Uwaga paparazzi!

 

Trochę ponad tydzień temu dzień wietrzny, ale ciepły nastrajał optymizmem do odnalezienia wiosny. Wybrałyśmy się więc z Oczkiem z aparatami pod pachą tropić wiosnę. A co wytropiłyśmy?


W oczekiwaniu na przybycie Oczka, siedząc wygodnie na dębowym blacie zajadałam granolę wymieszaną z jogurtem. Pachniało mi kardamonem, cynamonem i imbirem, słodko było od lipowego miodu i żurawin, ziemiście, czasem nawet lekko gorzkawo od nasion wszelakich. Sił to śniadanie dodało mi co nie miara, ale nawet mimo sił, mimo optymizmu wielkiego wiosny tamtego dnia wiele nie wytropiłyśmy. Pączki jeszcze niemrawe, trawa też jeszcze bardziej brązowo-szara niż zielona, tylko niebo jasne i błękitne świadczyło, że Pani Wiosna otwiera już oczy. Nawet bielutki kot sąsiadów na parapecie już usiadł, ciepełko z pierwszego tchnienia wiosny czerpiąc, na nasze szklane oczka się wystawiając.


Zmęczone ogromnie po długim spacerze, odwiedzeniu orientalnych sklepów, najpierw szybki lunch, znów siedząc na kuchennym blacie, sobie zrobiłyśmy. Kilka plastrów wytrawnego keksu, w którego neutralnym cieście skryły się smakowite marchewki i groszek, by z wyrazistych przypraw czerpać dodatkowe smaki. A potem? Potem znów polowanie. Kadr tu, kadr tam, ujęcie tak, a może inaczej.


Nic nie umykało przed naszym cykaniem. Cyk, cyk, cyk i kolejne zdjęcia zapisane w pamięci. Nie znalazłyśmy tego dnia Wiosny na dworze, to prawda. Jednak w azjatyckim sklepie udało się nam jej namiastkę zakupić. Malutka kuleczka w kubku pełnym ciepłej wody w piękny kwiat się zamieniła, uwodząc nas swoim czarem niesłychanie. I znów kolejnym zdjęciom końca nie było. Nawet siebie wzajemnie uwieczniałyśmy, śmiejąc się z nas, paparazzich.


I tak popołudnie nas zastało. Szyki więc obiadek trzeba było zrobić. Krótko upieczony łosoś, w najprostszy z prostych sosów został przyobleczony, różowy od wyśmienitego, orzeźwiającego wina, na łóżeczku z aromatycznego basmati, z pięknie zieloną sałatą w iście wiosenny obiad się przemienił. Tym razem jednak ja poległam już na polu fotograficznych bitew. Na tle toskańskiej ściany czy na balkonowym parapecie to Oczko kolejne kadry łapała, ja w tym czasie na talerze kolejne porcje obiadu układałam.


I tak z tej współpracy albumik nam się stworzył. Trochę jedzenia i trochę trunków*, trochę kotów i odrobina wiosny. A moja kicia? No cóż, Briczolla na widok paparazzich wypięła się i miała wszystko w tyle … aż do kolacji :-)

* wieczorem jeszcze obalałyśmy "superrozczarowanie" (klik na Kosę) oglądając "Ucztę Babette", film trochę może zbyt powolny w wyrazie, choć obrazki z czasu szykowania uczty ogromnie mi się spodobały.

Granola I

Składniki:
350 g płatków owsianych
180 ml. soku jabłkowego
100 g miodu lipowego
3-4 łyżki oleju
2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka mielonego imbiru
duuuużo kardamonu (chyba ok. 1 łyżki)
szczypta soli
1-litrowy pojemnik nasion i bakalii: pestek słonecznika, pestek dyni, migdałów w płatkach, żurawin, orzechów włoskich, siemienia lnianego, czarnego sezamu)

Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszać, rozłożyć na dużej blasze na pergaminie i piec w 180 stopniach przez 40 minut, 2-3 razy mieszając wszystko w między czasie.

Źródło inspiracji: do zrobienia granoli zainspirowała mnie Truskawkowa Ania, która przepis zaczerpnęła z "Nigella Feasts". Za pierwszym razem robiłam dokładnie według jej przepisu, ale trochę mi nie pasowało to zestawienie, więc potem bardzo pozmieniałam proporcje i składniki.

Wytrawny keks z semoliny

Składniki:
165 g semoliny
125 ml jogurtu naturalnego
125 ml wody
ok. 1/2 do 1 szklanki warzyw: groszek, pokrojona fasolka szparagowa, marchewka starta na grubej tarce lub marchewki baby
2,5 cm korzenia imbiru, starty na tarce
1/4 łyżeczki kurkumy
sól do smaku (ja daję ciut mniej niż 1/2 łyżeczki)
3 łyżki oleju arachidowego

szczypta płatków suszonego chili
1 łyżeczka nasion gorczycy
1/2 łyżeczki nasion kminu
1 łyżeczka ziaren sezamu do posypania
1 łyżeczka kolendry
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

Przygotowanie: Nagrzać piekarnik do 200 stopni Celsjusza i natłuścić olejem małą formę do keksu (ja wysypuję jeszcze dno i boki do 1/2 wysokości jasnym sezamem). W dużej misce wymieszać semolinę, jogurt, wodę, warzywa, imbir, kurkumę i sól. Na patelni rozgrzać olej, dodać gorczycę, kmin, sezam, płatki chilli i kolendrę. Prażyć, często mieszając, przez 20 sekund, aż gorczyca zacznie strzelać, a kmin i sezam pachnieć. Wlać olej z nasionami do ciasta, wymieszać. Jeżeli ciasto jest za gęste, dodać odrobinę wody. Dodać sodę, wymieszać i natychmiast wlać ciasto do formy. Posypać sezamem i piec 35-40 minut. Wierzch ma być złocisty, a wyjęty z ciasta patyczek suchy. Zostawić do wystygnięcia w formie. Doskonałe samo, z jogurtem lub chutney'em.

Źródło: Program na kuchni.tv "Łatwa kuchnia indyjska"

Łosoś w różowym sosie

Składniki:
oliwa
3 duże dzwonka łososia
1 łyżka soku z cytryny
1 szalotka, drobno posiekana
100 ml. różowego wina
ok. 150 ml. śmietany
sól i kolorowy pieprz

Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 200 stopni Celsjusza. Naczynie do zapiekania wysmarować oliwą. Łososia umyć, ew. oczyścić, skropić oliwą, cytryną, doprawić solą i pieprzem. Najlepiej jeśli by pomarynował się tak w lodówce od 30 minut do 2-3 godzin. Piec przez ok. 8 minut. W tym czasie przygotować sos. Szalotki lekko zeszklić na oliwie, dolać wino i odparować prawie całkowicie. Dodać śmietanę, zagrzać i gotować przez kilka minut, aż zgęstnieje. Doprawić solą i kolorowym pieprzem.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 2010

Razem w Wielkanoc.


Uwielbiam spędzać czas w kuchni, pichcić, wyrabiać, odnosić kulinarne sukcesy i porażki, a najbardziej gdy towarzyszy mi wesołe grono. Dziś nie tylko wspominam jak to razem z Oczko w Wielkanoc gotowałyśmy i wyśmienicie czas spędzałyśmy, ale i goszczę w swoim wirtualnym zakątku tę wspaniałą Babeczkę. A muszę Wam powiedzieć, że czytać jej
bełkoty, podziwiać makaroniarskie smakołyki czy podglądać jej zakoszone kadry to prawdziwa przyjemność dla oka, tym bardziej więc cieszę się, że podzieli się swoim słowem i spojrzeniem u mnie z Wami.

Nie przedłużam już wstępu, tylko oddaję głos Oczku, sama wtrącę swoje trzy grosze na koniec, dodając garść informacji o przepisach :-)

Dzięki Mała za wyborne Święta :*

***


W sobotę byłam przyjemnie zmęczona. Wstałam (jak na moje możliwości) skoro świt, bo już o 7.30. O 10 zjawiłam się u Lipki i wtedy się zaczęło! :)

Lista zadań zaplanowała nam robotę na cały dzień. Zaczęło się od baby Neli, która jak się okazało po ponownym przeczytaniu przepisu, powinna zacząć tworzyć się już dzień wcześniej wieczorem, a dzisiaj już miała czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Lipka nieco niesfornie przeczytała przepis, tym samym produkcja rzeczonej trochę się obsunęła w czasie. Zrobiłyśmy zaczyn i odstawiłyśmy go na zapomnienie aż do wieczora.


A później podjęłyśmy pierwsze kroki celem cieszenia się w niedzielę paschą. W piątek wyruszyłam do sklepu ekologicznego, celem wytropienia jak najtłustszego mleka (nie uchatego) i takiej też śmietany. Śmietana upolowała się fajna ? mocno gęsta w swej strukturze. W ogóle cała pascha była ciekawym przedsięwzięciem. Ta cała obserwacja jak z mleka, śmietany i jajc robi się ser, który potem zawinięty w gazę zostawia się samemu sobie, aby w spokoju mógł się rozstać z serwatką. I aby jeszcze potem mieszając go z masłem, miodem, bakaliami i kakao uzyskać coś, co będzie smakować słodko. Fajna rzecz :)


W tak zwanym międzyczasie zainteresowałyśmy się tarto ? mazurkiem. Lipka określiła to ciasto ?ekstremalnie dekadenckim?. Tutaj dzielnie pomagał nam Es walcząc na blacie z wałkiem. Poradził sobie na piątkę z plusem ;) A nawet na kawałek ciasta ;)


Aby mieć dość sił – zjadłyśmy też obiad. Ponieważ w okolicy świąt na topie są kurczaki zjedliśmy wraz z Esem, który odkrywa w sobie duszę ogrodnika ;) … Dżordża Juniora. Rzeczony, podobnie jak
Gwiazda Dżordż ze styczniowego zlotu babulonów, zatonął w solankowej formalinie. Zaś później ogrzewał się piekielnym żarem ? wyszło mu to tylko na dobre ;)


Posilone kontynuowałyśmy realizację wielkanocno – kulinarnego ?to do?. Nadszedł czas na chleby, które po złożeniu ułożyłyśmy wygodnie w koszyczkach na krótką drzemkę, by po jakimś czasie wrzucić je do piekła. Aż w końcu, kiedy za oknem zrobiło się już ciemno – przyszła pora na majonezy.


Ta czeladnicza robota spodobała mi się najbardziej. I bynajmniej nie dlatego, że podczas długiego miksowania okrutnie bolały nadgarstki. Produkcja domowego majonezu, podobnie jak paschy wydała się nam interesująca, bo primo: to coś nowego i innego, secundo: cały proces jest wdzięcznym obiektem do obserwacji. Nie pisnęłam jeszcze słówkiem, że kiedy robiłyśmy ser na paschę, w garnku obok gotowało się skondensowane mleko na domowego baileys?a, którego Lipka obiecała mi przy okazji wtorkowego rozczarowania sheridanem.


A pamiętacie jeszcze o drożdżówce, o której wspomniałam na samym początku? Wieczorem wtłoczyłyśmy ją w foremki. Na zegarze wieczorkiem wskazówki pokazały 11-tą, więc zwinęłam żagle i gładko odpłynęłam do Nowalijki, by rano przeczytać wiadomość od Lipki, że drożdżówka ostatecznie nie wyszła. Cóż… najwyraźniej okazała się być sfrustrowaną babą, która nie zamierzała współpracować, a rzuciwszy focha postanowiła się nie udać. Ale nie z nami takie numery ? jeszcze zrobimy do niej kolejne podejście ? kiedyś. Niedziela minęła szybko i przyszedł czas na poniedziałkowy świąteczny obiad.

Lany poniedziałek postarał się być dosłowny ? z nieba zaczął padać deszcz. Ponownie pojawiłam się w Szczęściu, by przy okazji poznać rodziców i siostrę Esa, z którymi szybko minął czas na delektacji i rozmowach przy stole z obiadem, kieliszkami wina i sernikowym deserem.



Na początek głębia misek otrzymała staropolską zupę chrzanową z jajkiem i białą kiełbasą. Później przyszła pora na schab gotowany w mleku z puree ? sosem cebulowo ? szałwiowym i mocnym wiosennym akcentem: groszkiem i bobem z aromatycznym, orzeźwiającym cytrynowym dressingiem. Ta cytrusowa nuta świetnie zgrała się z zielenią. Dopełnieniem było białe wino.


A na deser serniczek, bo przecież babka Neli nie wyszła. Tak szczerze, to jakoś nie żałuję, że miała swoje humory, bo sernik okazał się rewelacyjny. Słodzony miodem, aromatyzowany szafranem i obdarowany skąpanymi w rumie rodzynkami wespół z żurawiną był naprawdę w deseczkę. Zwłaszcza, że dodatkowo kieliszki wypełniło różowe wino.


A na zakończenie zaserwowaliśmy sobie film, który swego czasu poleciła mi Polcia –
o ?chłopcu, który…był? ;) Popijaliśmy go w trójkę domowym baileys?em. I wiecie co? Wcale nie żałuję, że te święta były zupełnie inne od wszystkich dotychczasowych, że nie spędzałam go z moją rodziną i z Nim. Te święta były inne, ale też bardzo przyjemne ? tak jakby na przekór wszelkim zawirowaniom, smutkom i niepowodzeniom. Bo najważniejsze, że obok jest ktoś, kto ogrzeje swoim ciepłem i życzliwością. Dziękuję Wam, Szczęściarze ;))?

***


Pascha ze świeżego mleka

Składniki:
2 l mleka (świeżego, nie UHT)

1 laska wanilii

1/2 l kwaśnej śmietany (takiej prawdziwej wiejskiej, u nas była tak tłusta i gęsta, że kroiło się ją nożem, użyłyśmy więc 400 g takiej oraz ok. 100 ml. 18%, by je trochę rozrzedzić)

6 jaj
250 g miękkiego masła
3/4 szklanki cukru pudru (dałyśmy 125 ml. miodu wielokwiatowego)
bakalie (u nas ponad 1/2-litrowa miseczka różnych bakalii: niesolonych pistacji, płatków migdałowych, orzechów włoskich, posiekanego kandyzowanego kumkwatu, posiekanych fig i daktyli, żurawiny)

2-3 łyżki gorzkiego kakao

Przygotowanie: Bakalie namoczyć, jeśli trzeba, osuszyć, pokroić nie za drobno. Mleko zagotować z rozciętą laską wanilii (ziarenka wydłubane i dodane do mleka). Do wrzącego powoli wlewać jaja roztrzepane ze śmietaną. Gotować, mieszając, aż cały płyn w garnku podzieli się na ser i serwatkę (nam zajęło to trochę ponad godzinę). Ostudzić, usunąć laskę wanilię. Cedzak wyłożyć podwójną warstwą gazy i odcedzić ser. Maksymalnie go odcisnąć, najlepiej zostawić na noc na cedzaku, a rano docisnąć (u nas odciekał najpierw trochę sam, potem go kilka razy odciskałyśmy – cały ten proceder trwał ok. 4 godzin). Serek powinien być sypki.
Masło zmiksować z cukrem pudrem (u nas z miodem). Do makutry wrzucić ser, stopniowo dodawać masło i ucierać, aż powstanie spójny krem. Można to zrobić mikserem. Dodać bakalie do masy i delikatnie wymieszać łyżką. Wyłożoną gazą miskę napełnić dość luźnym kremem i wstawić do lodówki. Kiedy stężeje, przewrócić na talerz do góry dnem, zdjąć gazę i udekorować.
My do ok. 1/3 masy dodałyśmy kakao, by zrobić dwukolorową paschę.

Źródło: Przepis A. Kręglickiej z Ugotuj.to

Wielkanocna baba Neli
(na 2 formy podłużne lub dwie w kształcie baby)

Zaczyn:
125 ml ciepłej wody (temp. 45-50°C)

30 g drożdży

1 łyżka stołowa cukru

Ciasto:
570 g mąki wysokoglutenowej
375 ml ciepłego mleka (temp. ok. 40°C)

200 g cukru

120 g miękkiego masła

200 g rodzynek namoczonych w rumie i w wodzie (pół na pół) (u nas jeszcze dodatkowo 2 garście żurawiny)

10 żółtek

2 łyżki startej skórki z cytryny

1 łyżeczka soli

Glazura na surowe ciasto:
1 jajko

1 łyżka stołowa wody

Lukier: 2 łyżki stołowe rumu
1 szklanka cukru pudru

2 łyżeczki soku z cytryny

Przygotowanie: Drożdże zalać ciepłą wodą z cukrem, odstawić do momentu, aż zaczną się „burzyć”. W dużej misce starannie wymieszać połowę mąki, ciepłe mleko i sól. Wlać zaczyn i jeszcze raz wymieszać, następnie dodać cukier, żółtka, masło, skórkę z cytryny oraz resztę mąki. Wszystko dobrze wymieszać, a następnie dobrze wyrobić (robot bardzo się przydaje), aż ciasto zrobi się lśniące. Uwaga ciasto pozostaje cały czas klejące i bardzo lejące. Nie należy w ogóle się tym przejmować i przede wszystkim nie dosypywać mąki! Przełożyć ciasto do dużej salaterki, którą należy przykryć szczelnie folią plastikową, odstawić do lodówki na całą noc (10-12 godzin).
Gdy ciasto podwoi swoją objętość, wyjąć salaterkę z lodówki i pozostawić w temperaturze pokojowej, aby trochę się ociepliło. Osączyć dokładnie rodzynki. W wyrośniętym cieście zrobić wgłębienie, wsypać 3/4 rodzynek i jeszcze raz dokładnie wymieszać. Pozostałe rodzynki odstawić na bok.
Wysmarować formy masłem i wysypać mąką. Napełnić je do 1/3 wysokości. Odstawić na 30-45 minut, w tym czasie ciasto powinno prawie całkowicie wypełnić formy.
Ciasto przed pieczeniem posmarować glazurą przygotowaną z lekko ubitego jajka z łyżka wody. Wstawić baby do piekarnika nagrzanego do 180°C. Piec do momentu aż powierzchnia nabierze złocistobrązowego koloru, a patyczek po nakłuciu będzie zupełnie suchy (około 35-40 minut). Wyjąć baby, odstawić na 10 minut na kratce. Po czym wyjąć je z formy.

Rum podgrzać w niewielkim rondelku i wlać do miseczki z cukrem pudrem. Dodać sok z cytryny i dobrze wymieszać. Jeśli masa wyjdzie za gęsta, dodać odrobinę soku z cytryny. Wymieszać lukier z resztą rodzynek. Polukrować baby i odstawić na przynajmniej godzinę, aby lukier miał czas przeschnąć.

Źródło: Żaba, a ona czerpała inspirację z „Kuchni Neli”

Mazurko-tarta pomarańczowa

Kruchy spód:
125 g mąki pszennej

125 g mąki krupczatki (dałyśmy semolinę)

125 g masła

1 łyżeczka soli (dałyśmy 1/2, a i tak ciasto było za słone, lepiej dać szczyptę)

1 jajko (dałyśmy samo żółtko)

2 łyżeczki cukru pudru
skórka otarta z 1 pomarańczy

Nadzienie:
1/2 szklanki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
1 łyżka świeżo wyciśniętego soku z cytryny

1/4 szklanki bitej śmietany

1/3 szklanki sera mascarpone

1 puszka mleka skondensowanego słodzonego (dałyśmy niesłodzone i dodałyśmy ok. 100 ml miodu wielokwiatowego)
1 – 2 łyżeczki skórki otartej z pomarańczy
5 żółtek

Przygotowanie: Wszystkie składniki na kruche ciasto posiekać i zagnieść formując w kulę. Zostawić w lodówce (w zamrażalniku) na około godzinę. Schłodzone rozwałkować i wykleić formę na tartę (o średnicy 28 cm – u nas był to prostokątna forma 29 cm x 22 cm). Rozgrzać piekarnik do 200 stopni i podpiec spód (obciążony) przez około 10 minut do lekkiego zezłocenia.
Mleko skondensowane zmiksować z żółtkami. Dodać serek mascarpone i soki – wszystko wymieszać. Na końcu delikatnie wmieszać bitą śmietanę i dodać skórkę pomarańczową. Masę wylać na podpieczony kruchy spód i zapiekać przez około 15-20 minut.
Można podawać z bitą śmietaną. My dekorowałyśmy roztopioną gorzką czekoladą, już po pokrojeniu na kwadraty.

Źródło: Every Cake You Bake u Komarki

Majonez na żółtkach

Składniki:
2 żółtka, o temperaturze pokojowej

1 łyżka musztardy Dijon (następnym razem dam niepełną lub nawet tylko 1 łyżeczkę)

sól i pieprz
250 ml. oleju arachidowego

2 łyżki soku z cytryny lub białego octu winnego

Przygotowanie: Do miski wbijamy żółtka, dodajemy musztardę, sól i pieprz, ubijamy do połączenia składników. Potem powoli dolewamy olej, po kropelce, cały czas mieszając, tak by olej wchłaniał się w żółtka, a nie oddzielał. Kiedy majonez zgęstnieje, można zacząć wlewać trochę grubszą strużką olej, cały czas ubijając. My ubijałyśmy majonez blenderem (takim z regulacją prędkości – ustawiony na 3 prędkość, takie bez regulacji są zbyt intensywne. Gdy olej całkowicie się już wchłonie, roztrzepujemy go intensywnie przez ok. 30 sek., aż będzie gęsty i błyszczący. Dodajemy sok z cytryny/ocet, ewentualnie doprawiamy solą i pieprzem. W zamkniętym pojemniczku może poleżeć w lodówce do tygodnia.

W razie zwarzenia majonezu, należy ubić nowe żółtko i cały czas ubijając dodawać po odrobinie zwarzony majonez, a potem olej jaki jeszcze pozostał i zakończyć jak w przepisie.

Źródło: M. Roux „Jajka”

Majonez na białkach

Składniki:
2 białka
1 łyżeczka musztardy Dijon

sól i świeżo zmielony pieprz

250 ml delikatnej oliwy z oliwek (u nas olej arachidowy)

1 łyżeczka soku z cytryny

Przygotowanie: Białka ubijamy z sokiem z cytryny, musztardą, szczyptą pieprzu i solą mikserem na najniższych obrotach (do połączenia się składników). My ubijałyśmy blenderem, jak wyżej. Nie przerywając miksowania dodajemy oliwę bardzo cienkim strumieniem i ubijamy. Po dodaniu całej oliwy zwiększamy obroty miksera i ubijamy majonez tak długo, aż zgęstnieje. Gotowy majonez przekładamy do słoiczka i trzymamy nie dłużej niż tydzień w lodówce.

Źródło: Stolik u Poleczki

Pieczony kurczak z solanki z jabłkami i warzywami

Składniki:
1 kurczak z chowu wolnowybiegowego (ok. 1,3 kg)

2 l. wody

1/2 szklanki soli

1/2 szklanki cukru brązowego

1 cytryna, sparzona, pokrojona na ćwiartki
2 szalotki, obrane, pokrojone na ćwiartki

1 duża cebula, pokrojona na cząstki

3 marchewki, pokrojone w grube plastry

2 pietruszki, pokrojone w grube plastry

2 jabłka pokrojone w ósemki
1 główka czosnku, ząbki obrane, ale w całości kilka gałązek świeżego tymianku (ew. ok. 1 łyżki suszonego)
ok. 150 ml. soku z jabłek (ew. cydru czy dowolnego wina lub płynu)
zioła prowansalskie
oliwa

Przygotowanie: Kurczaka umyłam, oczyściłam, odcięłam szyję. Wodę wymieszałam dokładnie z solą i cukrem. W misce zanurzyłam w tym kurczaka i odstawiłam na ok. 2-3 godziny do lodówki, przykryte talerzem i folią. Po tym czasie do brytfanki włożyłam warzywa, czosnek, jabłka, tymianek. Polałam to nie za dużą ilością oliwy i sokiem z jabłek. Wymieszałam. Położyłam na tym opłukanego i dokładnie wysuszonego kurczaka. Do środka kurczaka włożyłam 2 cząstki z jabłka, 1 cząstki cytryny, 2 ząbki czosnku i kilka gałązek tymianku. Ważne by farszu nie było za dużo, ma w kurczaku być luźno :). Kurczaka skropiłam oliwą, doprawiłam pieprzem i ziołami prowansalskimi (nie solić, ma już w sobie sól z solanki). Piekarnik nagrzałam do 260 stopni. Włożyłam kurczaka i od razu skręciłam temperaturę do 175 stopni. Piekłam ok. 1 godziny i 15 minut, aż termometr wbity w udo pokazał 75 stopni Celsjusza, w tym czasie 2-3 razy podlewałam mięso obficie sokami jakie się pod nim tworzyły. Podałam z warzywami i jabłkami na jakich się piekł, z sokiem jaki wyciekł spod pieczeni oraz z sałatą z prostym winegretem, ale przed pokrojeniem go, odpoczywał ok. 10-15 minut, by soki się w nim ustabilizowały.

Źródło przepisu na solankę: Program na kuchni.tv. Domowy Kucharz, reszta to wolna interpretacja i kompromisy pomiędzy tym co było pod ręką a tym co chcieliśmy mieć na talerzach.

Pain au levain na mieszanych zaczynach
przepis
tutaj

Staropolska zupa chrzanowa
przepis
tutaj

Schab na biało z cebulowo-szałwiowym sosem/puree

Składniki:
1 kg schabu, oczyszczony i pokrojony na 6 grubych plastrów (nie rozbijać!)

1 czubata łyżka masła + 1 łyżeczka do cebuli

1 l. mleka

2 gałązki szałwii + kilka listków do sosu/puree

3 duże cebule, pokrojone w drobniutkie piórka

sól i pieprz

Przygotowanie: Cebulę zeszkliłam (bez złocenia!) na maśle, potem poddusiłam z odrobiną wody by całkowicie zmiękła. Przełożyłam do kielicha koktajlowego miksera. Mięso doprawiłam solą i pieprzem z jednej strony i poddusiłam na maśle, na małym ogniu, tak by mięsa nie zbrązowić, a jedynie zamknąć w nim pory. W szerokim garnku podgrzałam mleko z szałwią, prawie do punktu wrzenia, zmniejszyłam ogień, włożyłam schab i gotowałam ok. 7-8 minut pod przykryciem. Jeśli mięso nie jest całkowicie przykryte, dobrze jest je obrócić w między czasie. Wyjęłam na talerz i pozwoliłam mu odpocząć 5 minut. W tym czasie dokończyłam sos. Do cebuli wlałam ok. 150 ml. mleka, w którym gotowało się mięso (gdybym dała ok. 70 ml. miałabym puree, u mnie przy większej ilości płynu wyszedł sos i moim zdaniem było to lepsze rozwiązanie). Zmiksowałam na gładką masę, a następnie przetarłam przez sito. Doprawiłam drobno poszatkowaną szałwią, solą i pieprzem. Każdy kawałek mięsa pokroiłam na 6 plasterków, podałam go na sosie z cebuli i szałwii.

Źródło: Program na kuchni.tv. Gary Rhodes w kuchni przez cały rok

Cytrusowy groszek z bobem

Składniki:
450 g mrożonego bobu

450 g mrożonego groszku

70 ml. oliwy

1 łyżeczka musztardy Dijon

drobno starta skórka z 1 cytryny

sok z 1 cytryny

sól i pieprz

Przygotowanie: Bób zblanszowałam przez 2-3 minuty w osolonym wrzątku, potem obrałam i odstawiłam. Przygotowałam dressing, mieszając oliwę, sok i skórkę z cytryny, musztardę, sól i pieprz na jednolitą masę. Groszek wrzuciłam na ok. 3-4 minuty do osolonego tuż przed podaniem. Gdy zmiękł, wyłączyłam gaz, wrzuciłam bób by się odrobinę zagrzał i odcedziłam dokładnie. Wymieszałam z dressingiem.

Źródło: Program na kuchni.tv. Gary Rhodes w kuchni przez cały rok

Wielkanocny sernik z szafranem i miodem

Składniki:
150 g miękkiego masła

70 g drobnego cukru (lub 60 g cukru pudru)

150 g mąki pszennej

75 g mąki ryżowej (ew. mąki ziemniaczanej lub kukurydzianej)

duża szczypta szafranu
350 g niesłodzonego mleka skondensowanego

150 ml. miodu wielokwiatowego
1 kg sera śmietankowego do serników President
100 g miękkiego masła

6 jajek, żółtka i białka oddzielnie

1 duża garść namoczonych w rumie rodzynek i żurawin

Przygotowanie: Najpierw należy przygotować kruchy spód ucierany. Masło z cukrem ucierać 6-7 minut, dodać przesiane mąki i delikatnie wmiksować je w masło. Przełożyć na folię, uformować okrągły placek i schłodzić w lodówce lub zamrażalniku. Schłodzone ciasto rozwałkować między dwoma arkuszami pergaminu do pieczenia (będzie się rwało, nie przejmować się tym, tylko tam gdzie się porwie wylepić formę palcami) i wyłożyć formę – dno i boki do 2/3 wysokości. Asia proponowała użycie formy o średnicy 23 cm i wysokości 8,5 cm. Ja takiej nie mam, więc użyłam formy 26 cm, ale lepiej byłoby użyć formy 30 cm, tylko należy zwiększyć ilość ciasta o 1/2. Spód podpiec w 160 stopniach przez ok. 30 minut (ja piekłam bez obciążenia, ale można i z nim, tylko nie przez cały czas, by ciasto lekko się zezłociło). Ostudzić.
Mleko skondensowane wymieszać z miodem i szafranem i lekko podgrzać. Ostudzić i poczekać aż szafran się rozpuści. Masło utrzeć wraz z serem, dodać mleko. Żółtka ubić przez ok. 6-7 minut, a potem po łyżce dodawać do nich masę serową, cały czas miksując. Białka ubić w osobnej misce nie za sztywno (ja ubiłam je ze szczyptą soli i cream of tartar). Delikatnie połączyć je z masą żółtkowo-serową. Wlać na podpieczony spód. Ja na wierzch jeszcze dałam żurawiny i rodzynki. Piec w 175 stopniach Celsjusza przez 20 minut, potem zmniejszyć temperaturę do 160 stopni i piec 30 minut. Wyłączyć piekarnik i studzić przy zamkniętych (!) drzwiczkach przez ok. 1 godzinę. Potem wyjąć, ostudzić na kratce, zdjąć obręcz i schłodzić bez przykrycia w lodówce (minimalnie 2-3 godziny, najlepiej przez noc). Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem lub udekorować wedle uznania.

Źródło: Kwestia Smaku Asi


Likier krówka, czyli domowy bailey’s

przepis tutaj, ale tym razem dałam 3 razy więcej kawy (łyżki zamiast łyżeczek)

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 2010

Szczęśliwy dzień.


Z serii wiadomości z ostatniej chwili – Właśnie w mojej rodzinie pojawiła się nowa, malutka kruszynka, Hania. W związku z czym, jako dumna ciocia, będę trochę mniej uchwytna przez kilka najbliższych dni. Postaram się jednak nie zniknąć na zbyt długo :-)
edit: 31.03.2010 g. 12.15

Po każdym kryzysie* czuję jak każda komórka mojego ciała domaga się szczęścia. Chodzę znów na spacery, uśmiecham się do męża, tym razem nie maskując zbolałym uśmiechem łez i choć nie zapominam o dbaniu o zdrowie, pozwalam sobie na odrobinę szaleństw. Pierwszy chleb już upieczony, kilka pierwszych obiadów także pojawiło się na stole, nawet pierwszy eksperyment kuchenny też już się odbył. Zanim jednak znów pełną parą wrócę i do blogowania i do gotowania, podzielę się z Wami jednym, szczególnie szczęśliwym dniem. Czyli … wspominamy.


Zaczęło się od kawy i drugiego śniadania. Popijając łagodne latte, zajadałyśmy z Oczko ciepłą, korzennie pachnącą owsiankę. Za każdym razem nie mogę nadziwić się, że mogłam jej nie lubić. Złożona konsystencja, prosty, ziemisty smak, neutralny na tyle by wdzięcznie przyjąć korzenne aromaty i słodycz miodu. Bajka normalnie!

Nie tylko jednak jej wyborny smak przemawia za tym śniadaniowym wyborem. Zdrowa i energetyczna daje siły i ochotę na wszelkie eksperymenty i zabawy. Wybierałyśmy więc z Oczko kolory naszych makaroników, rozmawiałyśmy o połączeniach smaków, o zupach i mięsiwach, by potem cześć z tych rozmów w czyn przemienić, aż do wieczora bawiąc się smakowicie.


Jednym z tych połączeń, które w tamtym dniu tak mocno się do mnie przyczepiło była słodycz i ziemistość buraków ze słodkawą kwaskowatością pomarańczy. Jednak nie na sałatce mi zależało. Sałatka u Konsti wraz z kremem buraczanym z ananasem w książce Amaro były dla mnie inspiracją. Nie lubię ananasa, a sałatki pozostawiam latu. Wybór metody wiec był oczywisty.


Pozostało tylko zapisać użyte składniki i proporcje w Zeszyciku, a potem delektować się … nie oczywiście, że nie tylko delektować się smakiem. Mimo zimna usztywniającego palce, słońce zachęcało by wyjść na balkon i oddać się naszej pasji … fotografowaniu. Pomarańczowy krem z pieczonych buraków mógł poczuć się jak gwiazda, napastowana przez dwójkę paparazzich. Nic w tym dziwnego. Wytrawny, choć zaokrąglony słodyczą smak kremu doskonale uzupełniał się z kozim serkiem wymieszanym z ubitą kremówką. Zielone pistacje jedynie jako nawiązanie do deseru pojawiły się na talerzach, dodając jednak radującego oczy koloru.


Te przyjemności osiągnęły swój punkt kulminacyjny w czasie obiadu. Tagliatelle ułożone na talerzach, stało się bazą dla wędzonych i słodkawych smaków sosu, w jakim dusił się królik. Mięso delikatne, choć niestety trochę przesuszone, szczególnie w częściach z tułowia, zapowiadało jednak doskonały obiad. Mięso królika ma swój własny, delikatny smak, który doskonale wchłania inne smaki. Tym razem spotkały się w nim korzenne nuty z wermutu i mocne akcenty balsamiczne z octu, słodycz i podwędzony aromat suszonych śliwek oraz suszonych na słońcu pomidorów. Rozmaryn i czosnek wbrew swoim mocnym aromatom, tym razem działały jedynie jako podkreślenie innych smaków, głównie w sosie pozostając.

Zajadaliśmy obiad, popijając winem, zagryzając rukolą polaną prostym winegretem, smaki królika dodatkowo jeszcze podkreślając wyborną konfiturą z cebuli, aż przyszła pora na makaronikowy deser i … znów kawę. Tak, to był stanowczo szczęśliwy dzień.

* Wybaczcie mi moją nieobecność, ale niestety jak zwykle spowodowana była zdrowotnym kryzysem. Powoli jednak będę nadrabiać zaległości i w swojej kuchni i w waszych wirtualnych zakątkach, za czym okrutnie się już stęskniłam :-)

Owsianka
(porcja dla 2 osób)

Składniki:
2 szklanki wrzątku
szczypta kurkumy
1 łyżka kaszy jaglanej
1/3 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki suszonego imbiru (ja dodaję jeszcze tyle samo kardamonu)
3-4 łyżki łamanego owsa, ew. ok. 8 łyżek płatków owsianych
szczypta soli
1 lub 1 1/2 łyżki soku z cytryny
1-2 posiekane orzechy włoskie
1 łyżka drobnych rodzynek
ew. mleko pełnotłuste lub odtłuszczone (do smaku, ok. 1/2-1/4 szklanki) (raz robiłam z kozim – też dobre)
fruktoza syrop z agawy lub miód – do smaku

Przygotowanie: Do wrzątku wsypać kurkumę. Po chwili kaszę jaglaną i cynamon. Odczekać minutę, dodać owies lub (ja daję płatki owsiane) oraz imbir (i kardamon). Po chwili sól. Gotować pod przykryciem 20 minut na małym ogniu. Po tym czasie dodać sok z cytryny i wrzątek (do uzyskania pożądanej konsystencji – ja zwykle nie dodaję już wody). Wsypać orzechy, wymieszać. Po chwili dodać rodzynki. Dodać mleko (tyle ile lubimy lub wcale -wg.uznania) oraz fruktozę lub agawę do smaku (ew. miód), zagotować (ja już nie gotuję, by nie tracić wartości odżywczych miodu, a poza tym nie lubię wrzących dań, szczególnie śniadań).

Ważne: Przepis zgodny z KPP, a gdy zrezygnujemy z dodatku rodzynek, użyjemy fruktozy i mleka odtłuszczonego przepis stanie się zgodny z MM. Przepis zmodyfikowany przez Patrycję, pochodzi z książki „Filozofia zdrowia” Anny Ciesielskiej. Jeśli chodzi o moje zmiany to dodałam kardamon, który jednak według Patrycji nie narusza gotowania według KPP. Poza tym zwykle przyprawy staram się dodać mniej więcej w tej ilości, ale odmierzam je na oko ;)

Źródło: Trufla Patrycji

Pomarańczowy krem z pieczonych buraków

Składniki:
7 szt. średnich buraków, dokładnie umytych, nieobranych
oliwa
250 ml. soku z buraków i jabłek
450 ml. soku z pomarańczy
sól i pieprz
woda

miękki serek kozi
kilka łyżek kremówki, ubitej

zmielone pistacje

Przygotowanie: Każdego buraka posmarowałam odrobiną oliwy i zawinęłam w folię aluminiową. Piekłam przez ok. 1 – 1 1/2 godziny (aż zmiękły) w 200 stopniach Celsjusza. Gdy lekko przestygły, obrałam je, pokroiłam na cząstki, wrzuciłam do garnka razem z sokiem z buraków i sokiem z pomarańczy. Zmiksowałam i podgrzałam by zupa była ciepła, ale nie gorąca. Doprawiłam do smaku solą i pieprzem. Podałam z serkiem kozim wymieszanym z ubitą kremówką, dla koloru posypałam zmielonymi pistacjami.

Ważne: Przepis powstał jako inspiracja połączenia smaków pomarańczy i buraków, którą widziałam w wielu miejscach, choć ostatecznym bodźcem była sałatka u Konsti. Krem z buraków w zupełnie innej wersji jednak jest w książce Amaro, z którego to zaczerpnęłam kleksa z koziego sera i ubitej śmietanki. Nie doprawiałam kremu żadnymi przyprawami poza solą i pieprzem, gdyż zależało mi na prostocie smaków i wyrazistości odczuwania użytych składników. Udało się :)

Królik duszony z suszonymi śliwkami

Składniki:
1 kg królika, w częściach (oryginalnie to powinien być 1 cały królik, podzielony na części)
200 g suszonych śliwek, dzień wcześniej zalanych 250 ml. ciepłej wody
200 ml. białego wytrawnego wina (ja użyłam wermutu)
100 ml. octu balsamicznego
3 ząbki czosnku, obrane
2 gałązki rozmarynu
5 plastrów suszonych pomidorów
sól i pieprz

Przygotowanie: Do dużego garnka/brytfanki, wlałam wermut, wodę w jakiej moczyły się śliwki, ocet. Wrzuciłam czosnek, rozmaryn i pomidory oraz kilka śliwek, resztę zostawiając na później. Dodałam kawałki kurczaka. Dodałam sól i pieprz, przykryłam garnek pokrywką, zostawiając małą szczelinę i włożyłam do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza. Oryginalnie czas pieczenia to 75 minut, potem dodanie namoczonych śliwek i dopiekanie jeszcze przez 45 minut. Ale to stanowczo za dużo. Lepiej jest dodać śliwki po ok. 30-40 minutach i piec łącznie nie więcej niż 75 minut. W międzyczasie należy obracać mięso i polewać je sosem.
Podałam z tagliatelle, anyżkową konfiturą z czerwonej cebuli i sałatką z rukoli z prostym winegretem.

W oryginalnym przepisie jest jeszcze dodatek suszonego koncentratu mięsa wołowego. Ja z tego zrezygnowałam.

Źródło: Program na kuchnia.tv – Julie gotuje.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 2010

Zupy … blisko i daleko.


Lubię zupy. Choć na moim blogu tego zbytnio nie widać, to naprawdę je lubię. Idealne, wszystko jedno czy choruję czy jestem zdrowa, nie ważne czy mam czas czy nie, jeśli zaplanuje się je choć trochę, potem przez 2-3 dni, albo i dłużej, można cieszyć się ciepłą miseczką pełną aromatycznych smakołyków. Pomyślałam, że czas otworzyć mały zupny cykl. Nazbierało mi się tych dobroci trochę na zdjęciach, a wspomnienia powoli blakną, chcę więc szybko utrwalić połączenia i smaki, jakie szczególnie się mi spodobały.

Na pierwszy ogień idzie więc król zup – rosół. Zwykle jadłam i robiłam go tak, jak robi go moja Babcia – tłusty, niezbyt aromatyczny, za to pełen mięsnego smaku, w którym przeważa wołowina. Pewnie już wiecie, że nie robiłam go za często, by mój żołądek nie buntował się od tak ciężkiego dania. Za to uwielbiam rosół u mojej Teściowej. Lżejszy i zwykle bardziej aromatyczny, naprawdę doskonały … ale jakoś nigdy nie odważyłam się poprosić o przepis (co zresztą wciąż i wciąż planuję nadrobić :) ). Miseczka takiej zupy z makaronem i pietruszką postawiona przede mną i nic więcej do szczęścia mi nie potrzeba. Proste, domowe, idealne smaki.


Postanowiłam jednak tym razem wypróbować przepis Poleczki. Bardziej drobiowy niż wołowy, aromatyczny, z kilkoma ciekawymi elementami. Po pierwsze, jagody jałowca, których nigdy do rosołu nie dodawałam, nie pojawiły się jako silne akcenty, jak się po nich spodziewałam. Za to gdy pochylałam głowę na garnkiem czy talerzem parującej zupy czułam ten szczególny, lekko dymny zapach jałowca. Drugą niespodzianką, która szczególnie mi się spodobała, okazał się dodatek koperku. Dodał świeżości, trochę przełamał mięsne smaki na korzyść warzywnych, powiedziałabym że zrównoważył je.

Właśnie ta równowaga ogromnie urzekła mnie w tej wersji rosołu. Był tak niezwykle zharmonizowany w smakach i aromatach, że od razu skojarzył mi się z dalekimi, azjatyckimi ideałami gotowania. Dlaczego by więc nie dodać mu trochę egzotycznej szaty. Trawa cytrynowa, imbir, więcej czosnku to obowiązkowe elementy. Do całości doszedł jeszcze anyżkowy fenkuł, łagodne mleko kokosowe i silny akcent oleju sezamowego. Miseczki wypełnione makaronem ryżowym zalanym tym aromatycznym płynem, posypane szczypiorem okazały się doskonałym lunchem w czasie spotkania Makaronikowego Klubiku.


A na drugi dzień? Zostało jeszcze dużo rosołu, a azjatyckie klimaty dalej się mnie trzymały. Do tego odrobina mojej gospodarności też domagała się wysłuchania. I tak mięso i część warzyw z rosołu, doprawione sosem sojowym, olejem sezamowym i kolendrą, wzmocnione przyprawą pięć smaków zamieniły się w wontony. Pyszne pierożki, które po kilkuminutowej kąpieli w gorącej zupie i posypaniu ich listkami kolendry dały kolejny smakowity posiłek.

Możliwych kombinacji z rosołem jest wiele. Wszelkie zupy, sosy czy nawet mięsne lub warzywne galaretki mogą pojawiać się na naszych stołach, właśnie dzięki niemu … rosołowi. A czy będzie przenosił dla nas bliskie czy dalekie smaki, to już tylko od naszego podniebienia i chęci zależy.

Rosół by Pola

Składniki:
1 nieduży kawałek wołowiny z kością (najlepszy jest szponder, łopatka lub mostek; ok. 400g)
2 liście laurowe
7 ziarenek ziela angielskiego
ok. 10 ziarenek pieprzu czarnego
5 ziarenek jałowca
gałązka lubczyku lub szczypta suszonego lubczyku (dałam 1/2 pęczka świeżego lubczyku)
1 cały kurczak (ok. 1500 g) lub 4 podudzia z kurczaka (ok. 800g) i 4-6 skrzydełek z kurczaka (ok. 600g)
2 małe cebule, opalone
2 duże ząbki czosnku (dałam 4 duże), przekrojone
3 duże marchewki, pokrojone
2 duże korzenie pietruszki, pokrojone
1/3 korzenia dużego selera, pokrojony
1 por, pokrojony
kawałek kapusty włoskiej, w 2-3 kawałkach (ok. 300 g)
2 łodygi selera naciowego, pokrojony
kawałek rzepy (opcjonalnie), pokrojony (pominęłam)
2-3 suszone grzyby (dałam małą garstkę suszonych, w kawałkach)
sól morska*
1 pęczek natki pietruszki
1 pęczek koperku

Przygotowanie: Mięso, liście laurowe, ziele angielskie, ziarenka pieprzu, jałowiec i lubczyk oraz odrobinę soli zalewamy 3 (do 3 1/2) litrami zimnej wody i stawiamy na małym ogniu, żeby sobie „pyrkało” (nie może się szybko gotować). Po 30 minutach szumujemy (tj. zbieramy pianę z powierzchni garnka) dodajemy poporcjowanego kurczaka, wszystkie warzywa, zioła, suszone grzyby i przyprawy. Częściowo przykrywamy garnek i gotujemy 1 1/2 – 2 godzin (rosół nie powinien gotować się dłużej niż 2 1/2 godziny, w tym czasie też szumujemy). Pod koniec doprawiamy solą i ewentualnie jeszcze innymi przyprawami.
Rosół najlepiej przecedzić (najpierw wybierając mięso i warzywa, a potem przecedzając przez gazę), warzywa i mięso użyć do pasztecików lub pierogów, a sam bulion można przechowywać ok. 1 tygodnia w lodówce lub do 3 miesięcy w zamrażalniku.

* u mnie to była sól czarownic, czyli mieszanka soli z wieloma ziołami i przyprawami – tak czy siak dałam jej bardzo niewiele, gdyż w ogóle nie używam zbyt dużo soli, a poza tym zwykle używam sosu sojowego do solenia zup. Tym razem ponieważ zupa miała być bezglutenowa (a większość sosów sojowych taka nie jest) użyłam soli.

Moje modyfikacje polegały przede wszystkim na dodaniu więcej ziół – natki, lubczyku i koperku oraz większej ilości czosnku.

Źródło: Stolik u Poleczki

Rosół po azjatycku

Składniki:
3 l. rosołu
2 łodygi trawy cytrynowej
1 duża bulwa fenkułu, pokrojona cienko w paski
świeży imbir, ok. 5 cm pokrojonych w drobną kosteczkę
2 duże ząbki czosnku, posiekane drobno
sos sojowy lub sól i pieprz do smaku

1 wersja podania:
olej sezamowy, kilka kropel na porcję
makaron ryżowy
mleko kokosowe, do smaku
szczypior, posiekany

2 wersja podania:
wontony (przepis poniżej)
kolendra
olej sezamowy

Przygotowanie: Rosół pogotować na małym ogniu i pod częściowym przykryciem ok. 30 minut z trawą cytrynową, imbirem, czosnkiem i fenkułem. Doprawić do smaku sosem sojowym/solą i pieprzem.

W tym czasie ugotować makaron ryżowy. Każdą porcję podać z makaronem ryżowym, skropioną olejem sezamowym, mlekiem kokosowym i posypaną szczypiorem.

Inna wersja podania to ugotowane w rosole wontony, posypane listkami kolendry i skropione olejem sezamowym.

Wontony do zupy

Składniki:
gotowe ciasto na wontony do gotowania
mięso z rosołu wraz z grzybkami, zmielone na najgrubszych oczkach w maszynce
warzywa z rosołu, drobno posiekane (nie wszystkie dodane, tak z 1/2 marchewek, pietruszek, seler)
łodygi natki kolendry, drobno posiekane
olej sezamowy
olej arachidowy
sos sojowy i pieprz do smaku

Przygotowanie: Mięso wymieszać z warzywami i łodyżkami natki kolendry. Doprawić do smaku sosem sojowym, olejem arachidowym i kilkoma kroplami oleju sezamowego. Mięso formować w kuleczki, układać na płacie ciasta, zwilżać jego brzegi i zaklejać, nadając im dowolny kształt. Zamrozić, tak by się ze sobą nie stykały, później bez rozmrażania można je ugotować w zupie lub w wodzie (też na parze) lub ugotować od razu, bez mrożenia.

Smacznego.

Makaronikowe scenariusze.



Wiosna nadchodzi i odchodzi, a makaroniki weszły na stałe w repertuar moich i Oczka zabaw. To był czwartek ponad tydzień temu, zima wciąż utrzymywała swoje posterunki w ogródku, róże spały jeszcze swoim snem, ale niebo i powietrze przesyciło się już świeżym powiewem. Tęskniąc do ciepła i lata zabrałyśmy się z Oczko za słoneczny spektakl, „Delicje” go tytułując.


Tym razem odstępstw od metody najprostszej z prostych nie było. Beza francuska, trochę barwnika do tant-pour-tant i dużo ususzonej skórki pomarańczowej wraz ze szczodrą szczyptą szafranu wymieszały się dokładnie. To co chcę tutaj sobie i Wam zapisać to kilka ważny rad, szczegółów istotnych dla makaronikowych scenariuszy.

Pierwsza i najważniejsza rada piany z białek dotyczy. By była ubita bardzo dokładnie, tak by tworzyła sztywne stożki, musi być ubijana najpierw sama (lub z dodatkiem wspomagaczy, typu sól, cream of tartar lub ususzone białko), a potem ze stopniowo dosypywanym cukrem pudrem. Kolejnym ważnym, choć trudnym psychologicznie do przezwyciężenia krokiem jest odważne rozmieszanie jej z dosypaną do niej jak najdrobniej zmielonym tant-pour-tant*. Mieszanina na makaroniki ma być jednolita i spływać ze szpatułki jak magma, czy też raczej grubymi wstęgami, a nie spadać z niej grudkami czy spływać z niej zupełnie gładko.

Jeśli sztuka ma na scenie odnieść sukces, ciasto w rękawie znów odważnie musi zostać potraktowane, by żadnych pęcherzy powietrza w nim nie było. Potem już wyciskanie na blachę, ale i tutaj kryje się malutki haczyk. Pełen ciasta rękaw od góry dokręcany raczej, niż dociskany być musi, na dole jedynie podtrzymywany by w odpowiednim miejscu małe guziczki były wyciśnięte. Potem już tylko cierpliwość swoją makaronikowy reżyser musi ćwiczyć i gdy blachą uderzy o miękkie podłoże, dla lepszego rozlania się kółeczek, czekać i czekać, aż ciasteczka obeschną i skórkę gładką będą miały na tyle, by móc delikatnie dotknąć ją opuszkiem palca i nie przykleić się do niego.

I tak dochodzimy do próby generalnej, zanim aktorzy wyjdą na scenę, odegrać swoje smakowite role. W żar piekarnika ciasteczka muszą zostać włożone i tutaj albo szczęście musi Wam sprzyjać albo kilka prób musi się odbyć, by odkryć jaka jest najlepsza dla Waszego piekarnika temperatura i czas pieczenia. W moim wciąż jeszcze poszukuję idealnych parametrów**, gdyż zbyt często zdarza mi się je przesuszyć czy zbyt wilgotne w środku wyjąć.


Tak czy siak po upieczeniu o odpowiednie kostiumy trzeba się postarać. Najpierw dobry reżyser o nadzieniu pomyśleć powinien. Jeśli ma to być krem dobrze zrobić go odpowiednio wcześniej, by przestygł i stężał trochę, jeśli czekolada sama lub z dodatkami można ją roztopić i dla odpowiedniej konsystencji ze śmietaną (lub olejem) połączyć w czasie gdy ciasteczka obsychają na blachach, do generalnej próby się szykując.

Jeśli nie zdecydujemy się przyozdobić ciasteczek zanim jeszcze obeschną posypką jakowąś smakowitą (jak chociażby tutaj zmielonymi suszonymi jagódkami czy zmieloną kawą), najróżniejsze mazy na nich możemy uczynić. Wystarczy gęsta koloryzująca mieszanka, jak u nas mieszanka 2-3 łyżek kawy instant (ew. barwnik w żelu lub płynie) i odrobina wody, a do tego patyczek higieniczny czy pędzelki i już esy floresy, znaczki, ptasie ślady*** czy nawet kratki na naszych muszelkach powstają.

I tak na stół, a raczej stołek przed telewizorem ustawiony, obok kieliszków wypełnionych marsalą wjechały słoneczne delicje przełożone czekoladą wymieszaną z ekstraktem pomarańczowym. Kilka ciasteczek też z waniliowym kremem kasztanowym się połączyły, prawdziwie świąteczne akcenty przemycając do tej słonecznej sztuki. Kurtyna opada, a widzowie, których raczej uczestnikami sztuki powinniśmy nazywać, uśmiechy pełne zadowolenia na twarzach mają i już na kolejne sztuki się umawiają.

Mija tydzień, słońce od rana świeci obłędnie, a w powietrzu mroźne i świeże powiewy się wzajemnie przenikają. Wiosnę czujemy już coraz bardziej. Zieleni nam się chce. I tak dwie Reżyserki, scenariusz wspólnie tworzą. Barwniki te bardziej naturalne i te sztuczne na blacie ustawione, a my przekładamy je z miejsca na miejsce, kolorystyczne i smakowe połączenia tworząc. „Może czarne makaroniki z zielonym kremem?” proponuje jedna, „dobre, jak czarna ziemia i przebijająca z niej zielenią wiosna” uznaje druga. Mmmm, czekolada z miętą, rozmarzam się na samą taką myśl.


I tak stanęło. Najpierw jednak, stosując się do własnych spostrzeżeń i rad naszej Mistrzyni, za krem się zabrałyśmy. Krem cukierniczy, z rewolucyjnego przepisu jaki od Eli dostałam (a przepisem podzielę się jak tylko mi ona pozwoli, od autora tej genialnej metody aprobatę uzyskując wpierw) z barwnikiem zielonym i ekstraktem miętowym (dzięki Poleczko :*) się połączył. Coś jednak trzeba było wykombinować, aby krem konsystencji znacznie bardziej zwartej nabrał. Ubite więc masło i zmielone na drobno pistacje krem zagęściły, chłód lodówki jeszcze dodał swoje trzy grosze, a my głównych aktorów mogłyśmy wziąć w obroty.


Pierwsza, wiosenna zmiana zaistniała, gdy nad metodą dyskutowałyśmy. Skoro czarny barwnik w żelu mamy, bezpieczniej bezę włoską zrobić, a metoda ta ma kilka ważnych różnic w stosunku do poprzednio testowanej. Tant-pour-tant więc z łyżką kakao zmielone, wymieszane i do dużej miski wsypane zostało, a na to wlana połowa porcji białka lekko tylko wymieszana (nie ubita!) z barwnikiem (i ewentualnie z płynnymi składnikami smakowymi). Na tym etapie niech zbyt niecierpliwym reżyserom do głowy nie przyjdzie mieszać tą masę.

Zamiast tego za drugą porcję białek należy się zabrać. Ubić je na prawie-sztywno (opcjonalnie z polepszaczami typu sól, cream of tartar czy suszone białko), a w tym czasie syrop z cukru drobnego i odrobiny wody ugotować do temperatury 118 stopni, przestudzić chwilkę do 115 stopni (jeśli nie mamy termometru cukierniczego – tak jak ja – tutaj są wskazówki jak ugotować syrop do odpowiedniej temperatury bez niego) i cieniutki strumieniem wlewać do wciąż ubijanych białek. Przydaje się tutaj praca na cztery ręce (chyba że mamy stojący mikser) – jedna reżyser wlewa, druga ubija i gdy tylko cały syrop do białek zostanie wlany, ubijać ciągle trzeba 10-15 minut, aż beza ostygnie (do ok. 50 stopni). Gdy mamy tak miłe towarzystwo i wspólną „reżyserkę”, tym przyjemniej jest, gdyż po kilku minutach utrudzona dłoń zostaje zmieniona przez wypoczętą.


Kiedy beza już w jednej misce czeka, a tant-pour-tant z wlaną mieszaniną białka i barwnika w drugiej, kolejną różnicę odnajdujemy. Ubite białka w trzech etapach do migdałowej mieszaniny dodajemy, zamiast całość migdałów i cukru do ubitych białek wsypać. Mieszamy odważnie, by jednolitą, spływającą wstęgami masę uzyskać.

Potem już różnic nie odnajdziecie. Wyciskanie na blachę, suszenie, ozdabianie i nadziewanie … no chyba że w ozdabianiu reżyserki postanowią się trochę powprawiać. Skoro beza nie wyszła czarna jak zamierzałyśmy, przez dodanie zbyt małej ilości barwnika, a jasno brązowa od kakao pozostała, obsypać ją zielenią postanowiłyśmy. Zanim więc blachami uderzyłyśmy, drobno zmielonymi pistacjami obsypałyśmy ciasteczka.


Wieczorem spektakl się rozpoczął. Zaraz po obiedzie, gdy dwie Panie Reżyser wraz z Widzem do kubeczków kawy zasiedli, na scenę weszli nasi wiosenni aktorzy. Napatrzeć się na nich nie mogliśmy, podziwianiom i zachwytom nie było końca. Wprawdzie smak czekoladowych ciasteczek z miętowym kremem przewodnią myślą przedstawienia był, lecz gdzieniegdzie na języku i pistacjowe akcenty się pojawiały. Teraz kolejne smakowite i piękne połączenia wymyślamy. Tyle sztuk, tyle odsłon jeszcze możliwych i tylko wyobraźnia naszym ograniczeniem.


Na drugi dzień po sztuce pozostałym aktorom zdjęcia chciałam zrobić. Odsłaniam rankiem okna, a na dworze przywitał mnie mroźny wiatr i śnieżna pokrywa po zamieci. Gdy z zielonymi serwetkami i wiosennymi makaronikami wychodziłam na balkon zupełnie nie-wiosennie miałam widoki. Cóż było czynić. Kilka kadrów uchwyconych, niewiele kompozycji wypróbowanych, by zgrabiałe od zimna palce szybko od kubka z ciepłą herbatą ogrzać, podjadając przedpołudniowy makaronik, ciesząc się jego wiosennymi zapowiedziami.

W marcu jak w garncu, jak mówi przysłowie. Już pierwsze plamy zieleni widziałam, już cieplejsze powiewy na policzkach czułam, by po kilku dniach od śnieżnych płatków oczy mrużyć, chuchając na zziębnięte dłonie. Może teraz czas na białe makaroniki … któż wie jakie jeszcze stworzymy makaronikowe scenariusze ;-)

Przepis na makaroniki z bezą francuską autorstwa Felluni – tutaj (i tutaj poprzednie wykonanie)
Przepis na makaroniki z bezą włoską autorstwa Pierre Herme – tutaj.

Makaroniki „słoneczne delicje”: do makaroników (z ok. 3 bardzo wysuszonych białek przez 5 dni – ok. 66 g) dodana duża szczypta utartego w moździerzu szafranu i ususzona skórka pomarańczy (skórka z 3-4 pomarańczy, starta z nich zesterem, bez albedo, ususzona w piekarniku w 100 stopniach – kilka razy po godzinie, aż wyschła na wiór), a do przełożenia użyta 1 tabliczka roztopionej gorzkiej czekolady z kilkoma kropami ekstraktu (nie zapachu!) z pomarańczy (można też użyć likieru z pomarańczy) i niewielkim chlustem kremówki (lub oleju, jeśli ktoś musi unikać nabiału) tylko tyle by mieć gęstą, ale dającą się przekładać konsystencję. Czekoladę można nakładać albo łyżeczką albo wyciskać z rękawa.

Makaroniki wiosenne: do makaroników (z ok. 7 wysuszonych białek przez 2 dni – łącznie 210 g) dodana 1 czubata łyżka gorzkiego kakao i ok. 1/8 łyżeczki czarnego barwnika w żelu (dałyśmy go stanowczo za mało – myślę, że na tą ilość powinnyśmy dać ok. 1 łyżeczkę). Nadzienie zrobiłyśmy z kremu cukierniczego z wanilią (porcja z 6 żółtek), z dodatkiem blisko 6-7 kropel ekstraktu miętowego, ok. 1/2 łyżeczki barwnika zielonego, ok. 125 g ubitego na puch masła i ok. 100 g zmielonych, niesolonych i łuskanych pistacji. Ten krem należy też schłodzić, by stężał i dał się ładnie wyciskać z rękawa.

* – tant-pour-tant – mieszanka pół na pół mielonych migdałów i cukru pudru.

** – jak na razie najlepsze parametry pieczenia u mnie to 165 stopni przez ok. 8-10 minut (w zależności od wielkości), ale przy położeniu blachy na blasze (za radą M. Roux „Jajka”).

*** – makaronik z ptasimi śladami, naszej miłej koleżance dedykujemy – Ptasiu, dla Ciebie on taki zabawnie wyrysowany :*

Smacznego i miłej zabawy.

Kuchnia Wielkanocna 2010