Komuś dymka? :D

Rzuciłam palenie! Yupi! Ale tak zupełnie z dymka nie zrezygnuję. W końcu nie ma to jak wędzona rybka, a nie ma wędzenia bez dymu, prawda? :)
 
Dawno nie było mnie na blogu. Zbyt dużo się działo, a ja przede wszystkim potrzebowałam odpoczynku. Nie chwili na kanapie, nie wolnego weekendu, ale prawdziwych wakacji. Wakacji, których nie mieliśmy od ostatnich 4 lat. Wyjazdu w nowe miejsce, zresetowania myśli i uczuć, dni, ba! nawet tygodni … całe moje ciało domagało się już tego, okrutnie zmęczone, każdą nawet najmniejszą komórką domagało się słońca, relaksujących spacerów. Nie lubię odpoczywać w bezruchu. Leżenie na plaży nie jest dla mnie, ale już spacer z Ukochanym i psem brzegiem morza, przetykany wędrówkami po polach czy w lesie, zaglądanie codziennie do innej małej restauracyjki, próbowanie najróżniejszych smakołyków to ideał mojego odpoczynku.
 
Zdjęcie panoramiczne tuż przy AgroChłopach z widokiem na pola je otaczające. Cudowne miejsce na spacery :)
 
I tak, gdy tylko nadarzyła się okazja, złapałam za telefon i w pierwszym miejscu, gdzie miło zareagowano na moje pytanie o przyjazd z psiakiem zarezerwowałam pokój. Sms do męża "Wyjeżdżamy za kilka dni do Chłopów". Maleńkiej mieściny, zabytkowej wsi rybackiej, z portem dla maleńkich kutrów, do agroturystyki (strona Fb klik klik), gdzie właścicielka Ula tak entuzjastycznie zareagowała na moje pytanie czy można przyjechać z psem, że aż się mi ciepło na serduszku zrobiło. Gdyż wierzcie mi, nie jest łatwo wyjechać z czworonogiem. Wiele ofert, choć obiecuje doskonały wypoczynek dla rodziny z psem, ukrywa wymóg, że pies musi być cały czas na smyczy i w kagańcu, bez rozróżniania na zachowanie, bez indywidualnego podejścia. Tutaj jednak i ludzie i psiaki byli witani przez niezwykle sympatycznych właścicieli, Ulę i Darka oraz przez ich dwa psiaki, labradorkę Milkę i uroczego mieszańca Wedla, a także trzy koty.
 
Kutry wyciągnięte na plaże i widok z plaży na fragment przystani w Chłopach.
 
Ale, ale … miało być o wędzeniu przecież :)
 
Z samego rana mój Ukochany, zostawiając mnie wciąż śpiącą w łóżku wybrał się na polowanie … a dokładnie wycieczkę do kutrów i kupno świeżutkich, dopiero co złowionych fląder, moich absolutnie ulubionych bałtyckich ryb, których najadłam się przez ostatnie 2 tygodnie w ilościach hurtowych, a i tak jeszcze mi mało :)
 
Obudził mnie zapach świeżutkich jagodzianek z maleńkiej piekarni w Chłopach, a gdy leniwie rozbudzałam się przy rewelacyjnym śniadaniu szykowanym przez Ulę i Darka w Agrochłopach, rybki czekały na pojawienie się kolejnych wędzalniczych czeladników :) Zajadaliśmy wspaniałą pastę rybną, autorstwa Darka, raczyliśmy się doskonałymi placuszkami z jabłkami i porzeczkami i przy kawie rozmawialiśmy, gdzie tym razem będziemy spacerować w czasie, gdy rybki będą pływać w solance.
 
Nabijanie na haki fląder, wyjętych z solanki. Suszenie na słońcu.
 
No właśnie, o solance z jajem pływającym trzeba by opowiedzieć. Wiadomo, że rybkę przed wędzeniem trzeba zasolić. Jednym ze sposobów jest solanka. Ale ile dać soli? Oto jest pytanie! Wystarczy zrobić dziecięcy eksperyment i przy okazji pobawić się trochę. Do miski z wodą wkłada się świeże jajo i sypie soli, mieszając, aż jajo wypłynie na powierzchnię. Nie brzmi zabawnie? Wiem, że nie brzmi, ale to były wakacje, miejsce pełne sympatycznych ludzi, a śmiechom nie było końca, bo i nie wiele było potrzeba by się śmiać, gdy jest się w miłym towarzystwie :)
 
Choć dla nas wędzenie było pełne śmiechu i radości, to cały czas wiedzieliśmy, że wędzenie to przede wszystkim czas, dużo cierpliwości i równie dużo wyczucia.
 
Bartek, nasz wędzalniczy mistrz przy pracy. Pogaduszki przed ogniskiem,
w czasie oczekiwania na wyniki dymnej magii.
 
Wyczucia co dodać do solanki (np. liście laurowe lub różne zioła), wyczucia czy temperatura nie za szybko wzrasta w kominie wędzarki, wyczucia jakie drewno najlepiej nada się do danej rybki czy mięsa. Wędzenie to względnie prosty proces, o którym wiele można nauczyć się samemu, ale nie ma to jak rozmawiać z kimś kto się na tym zna, kto podzieli się wiedzą, trikami czy własnymi wątpliwościami.
 
Flądry i filety dorsza przed wędzeniem.
 
W wędzeniu jest coś z wypieku chleba. Niewiele czasu na aktywną pracę, dużo czasu na oczekiwanie na zakończenie naturalnie toczących się procesów. 4-5 godzin, gdy rybki pływały w solance, 1 godzina, gdy suszyły się na słońcu, 3 godziny, gdy dym czynił swoją magię. Prawdziwy slow food :)
 
Ognisko. Wyjmowanie ryb z wędzarki.
 
Ten czas, podobnie jak w czasie wypieku chleba, nie jest czasem straconym. My tego dnia najpierw wybraliśmy się na cudowny spacer po plaży i polach, a gdy upał zagnał nas z powrotem w cień jabłoni i domu, siedzieliśmy z przemiłymi ludźmi rozmawiając nie tylko o wędzeniu, bawiąc się z psem, podpatrując koty, układając drwa do ogniska, które potem umilało nam czas.
 
Wędzona flądra. Wędzony filet z dorsza. Mój Certyfikat Młodszego Wędzarza :D
 
Wędzenie zawsze kojarzyło mi się ze wspaniałym, niespiesznym czasem lata i wczesnej jesieni. Nawet w naszym Elysium planujemy zbudować malutką wędzarkę. Tutaj mieliśmy doskonały dowód, że wędzenie to nie tylko sposób na to, by zajadać własnoręcznie przygotowaną rybkę, ale i zrobić coś co wywoła uśmiech na twarzy. Wędzenie to okazja by nie tylko przygotować wspaniałe jedzenie, ale robić to na luzie i w dobrym towarzystwie :)
 
Wędzone dorsze w pobliskim barze w Mielenku
(niestety nie pamiętam nazwy – pierwszy od wjazdu od strony Chłopów). Pyyycha :)
 
Kiedy jednak nie ma możliwości, by samemu uwędzić, albo gdy będziecie w okolicy smażyć się na plaży, jest kilka miejsc, gdzie można zjeść naprawdę dobre, autentyczne jedzenie … a i każde z tych miejsc jest psiolubne :) Powyżej jest zdjęcie z barku w Mielenku – pierwszy barek po wjeździe od strony Chłopów. Zjedliśmy tam tak doskonałego dorsza, że do tej pory ślinka mi leci na jego wspomnienie. Świeżo wyjęty z dymu, wciąż ciepły mmmm cudowne doznanie.
 
Kuchnia Polowa tuż po wjeździe do Sarbinowa od strony Chłopów.
Grochówka, wędzony trewal i karmazyn. Mniam :)
 
Drugie miejsce ze wspaniałym jedzeniem jest tuż po wjeździe do Sarbinowa. Kuchnia polowa i ogromna wędzarka, jak zaczarowana szafa z przejście do Narnii gwarantują na stole kremową żołnierską grochówę i wędzone rybki. Tym razem postanowiliśmy spróbować czegoś sprowadzonego – trewal i karmazyn były soczyste, aromatyczne, a jednocześnie każdy smakował inaczej, swoim własnym, prawdziwym smakiem, nie zabijanym żadnym wędzalniczym płynem czy innymi sztucznymi wynalazkami.
 
Smażalnia-Wędzarnia Rybka, w uliczce tuż przy kościele w Sarbinowie.
Najlepsza smażona flądra i dorsz z chrupką panierką i czosnkowym masełkiem. Mmmmmm :)
 
Poza wędzonymi rybkami zajadaliśmy się też smażonymi flądrami i dorszami. Niestety w wielu smażalniach, szczególnie tych przy głównej ulicy takich małych nadmorskich miejscowości nie ma co liczyć na dobre jedzenie. Przesmażone ryby, panierki nasiąknięte tłuszczem lub rozmoknięte i odpadające. Jedna smażalnia jednak zachwyciła nas na tyle, że zjedliśmy tam kilka razy. To było miejsce o prostej i wdzięcznej nazwie "Rybka", w małej uliczce tuż przy kościele w Sarbinowie (miejscowość tuż przy Chłopach, w stronę Szczecina). Panierka chrupka i przylegająca do ryby, mięso ryby soczyste i idealnie wysmażone, na koniec okraszone czosnkowym masłem i podane z cytrynką. Najlepsza smażona rybka tego lata :)
 
Urlop dobiegł końca, ale ani zwiedzanie i poznawanie naszego wybrzeża ani wędzalnicze poszukiwania i nauka nie kończą się. Już planuję kolejne miejsca do wyjazdów, budowanie wędzarki w Elysium i inne ciekawostki :)
 
 
Wędzenie fląder
Flądra (głowa odcięta i wnętrzności wyjęte przez małe dziurki, by jak najmniej naruszyć skórę) zostawiona w solance (sól, ziele angielskie i liście laurowe) przez 4-5 godzin. Potem suszona przez godzinę na słońcu, po włożeniu na haki, na których potem wisiała w kominie wędzarki. Do wędzenia drewno drzew owocowych (u nas była śliwa, ale Bartek mówił, że lepsza byłaby jabłoń) a temperatura w wędzarce nie przekraczała ok 60 stopni Celsjusza. Czas wędzenia ok. 3 godzin.
Smacznego :)
 
 
Więcej zdjęć znad morza już wkrótce na moich FB stronach – Kuchnia Szczęścia i Arthas, Kochany Łobuziak.

Żadnych barier :)

Ostatnio zastanawiałam się czy da się opisać jednym słowem, za co kocham gotowanie? Czy jest takie jedno słowo, które będzie – przynajmniej dla mnie – wszystkim tym co ważne i piękne w gotowaniu i jedzeniu. Byłam już bliska przyznania się, że nie. Że ten ogrom przeżyć, myśli i działań wymaga 20 tomowego słownika. Kiedy to właśnie postanowiłam upiec sernik.
 
I wtedy mnie olśniło :) Uniwersalność! To jest to jedno jedyne słowo. Dlaczego? Gdyż zarówno w gotowaniu jak i jedzeniu najbardziej pociągające są wyzwania, a czy jest ciekawsze wyzwanie od tego, by coś z pozoru przeznaczonego tylko do jednego celu, mogło być użyte na wiele sposobów? Dla mnie nie :)
 
 
Pamiętacie swoje pierwsze cukiniowe ciasto? Albo buraczane brownie? Albo karmelowy sos do mięsa czy ryby? I wiele, wiele innych zaskoczeń na talerzu i w kuchni. Choć uniwersalność kojarzy się nam z powiedzeniem "jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego", w kuchni uniwersalność, staje się zaskoczeniem. Czasem to malutkie rzeczy, jak marchewka starta do klopsów, by niejadki zjadły porcję warzyw, a czasem niesamowite zaskoczenie, jak buraczane cukierki czy karmelowy sos do ryby. Bajka!
 
Skoro Uniwersalność jest więc moim jednym słowem, to jednym daniem, daniem-symbolem gotowania i jedzenia byłby dla mnie sernik. Za zaskoczenia jakie daje, za wszechstronność, za urok i piękno, za wyrozumiałość, ale też za ten błysk w oczach gości, którzy biorą do ust pierwszy kęs. Za to ciche westchnienie, gdy pieści nasze podniebienia, czasem zaskakując, czasem przywołując wspomnienia, zawsze obdarowując doskonałym smakiem.
 
 
Serniki to zawsze było dla mnie wyzwanie. Najpierw te typowo polskie, na ubijanych białkach, puszyste i ciężkie jednocześnie. Potem te nowojorskie, kremowe do granic doskonałości. Przyszła też pora na warzywne, nie na słodko robione serniki. Niskie i kremowe, prawie jak tarta, ale przy pierwszym kęsie zaskakujące swą prawdziwą naturą. Po kilku latach, dziesiątkach, jeśli nie setkach serników, odkryłam swój, najulubieńszy, najukochańszy sernik. Nie jest to ten tradycyjny, polski, puszysty od ubitych białek, ale ten kremowy, rozpływający się w ustach. I na słodko i wytrawnie zasada tej receptury sprawdza się zawsze, a do tego jest prosta i elastyczna, pozwalając naszej wyobraźni na wszystko :)
 
I to jest właśnie to co kocham w kuchni – żadnych barier, żadnych granic :)
 
Dziś zapraszam Was na słodką wersję, waniliowego sernika na cynamonowym brownie z miodowym sosem rabarbarowo-truskawowym. Po prostu obłędne!
 
 
Sernik … najlepszy, bo uniwersalny
 
Składniki:
Na spód brownie*:
120 g ciemnej czekolady
100 g miękkiego masła
60 g drobnego cukru
3 jajka
70 g mąki (można zastąpić inną, np. mąką migdałową)**
opcjonalnie: 1 łyżeczka przyprawy, jak cynamon, kardamon, chilli – zależnie od smaku sernika i naszych chęci
 
Na masę serową:
1 kg tłustego sera twarogowego zmielonego trzykrotnie (lub pół na pół z mascarpone)
1,5-3 łyżek mąki ziemniaczanej
6 jajek
(1 szklanka cukru jasnego brązowego/2/3 szklanki miodu + 200 g śmietanki kremówki) LUB 1 puszka mleka skondensowanego***
opcjonalnie: aromaty, jak wanilia, migdały czy kawa (lub dowolny inny jaki przyjdzie Wam do głowy – ja zwykle daję duży chlust (ok. 50-75 ml)
opcjonalnie:: przyprawy do aromatyzowania, jak cynamon, kardamon i inne
opcjonalnie: 1/2 szklanki dżemu np. z pomarańczy ze skórkami, lub inny zależnie od zawartości spiżarki i smaku
opcjonalnie: bakalie (ilość prawie dowolna, ale przesadzić też nie można – nie polecam więcej niż szklankę, szczególnie, jeśli dodajemy dżem z kawałkami owoców)
 
Dekoracje (do wyboru):
Czekolada roztopiona i wymieszana ze śmietaną
Mus owocowy (na bazie owoców i miodu/cukru lub dżemu zmiksowanego i przetartego przez sitko)
Czekolada starta i wymieszana z drobno posiekaną skórką pomarańczy
Kandyzowane plasterki pomarańczy, kandyzowane kwiatki … co tyko wyobraźnia i smak Wam podpowie
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 175 stopni.
Najpierw szykujemy spód. Czekoladę roztapiam w kąpieli wodnej i lekko studzę. Masło ucieram z połową cukru do puszystości, potem jajka z pozostałym cukrem, też do puszystości. Czekoladę łączę delikatnie z masłem, z przesianą mąką (i ewentualnie z przyprawami) a następnie z ubitymi jajkami. Należy dokładnie wymieszać mieszaninę czekoladową z jajkami. Jajka opadną i stracą swoją objętość, ale nie przejmujcie się tym. Tak być powinno – tak samo jak przy brownie. Wlewam do tortownicy o średnicy 30 cm i podpiekam ok. 10-15 minut, aż na wierzchu pojawi się skorupka.
W czasie pieczenia spodu, mieszam masę serową.
Jeśli używam mascarpone, najpierw delikatnie (na niskich obrotach lub ręczną trzepaczką) miksuję je ze śmietaną i cukrem lub mlekiem skondensowanym (zależnie od wybranej opcji) oraz innymi płynami (jak aromaty czy ekstrakty), aż nie będzie grudek. Dopiero potem dodaję ser mielony i opcjonalne dodatki na jakie mam ochotę. Przed dodaniem jajek dodaję mąkę ziemniaczaną (2 łyżki – sernik jest luźniejszy, 3 łyżki, sernik jest bardziej kremowy, ale moja ulubiona wersja jest z niepełnymi 2 łyżkami, takie 1,5 łyżki z czubeczkiem – wtedy sernik jest jak krem). Potem dodaję po jednym jajku, cały czas mieszając. Nie należy ubijać za mocno, aby masa nie nabrała za dużo powietrza, gdyż sernik popęka.
Masę serową wylewam na podpieczony spód. Jeśli chcę udekorować sernik musem owocowym, to wcześniej go szykuję, by był ostudzony. Nakładam po łyżeczce kleksy na wierzch i potem patyczkiem rysuję esy-floresy lub serduszka :) Nie należy wykładać za dużo masy, gdyż opadnie ona zbyt głęboko i utworzy głębsze linie i dziury. Najlepiej po łyżeczce, zachowując 1-3 cm odstępów.
Przed włożeniem sernika do piekarnika na spód piekarnika wkładam naczynie z gorącą wodą, aby sernik piekł się z parą. Piekę sernik w 175 stopniach Celsjusza przez 15 minut, potem zmniejszam temperaturę do 120 stopni i piekę przez 90 minut. Zwykle po ok. 30 minutach zakrywam go folią aluminiową, by nie zbrązowiał z wierzchu.
Po upieczeniu zostawiam sernik w wyłączonym piekarniku, a po 15 minutach uchylam drzwiczki i zostawiam go w piekarniku do całkowitego ostudzenia. Po tym czasie wyjmuję z piekarnika, zdejmuję obramowanie tortownicy i schładzam przez noc (lub kilka godzin) w lodówce. 
Jeśli sernik nie był dekorowany musem owocowym, a chcę go oblać czekoladą, robię to na godzinę (lub kilka) przed podaniem. Dekoracje do ułożenia (jak kandyzowane pomarańcze lub kwiatki czy starta czekolada), lądują na serniku tuż przed podaniem.
 
* jeśli piekę sernik na słodko, najbardziej lubię spód a'la brownie. Można jednak upiec tradycyjny kruchy lub ciasteczkowy spód. Zależnie od gustów i tego co mamy pod ręką. Można też ten sernik upiec całkowicie bez spodu.
*** sernik może być również w wersji bezglutenowej, jesli użyjemy mąki bezglutenowej lub upieczemy go bez spodu.
*** przy słodkich sernikach, w zależności od tego co mam w spiżarce i lodówce, piekę je albo słodząc cukrem/miodem i rozrzedzając masę serową śmietaną albo rezygnuję z cukru i daję słodzone mleko skondensowane. To jest alternatywa. Nie należy dać cukru+śmietany oraz mleka skondensowanego, bo masa wyjdzie za rzadka.
 
Źródło: nie podaję źródła, gdyż jest to zmodyfikowany przeze mnie przepis na sernik nowojorski. Nie ma żadnego konkretnego źródła. Zapewne znajdziecie wiele przepisów, różniących się mniej lub bardziej od tego. Spód brownie to inspiracja z jednego z francuskojęzycznych blogów, których nie czytam z racji braku znajomości języka, za to ślinię się oglądając piękne zdjęcia. Za nic jednak nie pamiętam, który to był. Jak sobie przypomnę, to wpiszę tu linka, choćby po to byście zobaczyli te piękne zdjęcia :)
 
Smacznego.

Niezbędnik ogrodniczki część 2 i marchewkowe ciasto.

 
Elysium przykryte śniegiem, zamknięte na cztery spusty czeka na spóźnioną wiosnę, a ja w przerwach między tresurą Arthasa, naszego nowego członka rodziny, kochanego łobuziaka, owczarka niemieckiego a różnymi innymi pracami i ćwiczeniami na kręgosłup, planuję …
 
 
… tak, planuję. Gdyż planowanie to bardzo ważna rzecz, szczególnie dla początkującej ogrodniczki :) Nasionka zakupione, znów zapewne w ilościach większych niż moje Elysium będzie w stanie pomieścić, doniczki do rozsad umyte i pierwsze rozsady można zacząć.
 
Dziś będzie właśnie o rozsadach … rozsadach jednak nie dokładnie zgodnie z podręcznikowym podejściem, ale moim, dostosowanym do warunków i wygody. Chyba każdy kto choć trochę słyszał lub czytał o uprawie jakichkolwiek roślin, zna pojęcie siania i pikowania. Zasadniczo, praca od nasionka powinna najpierw zacząć się w kuwecie wysypanej mieszaniną torfu i piasku, by dać nasionkom miejsce do pierwszego wzrostu. Kiedy roślinki wykiełkują (zwykle, gdy mają ok 3 liście) należy przesadzić je do większych doniczek. Ten proceder nazywamy właśnie pikowaniem.
 
Przyznam się Wam jednak, że ja ten etap pomijam. Brak mi szklarni na działce, brak miejsca w domu, by kiełkować wszystkie nasionka, a potem pikować. Musiałam więc naleźć inny sposób, by wschodzące siewki dostały składników odżywczych, rozwijając się od samego początku w docelowych doniczkach w ziemi do siewu.
 
 
W zeszłym roku zrobiłam eksperyment – zamiast ziemi do siewu, użyłam uniwersalnej do roślin. Niestety to się nie sprawdziło zbyt dobrze. Nasionka wykiełkowały zbyt szybko, a ponieważ taka ziemia jest bardziej zwarta, miały też zbyt mokro. Część więc przerosła zanim mogłam wsadzić je do ziemi, a część zaatakowana została przez zgniliznę siewek. Jednak niektórzy moi działkowi sąsiedzi właśnie tak robią, więc być może ja miałam tylko pecha ;)
 
Druga część nasion, posiana została do ziemi przeznaczonej do siewu nasion (doniczki wypełniałam do 2/3 wysokości), a gdy roślinki wykiełkowały i podrosły, podsypałam je cienką warstwą ziemi uniwersalnej i do czasu wysadzenia do gruntu podlewałam wodą z rozpuszczonym eko-nawozem dla warzyw (ja użyłam guano morskich ptaków). Oczywiście w jak najmniejszym stężeniu – ja podzieliłam na oko stężenie jakie używane jest do gruntu przez 10 i taką wodą co kilka dni lekko podlewałam, a raczej zraszałam ziemię wokół siewek.
 
W ten sposób wyszły mi nawet pomidory :) Choć jeśli czytaliście zeszłoroczne wpisy, pamiętacie być może, że moje wychuchane pomidorki padły, gdy pod koniec czerwca przyszły 3 dni z temperaturami poniżej 6 stopni. Cóż, takie koleje losu ogrodnika.
 
Kluczowe jest tutaj dobranie stężenia. Jeśli roślinkom damy zbyt dużo nawozu, "spalą" się. Jeśli zbyt mało, będą słabe. Moje eksperymenty dawały różne rezultaty. Niektórym warzywom wystarczało to stężenie, niektóre były troszkę słabsze niż się spodziewałam, ale nadrobiły to po wsadzeniu do gruntu i zasileniu ich po wysadzeniu. Najlepszą radą jaką samej sobie i Wam mogę dać, jest po prostu obserwować. Jeśli wiemy, że mamy poczekać od wysiania do wsadzenia do gruntu określony czas, a roślinka wydaje się słaba lub blada po połowie tego czasu, dodajmy troszkę więcej nawozu.
 
Z nawozem jest jak z solą – lepiej dać mniej i potem dodawać, niż przesadzić na początku ;)
 
Pisałam o doniczkach, ale nie tylko doniczki można wykorzystać do rozsad. Doskonale sprawdzają się również rolki po papierze toaletowym. Szczególnie do marchewek i innych korzeniowych, takich jak pietruszki czy podłużne buraki ;) Dzięki temu nasze warzywa będą miały prosty kawałek ziemi, bez żadnych przeszkód dla rozwoju kształtnego korzenia. Dodatkową zaletą jest również to, że nie następuje moment szoku dla młodej roślinki, gdy jest sadzona, gdyż wsadzamy ją razem z jej "doniczką". Taka rolka papieru z czasem rozłoży się sama, dodatkowo rozluźniając nam glebę w tym miejscu.
 
Jeśli jednak używamy doniczek (lub kuwet czy innych pojemniczków) zanim przystąpimy do siewu, doniczki należy dokładnie umyć w letniej wodzie z ogrodniczym mydłem potasowym z dodatkiem czosnku (ewentualnie szare mydło z dodatkiem rozpuszczonej kostki czosnkowej). Takim mydłem należy też umyć na początek i koniec sezonu wszystkie narzędzia. Dzięki temu odkażamy je z chorób grzybowych, jakie mogły na nich być po poprzednim sezonie.
 
 
 
Gdy już wykiełkują i wyrosną nam piękne marchewki wspaniale jest je chrupać, siedząc w cieniu drzewa i rozkoszując się letnimi popołudniami. Dodawać do sałatek czy letniego risotta, albo nawet robić z nich cukierki, gotując w miodzie lub syropie. Dlatego teraz, z tęsknoty za wiosną i ciepłem, pragnąc przywołać słońce, marchewkowym ciastem się z Wami podzielę. Uwielbiam wszystkie warzywne wypieki. Są wilgotne, kremowe prawie i dają złudzenie, że to wcale nie słodyczami się objadam ;D
 
Nawet kiedy pachnące korzennie i wanilią ciasto przełożymy rozkosznie wręcz rozpieszczającą podniebienie masą z serka, która sprawi, że to bogate w bakalie ciasto, stanie się niewypowiedzianie kuszącym smakołykiem, chwilą zapomnienia, że za oknem zima zamiast wiosny się panoszy :)
 
Wiosny i smakowitości Wam życzę :)
 
 
Torcik marchewkowy
 
Składniki:
250g mąki
1 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
200g cukru (ja dałam dużo mniej, ok. 120g)
400g startej marchewki (na drobnych oczkach)
chlust waniliowego ekstraktu (lub innego naturalnego aromatu, likieru)
1 płaska łyżeczka soli
3 łyżeczki cynamonu (ale doskonale sprawdza się też kardamon, przyprawa 5 smaków lub mielone goździki, jednak goździków należy dać mniej niż 3 łyżeczki, bo to mocniejsza przyprawa)
200 ml oleju
4 jaja
150-200 g bakalii do smaku
 
Masa serowa:
500g twarożku śmietankowego (doskonała jest też odsączona przez noc na sitku wyłożonym gazą ricotta lub mascarpone)
100g cukru pudru (ja dałam dużo mniej – najlepiej dodajcie do smaku – można też zamienić na miód)
200g masła (ja dałam ok 150g, gdyż miałam bardzo zwarty serek – ilość zależy od tego, czy masa daje się nam dobrze rozsmarowywać)
chlust waniliowego ekstraktu
skórka z 1-2 pomarańczy
 
 
Przygotowanie: Wymieszać w misce mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cukier, ekstrakt waniliowy i cynamon. Dodać olej, ucierać mikserem dodając kolejno po jednym jajku. Dodać starte na drobnej tarce marchewki i wybrane bakalie (ja dałam rodzynki). Dokładnie wymieszać. Przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia o śr. ok. 24cm. Piec ok. 60min. w temp. 170 stopni Celsjusza po upieczeniu wyjąć i pozostawić do ostygnięcia.
Zrobić masę: Masło musi być miękkie i ciepłe. Można też je stopić i odstawić do ostudzenia. Jeśli ser nie jest gładki, nalezy go zmielić. Jeśli jest gładki, wymieszać trzepaczką z cukrem/miodem, skórką i ekstraktem waniliowym, a na koniec dodawać masło, by mieć konsystencję  smarowidła,
Wystudzone (!) ciasto przekroić na pół. Gotową masę rozsmarować we wnętrzu torciku oraz na jego wierzchu i bokach. Dekorować wedle uznania :)
Wstawić na co najmniej godzinę do lodówki.
 
Można też upiec muffinki (czas pieczenia ok. 25 min, do suchego patyczka) i udekorować je masą z serka.
 
Źródło inspiracji: Sweet art a zmiany na bazie tego dyniowego przepisu.
 
Smacznego.

Złota jesień i dziecięce wspomnienia.

Jesień, złota polska jesień to wspaniała pora roku. Ciepłe barwy otaczają nas z każdej strony, aż proszą by się trochę porozpieszczać. Wszystko wygląda wtedy jak z obrazka, tak nierealnie, dziecięco, bajkowo.
 
 
Dla mnie złota jesień to śliwki. Miseczka wydrylowanych śliwek potrafi zniknąć w mgnieniu oka. Ale ponieważ lubię dogodzić sobie i najbliższym, każdej jesieni pojawia się w mojej kuchni i na naszym stole jakiś śliwkowy smakołyk. A to drożdżowe ciasto, bogate w masło i żółtka, z miodem i kardamonem, a to ostatni podryg lata w postaci śliwkowej, gęstej zupy krem, jedzonej na zimno, jako deser z łyżką gęstej śmietany … domowe, proste smaki, gdyż tylko takie prawdziwie rozpieszczają. Kojarzą się z ciepłą ręką babci gładzącą po policzku, ciepłym swetrem mamy, gdy wtulaliśmy w niego policzek … a dla mnie są próbą stworzenia takich dziecięcych wspomnień, odczuć, które dają nam ciepły promyk słońca, gdy przychodzi deszczowa, szaro bura jesień.
 
 
W tym roku więc zrobiłam coś, czego do tej pory jeszcze nigdy nie robiłam. Nie dlatego, że trudne czy niedostępne. Po prostu jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy …
 
20121016_20140922_knedle01
 
Knedle!
 
Słodziutkie węgierki otulone miękkim ciastem, pachnącym kardamonem, a na talerzu uzupełnione kwaskowatą, gęstą, prawie maślaną śmietaną i posypane brązowym cukrem. Śmietana pod wpływem ciepła knedli rozpływa się, tworząc wraz z sokiem ze śliwek i cukrem rozkoszny sos, a wszystko to po prostu nie może smakować bardziej domem, ciepłem i bezpieczeństwem. Jeśli chcemy zdecydować się już na zupełną dekadencję – na spienionym maśle podsmażmy bułkę tartą, doprawmy miodem i kardamonem i polejmy ciepłe knedle … mmmm, choć od czasu, gdy je jedliśmy minęło już kilka dni, ja wciąż rozmarzam się na to wspomnienie … moje nowe, dziecięce wspomnienie :)
 
 
Kardamonowe knedle
 
Składniki:
1,5 kg ziemniaków
25 dag mąki pszennej + więcej do podsypywania*
20 dag mąki ziemniaczanej
2 średnie jajka
szczypta soli
1 czubata łyżeczka kardamonu
śliwki, wypestkowane, ale nie przecięte całkowicie na tą ilość ok 1 kg, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia ile ważyły te których użyłam do knedli, bo cały czas podjadałam z miseczki, a kupiłam ich grubo ponad kilogram ;)
 
śmietana i brązowy cukier
masło i bułka tarta, z miodem i kardamonem
 
Przygotowanie: Ziemniaki ugotowałam w mundurkach, lekko przestudziłam i jeszcze ciepłe obrałam i przepuściłam przez praskę. Potem ostudziłam je całkowicie. Dodałam jajka wymieszane z solą i kardamonem i stopniowo dodawałam mąkę, aż do wyrobienia gładkiego ciasta, choć jak pisałam niżej, wciąż ciut klejącego. Odrywając po kawałku ciasta, zależnie od wielkości śliwek (niektóre moje węgierki były chyba na sterydach) formowałam placuszek, zawijałam wypestkowaną śliwkę i zlepiałam, odkładając na mocno omączony blat.
 
20121016_20140922_knedle02
 
Gotowałam we wrzątku, ok. 2-3 minut od momentu wypłynięcia. Trzeba uważać by nie przywarły do dna, ale też zbyt energicznie ich nie mieszać, bo popękają. Jeśli wolimy grubsze ciasto, należy gotować je z minutę dłużej. Ja lubię jak ciasto jest, ale bez przesady – jak widać na zdjęciu :)
Podałam albo z samą śmietaną i cukrem (jak na zdjęciu), albo jeszcze z dodatkiem bułki tartej wrzuconej na spienione masło i podsmażonej na złoto, na koniec doprawionej łyżeczką miodu i szczyptą kardamonu.
 
*nie lubię jak jakiekolwiek kluski mają za dużo mąki, bo są wtedy gumowe. Dlatego mąki daję mniej do ciasta, i nawet pomimo tego, że się delikatnie lepi, podczas lepienia knedli mam omączone dłonie i bardzo szybciutko je lepię, tak by nie przyklejały się do dłoni, odkładając je na mocno omączoną stolnicę. Nadmiar mąki z nich spada, gdy wrzucam je do wody, a ciasto jest jedwabiste, a nie gumowe :)
** do ciasta nie dodaję cukru, bo sos/polewy czy dodatki są wystarczająco słodkie.
 
Smacznego.
 

Już jutro … Światowy Dzień Chleba :)

Już jutro wspaniały dzień – Światowy Dzień Chleba. Wypełnijcie swoje domy zapachem domowego chleba, bułeczek, chałek czy bagietek. Przepisów jest cały ocean – tych prostych i tych bardziej skomplikowanych. Niezależnie jednak od receptury, czy na drożdżach czy na zakwasie, smak domowego pieczywa jest niezapomniany a uczucie jakie Was wypełni uszczęśliwi całe otoczenie :)

A tutaj mała foto inspiracja :) Już niedługo więcej zabawy i przepisów na Gospodarnym Szczęściu :)


Puchate rożki …


Bułeczki z pesto …


Nawet nieudany chlebek turecki może być doskonałym smakołykiem :)


Chlebki awaryjne …


Słonecznikowe bułeczki …


Szybkie chleby ze smakowitymi dodatkami na aromatyczne prezenty dla bliskich.


Zakwasowiec na kawie …


Zawkasowiec ze słonecznikiem …


Płaski chlebek z oliwkami i tapenadą …


Makowe paluchy …


Puszyste i egzotycznie brzmiące marraquetas …


I powszednie, ale wyjątkowe chleby … coś dla każdego :)

Niech się Wam upiecze :)