Zabawne świeczniki, kolorowe parawany oddzielające niektóre stoliki czy na ścianach powieszone obrazki z betonu (?) tworzyły nastrój nowoczesny, ale też niezobowiązujący. Jedynym minusem w układzie całej restauracji jest umiejscowienie sali dla palących jako sali wejściowej. Muszę się Wam przyznać, że w zakresie palenia jestem „koszmarną neofitką”, jak to mówi moja paląca Mama, a jeśli chodzi o restauracje to jestem ogromną zwolenniczką wprowadzenia całkowitego zakazu palenia. Kiedy odwiedziliśmy Buffo sala dla niepalących była cała zarezerwowana na imprezę, usiedliśmy więc w sali dla palących. Mieliśmy szczęście, że nikt nie palił, więc nic nie psuło nam posiłku.


W oczekiwaniu na przystawki usiedliśmy przy zamówionych szklankach wody i przeglądaliśmy menu. Już po chwili na stole pojawił się koszyczek z pieczywem. Jasne, typu wiejskiego, bagietka i ciemne pieczywo nie były wypiekane na miejscu, za to ziołowe masełko było bardzo smaczne. Wszystko razem bardzo przydało się już przy pierwszej przystawce, która zauroczyła moje podniebienie – ale o tym za chwilkę.

Wracając do menu. Kuchnia międzynarodowa z polskimi, czy też raczej środkowoeuropejskimi akcentami, ale i z ciągotami w śródziemnomorskie klimaty – tak chciałoby się je określić. Bogaty wybór w każdej kategorii posiłków zapewnia możliwość zamówienia zróżnicowanych dań mięsnych i rybnych, choć brak mi było szerszego wyboru dla wegetarian. Pośród dań przeważała klasyka, ale bez kalkowania ofert z innych restauracji i z wyraźną próbą zaznaczenia własnej indywidualności szefa kuchni, Arkadiusza Radzkiego. Moim zdaniem całkiem udaną.

My jednak nie zamawialiśmy poszczególnych dań, a zdecydowaliśmy się na menu degustacyjne. Muszę powiedzieć, że ta forma posiłków szczególnie mi się podoba. Małe porcje, dużo doznań, w czasie jednego posiłku można poczuć się jakby uczestniczyło się w mini biesiadzie. Ci którzy choć trochę mnie znają, wiedzą, że jest to coś co uwielbiam.

Cóż więc pojawiało się przed nami na stole?


Najpierw talerz przystawek. Wędzony łosoś z plackami ziemniaczanymi i sosem pieczarkowym był najbardziej zaskakującym połączeniem, ale niezwykle smacznym. Przypomniały mi się akcenty z kuchni czeskiej i wyborny pstrąg z sosem z grzybów jaki kiedyś robiłam, podany z pieczonymi ziemniakami. Mnie jednak najbardziej zachwyciły krewetki. Ugotowane idealnie, lekko chrupkie w delikatnym sosie … jeszcze teraz jak o nich piszę oblizuję się ze smakiem. Nawet kropla sosu nie została na talerzu wyczyszczona kromką bagietki.

Podczas gdy ja zachwycałam się krewetkami, mój Ukochany zajadał się podpieczoną wędzoną mozzarellą z żurawinowym sosem na sałatce z rukoli i suszonych pomidorów. Bardzo smakowite, powiedziałabym wręcz klasyczne połączenie. Obie przystawki sprawiły, że przed oczami stanęły nam nasłonecznione bulwary w śródziemnomorskich miejscowościach.


Gdy na stole pojawił się talerz z wyborem dań głównych wiedziałam od czego zacznę. Najpierw jednak muszę coś wytłumaczyć. Nie znoszę, nie cierpię wątróbki. Ten posmak, ta konsystencja … no po prostu nie mogę. Ja w ogóle nie jestem jakoś szczególnie podrobową miłośniczką. Od dłuższego jednak czasu próbuję się do nich przekonywać – z najróżniejszym skutkiem. Czekałam więc z niecierpliwością, ale i z niepokojem na wątróbkę cielęcą z cebulką i jabłkami. A wrażenia? Wrażenia niesamowite. Nie dość, że zajadałam ją kęs za kęsem, to jeszcze z prawdziwą przyjemnością. Mięso było delikatne i mięciutkie, rozpływało się w ustach, a dodatek jabłek i cebulki niwelował ten charakterystyczny – dla mnie nieprzyjemny – wątróbkowy posmak.

Na talerzu były jeszcze polędwiczki wieprzowe nadziewane szpinakiem i suszonymi pomidorami w sosie z gorgonzoli oraz drobiowe roladki z wędzoną mozzarellą i chorizo. I znów podzieliliśmy się z mężem w tym co najbardziej nam posmakowało. Ja zajadałam się delikatnymi polędwiczkami z ukochanym przeze mnie szpinakiem. Jemu do gustu przypadły wyraziste, wręcz mocne w smaku roladki z piersi kurczaka, w których o pierwszeństwo smaków na podniebieniu i języku walczyła wędzona mozzarella i chorizo, oblane sosem z ziołami i pieprzem. Oba dania zasługują na zapamiętanie, oba bardzo letnio się kojarzą. Wieprzowinę chciałoby się jeść na tarasie włoskiego domu, popijając lekkim winem i patrząc na zielone wzgórza, a roladki zajadać na balkonie hiszpańskiej kamienicy, w oczekiwaniu na corridę. Gdy dołączyć do tego jeszcze typowo polski smak wątróbki mamy naprawdę smakowitą wycieczkę.


Daniom głównym towarzyszyło lekko cierpkie, o owocowej nucie białe wino Oveja Negra. Niestety nie dopytałam się z jakich szczepów, a mi samej brak jeszcze wystarczającego wyczucia by ocenić z jakich winogron ono powstało, ale jeśli miałabym strzelać to było w nim sauvignon blanc. Najważniejsze jednak, że doskonale nadawało się zarówno do podkreślania smaków poszczególnych dań, jak i do oczyszczenia podniebienia pomiędzy nimi.

Obok wina mięsa do akompaniamentu dostały sałatki … bardzo pożywne sałatki. Kuskus z grillowanymi warzywami, z oliwą i ziołami był moim faworytem, tym bardziej że obok cukinii i papryki pojawiły się tak przeze mnie ulubione zielone szparagi. Drugą propozycją był ciepły kozi serek w migdałach ułożony na mieszanych sałatach dopełniony ciemnymi winogronami, jabłkami i orzechami. I znów z mężem podzieliliśmy się, gdyż to właśnie ta druga sałatka jego najbardziej zauroczyła.

Kiedy kończyliśmy danie główne byliśmy pełni. Muszę powiedzieć, że bez spaceru przed posiłkiem nie bylibyśmy w stanie zjeść wszystkiego (no, ja i tak wszystkiego nie zjadłam), nawet mimo tego że dania nam ogromnie smakowały. Za to przyjemność z kosztowania dań, pracująca wyobraźnia, która wraz z nowymi smakami przenosiła nas w najróżniejsze miejsca świata była dokładnie tym, czego można by chcieć na niespieszny obiad na początku długiego weekendu.


Deser i kawa do niego były kropką nad i. Kulka lodów waniliowo-cytrynowych z sosem jeżynowym sprawiła, że poczuliśmy się lżej po posiłku, bez ociężałości i poczucia przejedzenia. I choć z karty zachęcały najróżniejsze desery, my czuliśmy że teraz posiłek stał się całością, obiadem kompletnym. Kawa Kimbo jaką popijaliśmy zachwyciła S. Mocne i wyraziste espresso, ze stabilną i puszystą wręcz cremą bardzo przypadło mu do gustu. Idealna kawa na koniec posiłku.

Reasumując Studio Buffo to stanowczo godne polecenia miejsce czy to na obiad w gronie rodziny lub przyjaciół czy to na słodkie albo wytrawne przekąski. Obsługa była szybka i miła, bez narzucania się, a muszę dodać, że przyszliśmy w momencie ciszy przed burzą. Kiedy pierwsze kroki postawiliśmy w restauracji zajęte były ledwie dwa czy trzy stoliki, a wspomniana wcześniej impreza w drugiej sali jeszcze się nie rozpoczęła. Jednak już w czasie jedzenia przystawek zaczęli schodzić się tłumnie i gwarnie widzowie z zakończonego właśnie przedstawienia oraz goście do zarezerwowanej sali. Mimo tego nie widać było, aby jakikolwiek stolik był dłużej pozostawiony sam sobie, a obsługa uwijała się szybko, sprawnie i co najważniejsze bardzo serdecznie i z uśmiechem.

Wrócę tam z pewnością, czy to na niespieszny obiad, czy może na lunch po porannym spacerze albo na zachwalanego przez Macieja Nowaka mielonego, reminiscencje po szefowaniu Macieja Kuronia.

Restauracja Studio Buffo
ul. M. Konopnickiej 6
Warszawa
Restauracja czynna: 09:30 do 23:00
w soboty, niedziele i święta: 13:00 do 23:00

Pozdrawiam.

Nic nie jest niemożliwe!

 

Spotkanie Indii i Rumunii … niemożliwe? Spotkanie osób, które normalnie nigdy by się nie poznały … niemożliwe? Nic nie jest niemożliwe!

 


Takie właśnie niezwykłe spotkanie odbyło się kilka dni temu. Trzy gotujące babeczki – ja, Oczko i Lo, trzy aparaty i już wkrótce każda z nas odczuła jak to ogromnie zaraźliwe jest fotografowanie. Opowiadając o sobie, o wycieczkach tych kulinarnych i nie tylko, o wspaniałych przyprawach i książkach z pasją oddawałyśmy się fotografowaniu*, nasze żołądki uciszając, gdy wspaniałe aromaty drażniły je niemiłosiernie, a czekać trzeba było jeszcze na wygrzewający się w piekarniku udziec.


Nie ma bardziej udanych spotkań, jak te które wiążą się z biesiadą przy stole. Większa czy mniejsza, na słodko czy wytrawnie, z winem lub herbatą … dowolnie, byle by wyborne smakołyki upiększały stół. Tym razem indyjskie klimaty, tak przeze mnie ostatnio ukochane zdominowały nasze talerze. Udziec jagnięcy zamarynowany w intensywnej marynacie, najsilniej kolendrą, imbirem i czosnkiem pachniał, dopełniając się słodyczą miodu i migdałów ukrytych w jogurtowej zalewie, z której powstała smakowita skorupka. Soczyste i aromatyczne mięso wraz z bukietem własnoręcznie dobranych sałat i zielenin, polanych kardamonowym winegretem uzupełnione zostało korzennym i kwiatowym w smakach i aromatach pilawem oraz … rumuńskim wytrawnym winem.

To było podniebienne zaskoczenie. Rumunia do niedawna była zupełnie nieatrakcyjnym w moich wyobrażeniach krajem, a już na pewno nie kojarzącym się z wyśmienitym trunkiem. Teraz nie tylko myślę o wakacjach tam, ale i z rozmarzeniem wspominam to wyraziste, wytrawne wino o niezwykłym smaku i przepięknej etykiecie (zdjęcie wina by Oczko).


Aż nadeszła pora deseru. Wraz z kubkiem kawy usiedliśmy do pucharków pełnych szafranowych aromatów. Tym razem było jednak mniej intensywnie, a do tego jeszcze dołączył się kardamon i miód, by stworzyć bazę dla lekko zmrożonych kostek mango i posiekanych pistacji. Siedzieliśmy przy stole, podjadając, popijając, mile rozmawiając, a czas zleciał nam stanowczo zbyt szybko. Dość powiedzieć, że pożegnać się nie mogliśmy.

I jak tu uznać, że coś jest niemożliwe :-)
Dzięki Dziewczynki za przemiłe spotkanie :-*

* zdjęcia z pierwszego kolarzu zrobione przez Oczko i Lo. Dzięki :)

Udziec po indyjsku w miodowo-migdałowej skorupce

Składniki:
1 sprawiony udziec jagnięcy o wadze ok. 2,2 kg (u mnie 1,7 kg)

Marynata:
2 łyżki oleju roślinnego
5 łyżki soku z cytryny
15 g świeżego imbiru, obranego i z grubsza posiekanego
6 dużych ząbków czosnku, obranych i z grubsza posiekanych (u mnie 3, bo miałam bardzo ostry)
1 łyżki mielonego kminu
1 łyżki mielonej kolendry
1/2 łyżeczki sproszkowanego chilli
sól do smaku
1 łyżka garam masala
1/2 łyżeczki świeżo zmielonego czarnego pieprzu
2 łyżki wody

Miodowa skorupka:
100 g migdałów w płatkach
100 ml greckiego jogurtu
1 1/2 łyżki miodu

Przygotowanie: Zmiksować wszystkie składniki marynaty. Głęboko ponacinać mięso ostrym nożem i starannie natrzeć marynatą, aby wniknęła w nacięcia. Włożyć udziec do plastikowej torebki i schować do lodówki minimum na 6-8 godzin, a najlepiej na całą dobę.
Zmiksować 70g migdałów, jogurt i połowę miodu. Polać udziec tą mieszanką, przykryć i ponownie wstawić do lodówki na 30 minut, a najlepiej na dwie godziny (ja pominęłam ten etap). Przed pieczeniem wyjąć mięso na tyle wcześnie (min. 30 minut), aby zdążyło osiągnąć temperaturę pokojową. Nagrzać piekarnik do 225 stopni Celsjusza, umieścić udziec na ruszcie, a pod spód wstawić blachę (ja położyłam go na grubych krążkach z cebuli, ułożonych w brytfance i podlałam tam ciut wody, by się wszystko nie przypaliło od spodu). Piec 20 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 180 stopni Celsjusza i piec jeszcze 1 godzinę i 40 minut, aż nakłute mięso zacznie puszczać różowy sok (lub stosując przelicznik 12 min na 450 g mięsa dla krwistego lub 15 min na 450 g mięsa dla średnio wypieczonego). Jeżeli będzie piekło się za szybko, można je przykryć folią aluminiową. Można też co pół godziny pędzlować udziec sosem, który spłynie do podstawionej blachy (ale to popsuje skorupkę, więc nie polecam tego).
Na 10 minut przed końcem pieczenia posypać udziec pozostałymi migdałami i polać resztą miodu (ja tym razem zapomniałam). Wyjąć udziec z piekarnika, przykryć folią aluminiową i odstawić na 15 minut. Następnie pokroić i podawać.

Źródło: Łatwa kuchnia indyjska

Pilaw kaszmirski

Składniki:
4 łyżek oleju roślinnego
3/4 łyżeczki nasion kminu
7 1/2 cm kory cynamonu
3 goździki
3 strączki zielonego kardamonu
1 liść laurowy
1 cebula, pokrojona w plastry (u mnie w kosteczkę)
1 łyżka posiekanych zblanszowanych migdałów (u mnie płatki)
2 łyżeczki rodzynek
200 g ryżu basmati, dokładnie umytego i osączonego
400 ml wody
szczypta szafranu, namoczona w 2 łyżkach gorącej wody
2 posiekane suszone figi
sól i świeżo zmielony czarny pieprz
1 łyżka posiekanych pistacji

Przygotowanie: Rozgrzać w rondlu olej. Dodać kmin, cynamon, goździki, kardamon i liść laurowy, i smażyć 20-30 sekund, aż przyprawy zaczną pachnieć. Dodać cebulę i smażyć 3-4 minuty, aż się lekko zrumieni. Dodać migdały i rodzynki i smażyć jeszcze 2-3 minuty. Dodać ryż i dokładnie wymieszać. Wlać zwykłą wodę, wodę z szafranem, dodać połowę fig (ja nie dodałam) i doprawić solą i pieprzem. Doprowadzić do wrzenia i gotować 2-3 minuty. Zmniejszyć ogień i przykryć rondel pokrywką. Gotować 7-8 minut, aż ryż będzie al dente. Dodać resztę fig (u mnie wszystkie figi) i pistacje, i wymieszać. Odstawić na 4-5 minut, aby ryż wchłonął resztę wody. Podawać.

Źródło: Łatwa kuchnia indyjska 2

Shrikhand według Anjun

Składniki:
500ml gęstego greckiego jogurtu (u mnie bałkański lekki)
2 łyżeczki ciepłego mleka
1/2 łyżeczki nitek szafranu
6-8 łyżek cukru pudru (u mnie miód wielokwiatowy)
1/4 łyżeczki mielonego kardamonu

Do posypania:
2 łyżki posiekanych niesolonych pistacji
2 łyżki migdałów w płatkach
pestki granatu (u mnie mango pokrojone w kostkę i lekko zmrożone)

Przygotowanie: Wyłożyć sito gazą, podstawić pod spód miskę i wlać jogurt. Wstawić do lodówki na minimum 5-6 godzin (najlepiej na całą noc), aby dobrze osączyć jogurt. Ja pomijam ten efekt, gdyż jogurt bałkański jest wystarczająco gęsty, poza tym by zaoszczędzić trochę na czasie. Jeśli zastosuje się tą metodę, ma się z pewnością gęstszy deser. Podgrzać mleko i dodać szafran. Odstawić na 10 minut do naciągnięcia. Wyjąć jogurt z lodówki, wylać zebrany w misce płyn. Do masy jogurtowej przesiać cukier puder (ja dodaję miód), następnie dodać mleko z szafranem i kardamon, wymieszać. Przykryć i schłodzić. Przed podaniem posypać deser pistacjami, migdałami i pestkami granatu (lub jak u mnie kostkami mango).

Inna wersja tego deseru była już u mnie – można znaleźć ją tutaj.

Źródło: Łatwa kuchnia indyjska

Smacznego.