Słodko-ciepła chwila wieczności!

Zimą nie może zabraknąć u mnie najbardziej rozgrzewającego z zimowych deserów … crumble. A skoro zima jeszcze się u nas panoszy, czemu nie przypomnieć sobie o rozgrzewającym ciało i duszę łakociu?
 
20140930_crumble2
 
To taki uniwersalny klasyk na każdy zimny dzień. Nie tylko zimą. Przez cały rok, gdy zimno zagląda do kątów, gdy przyprawia nas o gęsią skórkę, o zaróżowione policzki i czerwony nos, przez cały rok warto sięgnąć do tego deseru. Błyskawiczny w przygotowaniu, w praktyce zawsze mamy składniki na niego, o ile tylko jakiekolwiek owoce leżą w misce, lodówce czy nawet zamrażalniku. Wystarczą zimne palce, by utrzeć w misce składniki, ale powiem Wam, że ja robię sobie zapas kruszonki. Gdy nachodzi mnie pierwsza ochota na crumble … zwykle jakoś w okolicach października, wtedy do misy miksera wrzucam mąki na przynajmniej kilka porcji. Czasem to tylko 600 g czasem kilogram, kiedyś poszalałam i zrobiłam kruszonki z 3 kilogramów mąki. Oj, to była wyżerka :)
 
Tylko uwaga! Im więcej kruszonki w zapasie, tym częściej będziecie robić ten smakołyk. On uzależnia. Jego ciepło i aromat rozpływają się po ciele, jakby sam krwioobieg chciał przetransportować to cudowne odczucie i chęć … potrzeba … pokusa, by zrobić kolejne i kolejne crumble już pozostanie z Wami przez całą zimę :)
 
20140930_crumble
 
A gdy ma się zapas kruszonki, wystarczy tylko sięgnąć do zamrażalnika, rozkruszyć jeszcze w torbie zamrożoną kruszonkę i wysypać ją na przygotowane owoce. I voila! chcecie więcej kruszonki? Proszę bardzo. Wolicie mniej. Jasna sprawa :) A może przyszła Wam ochota na inny smak i aromat. Nic prostszego. Wystarczy podstawową kruszonkę zrobić bez żadnych dodatków, a je dodawać wedle smaku i uznania tuż przed podaniem. Dawno nie widziana koleżanka dzwoni, że właśnie wychodzi na Waszej stacji metra? Zanim otworzycie jej drzwi, nieziemski zapach z piekarnika, maślany, czasem orzechowy, czasem cynamonowy, czasem kardamonowy przywita ją i rozgrzeje.
 
20140930_crumble1
 
Dla mnie nie ma nic lepszego niż porcja gorącego crumble i kawa. Ale czasem nachodzi mnie ochota na skrajną dekadencję … crumble, kawa i lody! No to jest coś, po czym nie można się nie uśmiechnąć. To jest coś, co tworzy moment szczęścia. Otula zapachem, ciepłem, aromatem. Naprawdę niewiele potrzeba więcej … przynajmniej przez tę słodko-ciepłą chwilę wieczności.
 
 
Crumble podstawowy
 
Składniki:
300 g mąki (częściej mieszanki mąk razowych z płatkami, czasem też z posiekanymi orzechami lub migdałami w płatkach)
150 g zimnego masła (zasada ogólna mówi 2 części mąki/sypkich składników na 1 część tłuszczu)
cukru zależnie od owoców – jeśli są kwaśne, ok 75 g, jeśli są słodsze coś pomiędzy 30-50 g (zwykle daję cukru mniej niż masła, przynajmniej o połowę. Owoce dają wystarczająco słodyczy)
szczypta soli
przyprawy, ok 1-2 łyżeczki dowolnej przyprawy, cynamonu, goździków mielonych, kardamonu, ale fajnie też sprawdzają się zioła, jak tymianek, rozmaryn czy zioła prowansalskie.
opcjonalnie: 1 łyżeczka skrobi/mąki kukurydzianej/ziemniaczanej do owoców
masło do posmarowania formy
 
Wersja bezglutenowa – mąkę zamienić na orzechy, wiórki, płatki bezglutenowe lub mieszankę mąk bezglutenowych
Wersja wegańska – masło zamienić na masło kokosowe
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza. Formę do zapiekania wysmarować tłuszczem. Owoce wypestkować, jeśli trzeba obrać i pokroić na nie za duże cząstki. Można je do smaku dodatkowo doprawić przyprawami lub cukrem czy miodem. Jeśli mają puścić dużo soku, można posypać je mąką/skrobią ziemniaczaną/kukurydzianą, którą zwiąże płyn i zrobi z niego smakowity sos.
Składniki sypkie wymieszać z pokrojonym masłem. Dodać przyprawy i cukier. Utrzeć szybko w palcach lub w mikserze. Jak robimy większą porcję, przesypać do torby do mrożenia i trzymać w zamrażalniku. Przed posypaniem owoców rozkruszyć na kruszonkę i użyć potrzebnej do zakrycia owoców ilości. Powyższe ilości starczają na formę o średnicy 24-26 cm (lub ok. 20×25 cm formę jak ze zdjęcia) i nie za grubą warstwę kruszonki.
Piec ok 30-40 minut, do zezłocenia. Podawać ciepłe. W wersji dekadenckiej z lodami lub bitą śmietaną.
 
Smacznego.

Ach ten tort!

Pisałam Wam już o miodowniku i mocnym postanowieniu poszukiwania idealnego miodownika na następne Święta. Dlatego też, gdy ostatnio u Viri zobaczyłam tort ormiański, wiedziałam, że muszę go wypróbować. A gdy jeszcze Monia powiedziała, że to niemalże jak tort rumuński od Basi, który zachwalała ogromnie, nie pozostało mi nic innego niż go zrobić.
 
SONY DSC
 
I zrobiłam!
 
Piękny, obłędny w smaku, ciężki, ale nie przygnębiający, raczej satysfakcjonujący. Co tu dużo mówić. W końcu miód, kawa, orzechy w karmelu i czekolada. To musiało być dobre.
 
Musiało i było, ale zanim ten tort powstał, ja przeszłam z nim wszystkie kręgi pechowych piekieł. Może dlatego, że zdecydowałam się pozwolić mu się trochę "powywyższać" i dałam mu aż siedem warstw. Siedem warstw? Siedem kręgów piekieł? ;D
 
Ale, ale, ja tu Was straszę, a to tort wart każdej chwili na niego poświęconej i w gruncie rzeczy nie jest bardzo pracochłonny, o ile rozłoży się w czasie wszystkie czynności. Dlatego bardziej jako dykteryjkę opowiem Wam o mojej pechowej drodze to tego niebiańsko dobrego tortu.
 
SONY DSC
 
Tort miał powstać na urodziny mojej Mamy. Cała 60'tka, to trzeba to było uczcić szczególnie, a zachwycona po torcie-miodowniku i jego pięknej warstwowej formie, chciałam ten efekt powtórzyć. Tak więc już na mniej więcej 3 czy 4 tygodnie przed planowaną uroczystością wiedziałam już co piekę. Ba! Miałam już nawet ułożony plan co do dnia i godziny, tym bardziej, że na ten dzień piekłam jeszcze gęś i przeróżne dodatki do niej gotowałam.
 
Plany jednak planami, a życie życiem. Przyszedł ten dzień, dzień zrobienia ciasta na blaty tortu, a ja obudziłam się chora po czubek głowy. Katar, kaszel, gorączka, koszmarne migreny … niestety, tak to bywa przy zapaleniu zatok. W efekcie tego, zwlokłam się z łóżka aby przygotować ciasto, które po zrobieniu powinno poleżeć w lodówce ze 3 dni, dopiero … po 4 dniach, 2 dni przed wielkim dniem. A i tak przypłaciłam to nawrotem gorączki i koszmarnymi nocnymi dreszczami.
 
SONY DSC
 
Ale co tam, pomyślałam. W końcu ciastu na miodownik wystarczała tylko nocka w lodówce, może i temu wystarczy.
 
Nie wystarczyła. Ciasto było lepkie, płynne niemalże i ani zamoczenie dłoni w zimnej wodzie ani w oleju nie pomagało. Zamknęłam wiec pojemniczek z ciastem i wzięłam się za szybki, awaryjny tort na bazie czekoladowego ciasta Hrabiny, a do tortu ormiańskiego podeszłam znów po kilku dniach. Od razu było widać różnicę, choć muszę powiedzieć, ze na tym etapie nie byłam wciąż przekonana do tego ciasta. Brak dodatku masła sprawiał, że ciasto i tak było okrutnie lepkie. Przeczytałam wszystkie uwagi na forum Gazety, skąd ten przepis oryginalnie pochodzi i nie podobało mi się wylepianie ciastem tortownicy. Ani to nie byłoby równe, ani ładne. Postanowiłam więc złamać trochę zasady (staram się nie dodawać ani mąki ani wody ani oleju w czasie rozwałkowywania ciasta, a szczególnie oleju, gdy nie ma tłuszczu w składzie ciasta) i obficie posmarowanymi olejem rękami odrywałam kawałki ciasta i pomiędzy równie mocno posmarowanymi olejem pergaminami rozwałkowywałam cieniutko ciasto.
 
SONY DSC
 
Pierwszy blat piekłam dalej z ambiwalentnymi odczuciami i byłam niemalże przekonana, że po prostu wypiekę to ciasto i będziemy mieli krakersy, a nie będę sobie nim głowy zawracać. Pierwszy blat wyszedł jednak wyśmienity. Inny niż mój miodownik ze Świąt, też miodowy, ale inny. Z każdym blatem i odkrawanymi bokami przekonywałam się do tego ciasta bardziej i bardziej. Ostatecznie miodowe blaty okazały się być twardsze niż w miodowniku, ale brak maślanego posmaku jaki był w miodowniku dodawał im tego czegoś. Zarówno wtedy, gdy próbowałam skrawków ciasta, jak i później gdy jadłam juz złożony tort, jak i teraz gdy o tym piszę, jestem rozdarta – obydwa ciasta i to do miodownika i to do tortu ormiańskiego są wyborne, i nijak nie mogę zdecydować się które lepsze.
 
SONY DSC
 
Pozostało więc wziąć się za krem i spróbować całego tortu. W oryginale z forum ciasto przekłada się maślanym kremem kawowym, w którym jajka ubija się na parze, studzi i dodaje do masła. Proste? Niby tak. Ale tutaj przypałętał się kolejny pech, choć szczerze powiedziawszy to powinnam napisać nie pech, a moje roztargnienie. Zabiegana tego dnia okrutnie, wciąż jeszcze trochę chora po zapaleniu zatok, oczywiście zbyt szybko zaczęłam dodawać ubite jajka do masła. I masa się zwarzyła. Nie było problemu, gdyż od razu w kąpieli wodnej uratowałam masę, ale tego dnia wpadło mi jeszcze kilka innych niespodziewanych zajęć i nie mogłam już dalej zajmować się tortem. Gdy na drugi dzień wyjęłam miskę z kremem z lodówki, krem znów był zważony.
 
Niestety, jak to bywa z ratowanymi rzeczami, najlepiej zużyć je od razu. Trzeba więc było ratować krem jeszcze raz. Wzięłam trochę miękkiego masła, utarłam je porządnie z dodatkową porcją kawy i po łyżce, powolutku, dodawałam zważony krem. I znów krem został uratowany, a ja odpędziłam kolejnego pecha :)
 
SONY DSC
 
"Nieszczęścia chodzą parami" jak mówi stare przysłowie. Byłam więc pewna, że to koniec nieszczęść i pecha. Ha! Los spłatał mi jednak figla – pary nieszczęść chodzą parami :D
 
Tort złożyłam szybko i bez problemów. Najpierw mocno, bardzo (!) mocno nasączyłam kawą blaty, potem posmarowałam je czekoladą roztopioną z kremówką, na to kawowy krem, który po moim ratowaniu stał się mega mocno kawowym kremem. Wszystko pięknie schłodzone w lodówce. Przyszła więc pora na polewę. Lubię na tortach polewę kakaową, błyszczącą, niebrudzącą palców, dającą duże pole do manewru z dekoracjami. Ładnie się kroi, nie pęka, jest smaczna i choć zwykle staram się nie stosować tego typu wynalazków jak mieszanka nabiału, cukru, kakao i żelatyny, to w końcu torty zdarzają się raz na jakiś czas. Polewę kakaową robiłam już wiele razy. Na torty, na ciasta, kiedyś nawet na babeczki. Wierzcie mi, nie ma w niej nic a nic skomplikowanego.
 
Ale gdy przypałęta się pech do kwadratu wtedy nawet taka polewa może nie wyjść. Trzy paskudne gluty wylałam do zlewu. Co gorsza, nie mam do tej pory pojęcia co się stało. Nawet czwarta wersja nie była idealna (co niestety widać na zdjęciach). Wszystko robiłam jak zawsze, nie było żadnych nowych elementów, a jednak! W końcu, gdy czwarta, wciąż nie doskonała, ale już zadowalająca, polewa została zrobiona, poddałam się i użyłam jej … jak później się okaże, nawet to dało przekuć się w dobry omen ;)
 
SONY DSC
 
Pechowa polewa do pary dostała już malutkiego pecha, można powiedzieć, że peszka, peszuńka … karmel do krokantu zrobił się idealnie, orzechy uprażone i obrane ze skórek czekały. Wsypuję delikatnie orzechy na patelnię z karmelem i prysk … dwie krople karmelu wylądowały na nadgarstku. Kilka razy już poparzyłam się karmelem, ale tym razem te krople spadły na dopiero co zranioną skórę i bolało koszmarnie. Ale cóż tam. Krokant wylądował na pergaminie do schłodzenia, tort czekał w lodówce na ostatnie dekoracje, a ja postanowiłam dać temu tortowi dobry symbol, na złamanie całego pecha :)
 
SONY DSC
 
Dlatego, gdy z grubsza posiekanymi orzechami udekorowałam boki tortu, resztę zmieliłam drobno i na wierzchu tortu, który powinien być czekoladowym lustrem, a był raczej otchłanią ciemności (wybaczcie mi, ta moja fantazyjna dusza i ulubione odwołania do magicznych aspektów) nałożyłam złote niczym słońce serce. I przyznajcie, serce wygląda jakby unosiło się z piekielnych otchłani ciemności, pełnych złego pecha, lśniąc i zapraszając do wgryzienia się w ten nieziemski tort … a żeby było zabawniej, tort ozdabiałam w dniu Walentynek. Hihihi, a teraz na poważnie …
 
… tort ormiański w porównaniu z miodownikiem jest inny, cięższy, mocniejszy w smaku. Z pewnością krem zawładną moim podniebieniem i kawowe połączenie z miodem jest nieziemskie. Na pewno dodałabym mu jeszcze dobrej brandy, ale generalnie nie potrzebuje nic więcej. Jeśli chodzi o blaty to wciąż nie wiem, który lepszy i pewnie jeszcze spróbuję upiec oba jednocześnie, by porównać ich smaki. W miodowniku podobała mi się łatwość wałkowania ciasta (masło po nocy w lodówce sprawiało, że ciasto jest przyjemne w obróbce), ale i sam maślany smak był ciekawy. Za to blaty w torcie ormiańskim, dzięki użyciu ciemnego cukru muscovado miały bardzo kuszący miodowo-karmelowy smak, a dodatek mąki orzechowej nadaje im kolejną sferę smaku.
 
Ach ten tort! Już na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako siedem kręgów pechowych piekieł prowadzących do siedmiu warstw niebiańskiego smaku :)
 
 
Tort ormiański
(przepis od Viri z moimi zmianami i uwagami w nawiasach)
 
Składniki na ciasto:
375g mąki
75g mielonych orzechów laskowych lub włoskich
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 razy na czubku noża sody
185g miodu
185g cukru (ja dałam 100 g ciemnego muscovado)
3 jajka
 
Składniki na krem:
200g masła
250g serka mascarpone
300g cukru (ja dałam 150 g)
4 jajka, małe
4-5 łyżeczek kawy rozpuszczalnej (ja dałam ok 5 łyżek kawy instant, ale dodawałam je stopniowo, do smaku)
 
Składniki do posmarowania blatów:
100g czekolady gorzkiej 81% (ale ok 170 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
150ml śmietanki kremówki 30% (ale ok 250 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
 
Składniki na krokant:
110g orzechów laskowych, podpieczonych i bez łupin
110g cukru
25ml wody
 
Składniki na nasączenie:
2 przedłużone espresso (ok 200 ml)
 
Składniki na polewę (Viri użyła polewy czekoladowej, tj czekolada i kremówka w proporcjach 1:1 (po 50 g), z dodatkiem 1 łyżeczki masła):
ja użyłam polewy kakowej tej (klik klik)
 
Przygotowanie: Składniki na ciasto i krem powinny być w temp. pokojowej!
 
Przygotować ciasto (na minimum 3 dni przed połączeniem z kremem, a na minimum 5 dni przed jedzeniem). Przesiać mąkę pszenną, orzechy, proszek do pieczenia i sodę. W garnku podgrzać miód z cukrem aż się rozpuści – przestudzić. Jajka ubić na puszysty, jasny krem (6-8 minut). Zmniejszyć obroty miksera i powoli dodawać miód z cukrem (może być lekko ciepły, ale nie gorący!). Następnie w 2 partiach wsypać suche składniki, mieszać łyżką lub końcówką do ucierania na gładkie ciasto. Gotowe przełożyć do czystej, zamykanej miski i schłodzić w lodówce 3 dni (zgodnie z moim doświadczeniem i wypowiedziami na FotoForum można i 4-5 dni)
 
Przygotować krem. Jajka ubić na parze z cukrem i kawą. Ostudzić. Masło utrzeć na jasny, puszysty krem, powoli dodawać jajka i mieszać aż składniki się połączą (w tym momencie mój się zwarzył!;) podgrzanie nad parą wodną uratowało krem – u mnie też). Dodać serek mascarpone, wymieszać do gładkości. Schłodzić. Krem można przygotować dzień przed przełożeniem ciasta.
 
Schłodzone ciasto (po 3 dniach) podzielić na 7 równych części. Na 7 kawałkach papieru do pieczenia narysować okręgi o średnicy tortownicy (22cm). Porcje rozpłaszczać dłońmi zwilżonymi zimną wodą lub olejem rzepakowym, następnie delikatnie oprószyć mąką i cienko rozwałkować do granic okręgów. Każdy piec 12-14 minut w tortownicy 180st.C aż się zezłocą. Ostudzić na kratkach. (Ja jednak nie rozpłaszczałam dłońmi, tylko rozwałkowywałam pomiędzy 2 arkuszami papieru posmarowanymi olejem (jakimś neutralnym w smaku) i piekłam na tym dolnym – górny pergamin trzeba zrywać tak jak duży plaster, jak najbliżej ciasta, powolnym , jednostajnym ruchem). Po upieczeniu radełkiem do wykrawania wycinałam blaty takie jak tortownica (u mnie 18 cm średnicy, ale można spokojnie do 22 cm. resztki smakują wybornie jako miodowe krakersy)
 
Posmarować ranty (lub jeśli wolicie całe blaty, ja smarowałam całe blaty i moim zdaniem to duże lepsza opcja, szczególnie gdy użyje się gorzkiej czekolady, która przełamuje słodycz kremu i blatów) ostudzonych blatów polewą przygotowaną ze 100g czekolady i 150ml śmietanki (ja użyłam mniej więcej o 2/3 więcej by posmarować całe blaty, a nie tylko ranty i robiłam to wraz z przekładaniem całego tortu). Odstawić do momentu aż zastygnie.
 
Dno tortownicy wyłożyć krążkiem papieru do pieczenia (Ja nie wykładałam. Nie ma potrzeby, Ciasto nie klei się, a łatwiej je potem łopatką przełożyć na talerz czy paterę), włożyć pierwszy blat ciasta (i mocno go nasączyć zimną, mocną kawą), posmarować (u mnie najpierw czekoladą, potem krem, nakładany z worka cukierniczego, wyrównywany łyżeczką) 1/7 kremu, ale przy brzegach ciut mniej, by kolejne warstwy rozłożyły swoim ciężarem kremy poszczególnych warstw równomiernie). Powtórzyć do ostatniego blatu, którego nie smarujemy już kremem (ale też go nasączałam kawą). Ciasto lekko dociskamy i schładzamy aż tort będzie stabilny (schłodziłam całą noc, ale wystarczy 30-40 minut w zamrażalniku). Boki posmarować ostatnią częścią kremu i włożyć do lodówki pod przykryciem na 2-3 dni (u mnie na jeden dzień).
 
Przygotować krokant. Z cukru i wody ugotować złotobrązowy karmel, wsypać orzechy i wymieszać. Całość przełożyć na blaszkę wyłożoną posmarowanym olejem papierem do pieczenia. Po ostudzeniu grubo posiekać lub zmiksować w malakserze. (Ja najpierw grubo posiekałam, bo taki jest ładniejszy do obłożenia boków, ale resztę zmiksowałam)
 
Przygotować polewęjak tutaj (klik klik), a jeśli wolicie polewę czekoladową to należy w kąpieli wodnej roztopić czekoladę (50 g) z kremówką (50 g), dodać 1 łyżeczkę masła. poczekać aż ciut przestygnie i zgęstnieje i oblać wierzch tortu.
 
Wykończenie. Wierzch ciasta polać polewą czekoladową. Boki ozdobić krokantem orzechowym dociskając do ciasta. (Z drobno zmielonego krokantu można zrobić ozdobę na wierzch tortu.) Tort przechowywać w chłodnym miejscu.
 
Żródło: Jeśli zacząć chronologicznie, to źródło jest na FotoForum, dzięki Lisce, a potem też u Liski na blogu, ale mnie zainspirowała Viri i to głównie jej zmianami się też kierowałam. Swoją drogą to idea stworzenia tego tortu opiera się na torcie z Misianki, warszawskiej cukierni. Jeśli wierzyć zdjęciom z Misianki to ten tort ormiański ma się nijak do tamtego, który ma w sobie grubą warstwę kremu, jakby nugatu. Przy okazji będę musiała i tamten torcik spróbować i odtworzyć :)
 
Spójrzcie też na tort rumuński u Basi, piękny w swym minimaliźmie, a tutaj (klik klik) jest przepis na mój miodownik.
 
 
Smacznego.

Całuski dla bliskich naszemu sercu.

Odnoszę wrażenie, że Walentynki to taki trochę chłopiec do bicia. Panuje oburzenie, że jakże to, że tylko jeden dzień poświęcony świętowaniu miłości? A czemu nie? Oczywiście, że codziennie trzeba okazywać uczucia naszym najbliższym, fajnie jeśli też obdarowujemy uśmiechem przechodniów na ulicy (nawet jak patrzą się na Ciebie jak na wariata), ale Walentynki to po prostu takie święto jak Urodziny czy Boże Narodzenie.
 
SONY DSC
 
Czyż nie życzymy naszym najbliższym w dniu Urodzin czy Świąt wszystkiego najlepszego, uśmiechu, zdrowia, radości i czego tam jeszcze? Jasne, że tak :)
Czy takie święto musi mieć religijne lub urodzinowe uzasadnienie? Jasne, że nie :)
A że komercja wkradła się i tutaj. Cóż się dziwić. Teraz już każde święto ma swoje komercyjne, marketingowe oblicze. Wystarczy nie dać się zwariować. Ja nie przejmuję się ani gorączką świąteczną ani złą sławą Walentynek. Dla mnie to po prostu kolejna okazja do świętowania i dobrych życzeń, a taka okazja do szczęścia po prostu nie może być zła.
 
SONY DSC
 
Dlatego tym razem na ostatnie czwartkowe ciasteczko zaproponowałam Monice zabawę pod tytułem "baci". Baci to po włosku "całuski" i jest taka mnogość tych ciastek w samej kuchni włoskiej, a i innych wariantów całusków w kuchni polskiej czy w innych, że mogłyśmy poszaleć. Poszaleć również z naszą miłością do jedzenia i kuchennego eksperymentowania.
 
Ja już nie mogę doczekać się niespodzianki jaka czeka na mnie i na Was wszystkich w poście Moniki, Ciasteczkowej Mistrzyni, która już mi zapowiedziała, że eksperymentuje z porównaniem różnych całusków. Znając Stoliczek Moniki wiem, że czekają mnie tam piękne ciastka i wiedza o nich. Ach, Monia, pisz, pisz! Ja Cię będę motywować ile trzeba :)
 
SONY DSC
 
Ja wybrałam spośród morza "całuskowych" możliwości przepis David'a Lebovitz'a na Baci di Dama. Cierpię ostatnio na potworne nawracające zmęczenie. Miałam więc ochotę na pełen energii smak orzechów laskowych, a maleńkie kruche ciasteczka przełożone bombą energii jaką jest czekolada to było właśnie to czego potrzebowałam. Dodatkowo, spodobało mi się, że można je upiec również w wersji "bezglutkowej" (no ja wiem, ja wiem, że powinno być bezglutenowej, ale to tak słodko brzmi – bezglutek, prawda? :D).
 
SONY DSC
 
Ciasto od początku zapowiadało się smakowicie, choć muszę się Wam przyznać, że powinnam była z większą refleksją wczytać się w przepis. Gdyż na pierwszy rzut oka widać, że ciasto będzie bardzo kruche. To w praktyce proporcje na bardzo słodką kruszonkę, jak skwitowała to Monika. Ale nawet pomimo tego drobnego potknięcia, formowanie maluteńkich kuleczek to było przeurocze zajęcie.
 
SONY DSC
 
I nawet jeśli następnym razem użyję receptury na ciasto kruche z jajkami, to gdy formowałam, a potem przekładałam czekoladą te maleństwa nie mogłam się nie uśmiechać jak urocze te ciasteczka są. Mocno maślane i orzechowe w aromacie, aż kusiły by wyciągnąć po nie rękę. Dlatego, gdy zjadłam pierwszą parę wiedziałam już czemu te maleńkie, choć wyraziste ciasteczka nazywane są całuskami.
 
SONY DSC
 
Muskają delikatnie wargi, rozpływając się dosłownie w ustach, niczym nutki miłosnej sonaty. Sprawiając, że po prostu nie możemy się nie uśmiechnąć, gdy poziom hormonów szczęścia skacze do góry. Pocałunki to najbardziej intymna, ale i ludzka rzecz, a te ciasteczka dają kolejną okazję do życzeń i całusków … no po prostu nie mogą być złe :)
 
Doprawcie je wedle gustów własnych i waszych bliskich, a czy to będzie buziak w policzek czy całusek w usta, z pewnością wiele miłości i ciepłych uczuć Was czeka, gdy będziecie się dzielić tymi małymi łakociami.
 
Bawcie się dobrze i smakowicie i dzisiaj i każdego dnia! Życzę Wam wiele okazji do okazywania miłości i radości, nie tylko w Walentynki :*
 
 
Baci di Dama
(Całuski Damy*)
 
Składniki:
140 g orzechów laskowych, podpieczonych i obranych ze skórki**
140 g mąki (może być pszenna uniwersalna lub bezglutenowa, np. ryżowa)
100 g masła w temperaturze pokojowej (ja używam zimnego, bo ciasto robię w mikserze i tak jest wygodniej)
100 g cukru (ja dałam 75 g cukru jasnego trzcinowego)
szczypta soli
(od siebie dodałam jeszcze 1/4 łyżeczki utartej gałki muszkatołowej, ale to było za mało, aby było wyczuwalne. Nalezy dać minimum 1/2 łyżeczki)
 
55 g czekolady (czy gorzka czy deserowa to rzecz gustu, ale ciasteczką są dosyć slodkie, więc gorzka czekolada doskonale tu pasuje, ja dałam więcej niż 55 g = ok. 70-80 g)
 
Przygotowanie: Ostudzone całkowicie (!) orzechy zmieliłam w mikserze, dodałam pozostałe składniki (poza czekoladą) i zmiksowałam do uzyskania zbijającego się w kawałki ciasta. Ja musiałam dolać niewielki chlust mleka, a ciasto i tak się kruszyło. Myślę, że wzorem receptury Michel'a Roux nie zaszkodziłoby temu ciastu z jedno duże jajko lub 2 mniejsze, bo inaczej to idealne, choć słodkie proporcje na kruszonkę. Daje się to formować, ale czas jest nieproporcjonalnie długi.
Ciasto uformować w rulon lub dwa i schłodzić w lodówce (2-3 godziny minimum) lub zamrażalniku (30 minut minimum). Odcinać 5 g plasterki i formować kuleczki. Piec w 180 stopniach przez 10-12 minut (w oryginale jest 160 stopni przez 10-15 min, ale to moim zdaniem za niska temperatura). Ostudzone ciasteczka przekładać roztopioną wcześniej i już lekko ostudzoną czekoladą, sklejając je w pary. Odłożyć do zastygnięcia na kratkę. Zajadać do kawy :)
 
Jak pisałam powyżej, ja bym użyła proporcji na zwyczajne kruche ciasto z dodatkiem jajek (zaczerpnięte od M. Roux):
250 g mąki (spokojnie można pół na pół z mąką orzechową)
100 g masła
100 g cukru (ja zwykle zmniejszam do 50-75 g, zależnie co jeszcze słodkiego jest przewidziane jako nadzienie/przełożenie)
2 średnie jajka (lub jedno duże)
szczypta soli
 
* Baci di Dama oznacza wprawdzie Całuski Pani – nie znam włoskiego, ale posiłkując się translatorem dowiedziałam się, że Dama to Pani po włosku. Postanowiłam jednak, zgodnie z zasadą, że tłumaczenie jest jak kobieta, piękne albo wierne, nazwać je Całuskami Damy, by nazywały się pięknie :D
** podpiekanie orzechów najlepiej zrobić w piekarniku, w 180 stopniach przez ok 8-15 minut (zależnie jak wysoko położycie blaszkę). Trzeba ich pilnować, bo zależnie od tego jak są świeże i ile mają w sobie oleju, wtedy mogą się szybciej spalić. Obranie jest prościutkie – przerzucić orzechy z popękanymi skórkami na ściereczkę, zawinąć ją w sakiewkę i trzeć o coś miękkiego (np. o rękawice kuchenne) przez 1-2 minut. Orzechy powinny być ciepłe do tego, ale nie muszą być gorące, prosto z pieca.
 
Smacznego.

Kalejdoskop aromatów.

W tym roku poszalałam z ciasteczkami na Święta, ale jak tu nie szaleć jak się zagląda do Moniki i na jej bajkowym stoliczku co i rusz jakieś ciasteczka można spotkać. Chciałam też pobawić się aromatami i smakami, a do tego wypróbować jak najwięcej receptur. I tak powstał festwial aromatów, prawdziwy ich kalejdoskop.
 
Ale od początku …
 
SONY DSC
 
Na początku był … koper włoski w mariażu ze słodką figą, co zrodziło przesłodkie dziecię o wdzięcznym imieniu Panforte di Siena. Jest to włoski piernik, dojrzewający po upieczeniu, z czasem staje się bardziej miękki, a jego aromaty się przegryzają, ale to dodatek utłuczonych ziaren kopru włoskiego jest najsilniejszy i stanowi o jego niezwykłości. To wypiek po prostu idealny na prezenty, a ja uwielbiam dawać własnoręcznie zrobione prezenty – słoiczki konfitur czy chutney, buteleczki z nalewkami czy pudełeczka ciasteczek. I tak Panforte di Siena w kilku wydaniach pojechał do przyjaciół, gdzie oczywiście nie doczekał Wigilii :) Jedna porcja jednak kruszała wysoko w szafce schowana, by na Wigilię przyoblec się w biel cukru pudru i zachwycać nas swoim smakiem.
 
SONY DSC
 
Kolejnym aromatem w naszym słodkim kalejdoskopie były pomarańcze. Kiedy pięć lat temu poznałam Basler Lacerli u Bei, zakochałam się w nich bez pamieci. Miękkie, ciągutkowe i tak obezwładniajaco pomarańczowe, że nie można się w nich nie zakochać. Rok rocznie pojawiały się na naszych świątecznych stołach, właśnie z tamtego przepisu. W te Święta postanowiłam jednak wypróbować inne proporcje tego łakocia, jakie znalazłam u Doroty. I choć basler lacerli zachwycają w każdej odsłonie, w przyszłym roku wracam do pierwszego przepisu. Ten choć też pomarańczowy, też migdałowy i też korzenny, był jednak mniej intensywny, delikatniejszy. Ba! Może jednak ktoś woli łagodniejszą wersję basler lacerli, w takim razie polecam z całego serca. Dla pomarańczoholików jednak, polecam ten przepis jaki zamieściłam w Festiwalu Pierniczków.
 
SONY DSC
 
Od mięciutkich, puchatych wręcz, niemieckich lebkuchen zaczął się korzenny kalejdoskop. Goździki! Uwielbiam ich aromat. Jest w nim coś niepokojącego, coś nęcącego, coś zakazanego. Dlatego więc, gdy postanowiłam, że w tym roku zamiast dojrzewającego piernika staropolskiego będę poszukiwać przepisu na miodownik, wiedziałam, że muszę upiec jakieś pierniczkowe zastępstwo. Na tapecie wylądowały lebkuchen, które obok przyprawy piernikowej zostały chojnie obdarowane goździkowym aromatem. Leżały w puszce przed Świętami i nęciły, nęciły … a ja pozwalałam sobie na małe grzeszki, gdy zmęczona szaleństwami w kuchni lub po powrocie ze spaceru z Arthasem, wchodziłam na schodki, by sięgnąć na najwyższą półkę po puszkę, z której aromat kusił i uwodził. Takie to były moje kuszące lebkuchen.
 
SONY DSC
 
Kiedy na kilka tygodniu przed Świętami, układając mój Kalejdoskop Zapachów, zapisałam na kartce "cynamon" wiedziałam, że wybór ciasteczek jest oczywisty. Zimtsterne! Cynamonowe gwiazdki, miękkie i ciągnące, oblane bezowym lukrem mmmmm aż prosiły się o przegryzanie ich wraz z kwaskowatym jabłkiem. W całej tej mnogości zaplanowanych ciasteczek i słodkości świątecznych chciałam też malutkich przekąsek, stąd zamiast dużej gwiazdki powstały maleńkie księżyce, akurat na jeden kęs. Leżały sobie w ciasteczkowym słoju, uśmiechając się do mnie. A choć były pierwszymi białkowo-migdałowymi ciasteczkami, nie skończyło się na nich …
 
SONY DSC
 
… bo nie mogłam powstrzymać się, by nie upiec tak mile przeze mnie wspominanych serduszek, jakie kilka lat temu wyjęłam z paczki od pewnej zwariowanej Basi. Czekoladowe Brunsli powstały jako wypadkowa dwóch przepisów, znalezionych u Basi i Bei, a ode mnie dostały kolejny aromat do kalejdoskopu … tonka. Drażniąca nos, niepokojąca, niespodziewana … tak określiłabym to nasionko, będące połączeniem aromatów wanilii, goździków, migdałów i tego czegoś nieuchwytnego, ulotnego. Nasionko, które nawet w niektórych miejscach na świecie jest zakazane z powodu zawartości kumaryny, nęci tak bardzo właśnie ze względu na to oblicze zakazanego owocu. Oczywiście ilość kumaryny zawarta w takim nasionku jest tak niewielka, że podobnie jak w przypadku szkodliwych substancji w cynamonie, gorzkich migdałach czy pestkach wiśni, trzeba by zjeść go ogromne ilości, by mogło zaszkodzić, a gorzkawy posmak tonki po prostu by to uniemożliwił. Za to pasuje swoim aromatem do czekolady jak dwie połówki jednego jabłka. I to właśnie te czekoladowo-tonkowe serduszka jako pierwsze znikały ze stołu i puszki, upewniając mnie, że jeszcze nie raz pojawią się w świątecznych ciasteczkowych kompozycjach.
 
SONY DSC
 
Niejako na koniec powstały jeszcze jedne białkowo-migdałowe ciasteczka. 2 białka pozostały w lodówce, a gdy już zajrzałam do Basi, nie mogłam się powstrzymać, by nie podążyć za pięknie pachnącym mahlabem linkiem do bliskowchodniej wariacji na temat amaretti. Niestety mahlab skończył się już jakiś czas temu w mojej spiżarce, ale kupiona niedawno u mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki na pobliskim bazarku, torebka z anyżem aż dopraszała się o użycie. Przekornie więc do wiosennej aury tegorocznej zimy, postanowiłam ulepić śniegowe kule … które o dziwo! zawładnęły podniebieniem mojego Ukochanego. Jaka to miła niespodzianka znaleźć jeszcze jeden drobiazg, który potrafi nas jeszcze nawzajem zaskoczyć mimo, że znamy się "całe" moje życie. Doskonały prezent uczyniły mi na zakończenie Kalejdoskopu Aromatów te anyżkowe śniegowe kule.
 
Choć to koniec ciasteczek, nie koniec świątecznych słodkości. Już wkrótce poszukiwania idealnego miodownika i moja ulubiona kutia, a tymczasem nie mogę już dłużej opierać się tym proszącym oczom mojego psiego łobuziaka. Czas na trening, by spalić te wszystkie świąteczne pyszności :)
 
 
Panforte di Siena.
 
Składniki:
1 szklanka orzechów laskowych (uprażonych i pozbawionych skórki)*
3/4 szklanki migdałów (uprażonych i pozbawionych skórki, ja dał)
2/3 szklanki mąki pszennej
2 łyżki gorzkiego kakao
2 łyżeczki utłuczonych nasion kopru włoskiego
1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki mielonego białego pieprzu
1/4 łyżeczki mielonego imbiru
1/4 łyżeczki mielonej kolendry
1/4 łyżeczki zmielonych goździków
1/4 łyżeczki świeżo startej gałki muszkatałowej
starta skórka z 1 pomarańczy
starta skórka z 1/2 cytryny
225 g suszonych fig pokrojonych w plasterki (doskonale też sprawdza się mieszanka fig i moreli)
2/3 szklanki miodu
2/3 szklanki cukru (pominęłam, dałam trochę więcej miodu)
 
cukier puder do posypania
 
Przygotowanie: Blaszkę o wymiarach 20cmx20cm wyłożyłam papierem do pieczenia. Do miski miksera (z hakiem do ciast chlebowych) wkładamy wszystkie składniki ciasta oprócz miodu i cukru. Mieszamy całość. Do rondelka wkładamy miód i cukier i gotujemy razem do uzyskania konsystencji syropu (temp. 113 stopni C) trwa to około 5-6 minut. Syropem zalewamy składniki ciasta w misce i bardzo szybko mieszamy całość. Trzeba to zrobić dopóki syrop jest gorący, stygnąc gestnieje i wtedy mieszanie jest utrudnione. Masę wykładamy do formy – to trudne i można łatwo złamać szpatułkę, dlatego lepiej jest albo zwilżyć dłonie, albo posmarować je olejem i rękami przełozyć ciasto do foremki, ugniatając, by wyrównać górę – ciasto jest z tych, które samo nie ułoży się w czasie pieczenia i musi być równe przed pieczeniem. Pieczemy w 150 stopniach około 40 minut. Pozostawiamy do wystudzenia w formie. Z zimnego zdejmujemy papier i obsypujemy cukrem pudrem. Kroimy na małe kawałki ostrym nożem. Ciasto można przechowywać przez parę miesięcy, owinięte w pergamin, w temperaturze pokojowej.
 
*orzechy laskowe prażymy na blasze w piekarniku nagrzanym do 200 stopni C przez 15 minut. W trakcie podpiekania mieszamy je jeden raz. Gorące wykładamy na ściereczkę i pocieramy skórki drugą ściereczką. W ten sposób większość skórek zejdzie. Można to też zrobić z wystudzonymi orzechami w dłoniach.
 
 
Basler Lacerli
 
Składniki:
550 g mąki pszennej
1 łyżka przyprawy korzennej do piernika
2 łyżeczki sody oczyszczonej
500 g płynnego miodu*
100 g drobnego cukru do wypieków (pominęłam całkowicie)
500 g obranych migdałów, posiekanych (ja dałam płatki migdałowe)
100 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
2 łyżki cherry brandy lub likieru cytrynowego (ja dałam koniak)
 
Przygotowanie: Mąkę pszenną, cynamon, przyprawy korzenne, sodę oczyszczoną – przesiać do dużej misy miksera. Miód (i ewentualnie cukier) umieścić w garnuszku i podgrzewać, do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Lekko przestudzić. Dodać do przesianych składników razem z migdałami, skórką kandyzowaną i koniakiem. Zmiksować, do otrzymania gładkiej lecz bardzo lepkiej masy (nie dosypywać mąki). Zwilżonymi dłońmi (lub posmarowanymi olejem), przełożyć masę do foremki (35 x 20 cm, wymiary dna) wyłożonej pergaminem do pieczeni. Ciasto wyrównać, tak by miało ok 1 – 1 1/2 cm wysokości.
Piec w temperaturze 180ºC przez około 20 minut. Wyjąć, jeszcze ciepłe polukrować w miarę rzadkim lukrem (1 szklanka cukru pudru wymieszana na bezgrudkową masę z 3 łyżkami wody – gęstość lukru regulujemy dosypując więcej cukru pudru lub dolewając więcej wody. Ja zamiast wody dałam koniaku). Jeszcze ciepłe pokroić na kwadraty.
Po wystygnieciu, przechowywać w szczelnej puszce.
 
Źródło: Moje wypieki Dorotus ale zajrzyjćie też do tego przepisu na Basler Lacerli o mocniejszym wyrazie
 
Lebkuchen
(30 sztuk)
 
Składniki:
250 g mąki pszennej
85 g zmielonych migdałów
2-3 łyżeczki przyprawy korzennej do piernika (najlepiej domowej, ja dałam 2 łyżeczki)
1 łyżeczka zmielonych goździków
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
200 ml płynnego miodu
85 g masła
pół szklanki (w sumie) drobno posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej (ja dałam samą kandyzowaną skórkę pomarańczową i startą skórkę z 2 cytryn)
 
Przygotowanie: Suche składniki: mąkę, migdały, proszek, sodę, przyprawy wymieszać w misce. W garnuszku z grubym dnem umieścić masło i miód, podgrzewać, mieszając, do roztopienia masła. Zdjąć z palnika i lekko przestudzić (mieszanka ma pozostać lekko ciepła). Do suchych składników wlać ciepłą masę maślano – miodową, dodać kandyzowane owoce i wymieszać (można mikserem), by nie było grudek. Ciasto powinno wyjść lepiące (nie dosypywać mąki). Przykryć ściereczką i odstawić do całkowitego wystudzenia (zgęstnieje). Ja zostawiłam je w lodówce i piekłam na drugi dzień.
 
Po tym czasie z ciasta robić kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego. Układać na blaszkach wyłożonych papierem do pieczenia w dużych odległościach od siebie. Każdą kulkę spłaszczyć trochę łyżką (ponieważ ciasto bardzo się klei najlepiej maczać ręce w wodzie i wtedy formować kulki; również łyżka, którą je spłaszczamy powinna być wilgotna). Piec w temperaturze 180ºC przez 15 minut (nie dłużej, bo będą zbyt kruche i twarde). Lebkuchen wyciagnięte prosto z piekarnika będą bardzo miękkie, należy poczekać 2 minuty, potem przenieść je na kratkę do wystudzenia. Później ich wierzch kruszeje, by zmięknąć znów na drugi dzień, po pokryciu lukrem.
 
Składniki na lukier: (ja pominęłam lukrowanie)
2 szklanki cukru pudru
kilka łyżek gorącej wody
Cukier puder wsypać do miseczki. Dolewać gorącą wodę, łyżka po łyżce, mieszając i rozcierając grzbietem łyżki. Gdy lukier będzie lejący, ale nie za gęsty, maczać w nim pierniczki i odkładać na kratkę do całkowitego zastygnięcia lukru.
Kolejnego dnia lebkuchen można układać do świątecznych pudełek, są mięciutkie i gotowe do degustacji :-).
 
 
Zimtsterne
 
Składniki na około 40 ciastek:
300 g zmielonych migdałów
100 g cukru pudru (ja dałam 75 g, a myślę, że spokojnie można dać 50 g)
2 białka
50 g mąki pszennej
2 łyżeczki cynamonu (u mnie trzy)
 
Glazura bezowa:
1 białko
1 szczypta soli
200 g cukru pudru
opcjonalnie: 1 – 2 łyżki mleka, ewentualnie wody
 
Przygotowanie: W naczyniu wymieszać suche składniki na ciasto. Dodać białka i zagniatać aż do uformowania klejącego ciasta (można mikserem). Owinąć folią spożywczą i umieścić w lodówce na przynajmniej 1 godzinę. Ja zostawiłam na noc.
Przygotować bezową glazurę: ubić na sztywno białko ze szczyptą soli. Ubijając cały czas dosypywać cukier, stopniowo. Glazura powinna mieć odpowiednią gęstość, kremową konsystencję, by nie była zbyt sztywna i by nie spływała z ciastka. Jeśli stanie się za gęsta, można regulować jej gęstość dodając 1 – 2 łyżki mleka lub wody.
Blachę do ciastek wyłożyć papierem do pieczenia. Wyjąć z lodówki ciasto i rozwałkować pomiędzy dwoma arkuszami papieru do pieczenia lub folii (można podsypać cukrem pudrem). Rozwałkowane ciasto powinno mieć grubość około 1 cm (u mnie było cieńsze, ale ja wykrawałam bardzo malutkie ciasteczka). Używając foremki w kształcie gwiazdki (moja foremka gwiazdka była za duża, a chciałam malutkich ciasteczek, więc użyłam malutkiej foremki księżyca), wycinać ciasteczka i układać na blaszce. Za pomocą pędzelka na każdej gwiazdce rozprowadzić bezową glazurę.
Piec w temperaturze 170ºC przez około 10 – 12 minut (uważając, by beza nie nabrała brązowego koloru) (ja piekłam mniejsze i cieńsze krócej, ok 7-8 minut). Wyciągnąć ciastka z piekarnika i wystudzić. Przechowywać w szczelnym pojemniku. Z każdym dniem są coraz smaczniejsze.
 
 
Brunsli
 
Składniki:
75g cukru drobnego do wypieków
250 g mąki z migdałów
1 starte na tarce ziarno tonka
2 łyżki ciemnego kakao
1 łyżka mąki (ewentualnie 2, jeśli masa jest zbyt lepka)
2 białka, lekko ubite (ok 70 g)
100g gorzkiej czekolady, stopionej w kąpieli wodnej i przestudzonej
2 łyżki kirschu (pominęłam)
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam na gładką, mało lepiącą i nie kruszącą masę. Zawinęłam w folię i odstawiłam na kilka godzin (na noc) do lodówki. Na drugi dzień rozwałkowałam na grubość ok 5-7 mm między 2 arkuszami pergaminu i wycięłam serduszka. Nie obtaczałam już ich w cukrze, a od razu upiekłam w 200 stopniach przez 4-6 minut. Przechowywane w puszce lub słoiku mogą leżeć bardzo długo.
 
Źródło: Inspiracja przepisem Basi (tutaj) i Bei (tutaj)
 
Anyżkowe kule
 
Składniki:
300 g mąki z migdałów
1 łyżeczka startego anyżu
100 g cukru pudru plus więcej do obsypania ciasteczek
2 białka, lekko ubite (ok. 70 g)
2-4 łyżki koniaku
3-6 łyżek mąki
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam. Koniakiem i mąką regulowałam lepkość i gładkość masy. Powinna być zwarta i nie za lepka. Schłodziłam masę przez noc w lodówce i na drugi dzień łyżką wyjmowałam kuleczki masy, które formowałam zwilżonymi dłońmi, obtaczałam w cukrze pudrze i układałam na blasze. Piekłam w 140 stopniach przez 15 minut. Część ciasteczek przed pieczeniem lekko spłaszczylam, ale ładniejsze są w formie kulek. Na smak nie ma to wpływu. Podobnie jak zimtsterne czy brunsli mogą leżeć długo w szczelnym pojemniku. Mogą też być mrożone.
 
Żródło inspiracji: U Basieńki
 
Smacznego.

O grzesznych przyjemnościach i jak na nie zapracować.

Nie ma większego, bardziej wyraźnego symbolu jesieni, niż dynie. Nie ma też większej dumy początkującej ogrodniczki, która w dodatku tak niecnie ;) zaniedbała tego lata swój ogród, niż zebrana z własnej grządki dynia. Dziś będzie więc o dyniach i o tym jak smakowicie mogą urozmaicić nam jesień :)
 
 
Dynie to niezbyt kłopotliwe w uprawie warzywa, ale za to żarłoczne za wszystkie inne. Na jesieni porządnie podsypałam grządkę obornikiem, a i na wiosnę stosowna dawka nawozów się tam pojawiła. Moja przygoda z dyniami prawdziwie zaczęła się nie tyle od zaplanowania, która grządka będzie je gościć, ale od jesiennej wizyty u mojej dobrej pomarańczowej duszy, Ani. U niej to właśnie odbierając skrzynki z pomarańczami z Sycylii rozmawiałyśmy o uprawie dyń i cukinii, a że na jej blacie dynia hokkaido leżała, czekając aż powstanie z niej coś smakowitego, ja o pestki się uśmiechnęłam.
Całe z miąższem zabrałam do domu, by je oczyścić dokładnie pod wodą, a potem suszyć przez dni kilka na zmienianych często ściereczkach. Potem już tylko do papierowej torebki je wsypałam i do zimnej piwnicy zaniosłam. Tak, tak, zimnej. Nasiona praktycznie wszystkich roślin lubią krótki okres zimna. W końcu tak też i w naturze się to odbywa, gdy roślina rodzi owoce, a one z czasem uwalniają nasiona, leżąc przez zimę na ziemi. Jakie dokładnie procesy tam wtedy zachodzą … jeszcze nie wiem, ale kiedyś się dowiem :)
 
 
Gdy zima powoli ustępowała wiośnie pola, w pierwszych dniach przedwiośnia ja za sianie rozsad się zabrałam*. Pisałam Wam już o tym tutaj. Niestety wtedy z dyniami popełniłam błąd poważny, który spowodował, że po pierwszej radości z kiełkowania moich dyń, cukinii i ogórków (bo to wszystko ta sama rodzina) wiele młodych siewek mi zmarniało. Błąd polegał na tym, że rośliny płożące potrzebują szczególnego zabiegu po wysianiu do doniczek (czy do ziemi też).
 
Doniczki powinny być wypełnione ziemią do 2/3, gdzie po 2 nasionka wkładamy. Kiedy siewki wzejdą, słabszą uszczykujemy, a silniejszą gdy podrośnie ponad obręb doniczki zasypujemy ziemią po wierzch doniczki. Ja niestety tego nie zrobiłam i bardzo delikatne siewki, stały się jeszcze delikatniejsze i duża część mi ich zmarniała, zanim zorientowałam się dlaczego. Kilka jednak dyń, cukinii i ogórków przetrwało, by po Zimnej Zośce (15 maja) zostać posadzone do ziemi, porządnie w marcu nawiezionej obornikiem.
 
Później poza podlewaniem i odchwaszczaniem roboty z nimi wielkiej nie ma. Ja wsadziłam dynie i cukinie trochę zbyt gęsto, wyszły mi wszędzie wokoło na ścieżki. Idealna odległość pomiędzy sadzonkami to 60 cm, ale nawet jak te odległości były u mnie mniejsze, nawet do 40 cm, nie stała się im żadna krzywda, a tylko trudno było kosić trawę na ścieżkach ;D
 
 
No właśnie, nawożenie. Wspomniałam już, że grządkę na dynie nawiozłam porządnie na jesieni obornikiem. Na wiosnę poza dawką obornika, nawiozłam ją kompostem, rozluźniając ją też trochę, gdyż dynie lubią ziemię przewiewną. Potem jeszcze dokarmiłam je po pojawieniu się pierwszych kwiatów, ale ponieważ bawiłam się w masterchefowe szaleństwa, ostatniego nawożenia, po pierwszym pojawieniu się owoców nie zrobiłam. Skończyło się na tym, że miałam tylko jeden zbiór owoców, ale jak na pierwszy raz i tak uważam, że dynie mnie polubiły :)
 
No dobrze, ale skoro już Was zanudziłam moimi uprawowymi doświadczeniami, czas coś smakowitego Wam podać :) A wierzcie mi, było smakowicie. Tak luksusowej zupy dawno już nie jadłam. Jedwabista, kremowa, wyrazista – co nie jest łatwe, przy mdławym smaku dyni – poezja i rozkosz dla podniebienia!
 
Trik polegał przede wszystkim … na obłędnej ilości masła. Przyznaję, że miałam chwilę zawahania, tym bardziej, że zupę robiłam z podwójnej ilości. Myśl, że do garnka mam wrzucić dwie kostki masła była … hmmm lekko zastanawiająca. Ale, ale! Nie powiedziałam Wam jeszcze skąd pomysł na tą zupę. Recepturę wynalazłam w wycinku z jednej z książek Hestona Blumenthala. Jak więc mogłam nie zaufać takiemu mistrzowi?! Do garnka więc wskoczyły dwie kostki masła i pozostałe podwojone w swojej ilości składniki, a maślany aromat wypełniał dom i upajał. Pomyślałam sobie wtedy, że to taki prawdziwy comfort food :)
 
 
To co odkryliśmy w miseczkach było poezją nie do opisania. Rozkoszą większą niż ambrozja bogów. Gładka niczym jedwab, przełamana chrupkością orzechowej posypki zupa kryła w sobie doskonałe maślano-dyniowe smaki wyraźnie wyostrzone przez ocet i olej sezamowy. Szczypta cayenne dodawała na końcu języka tego przyjemnego żaru, łagodzonego świeżością i słodyczą smaku papryki.
 
Jeśli potrzebujecie zupy wyjątkowej, na zupełnie wyjątkową okazję – to ten dyniowy krem z pewnością zasługuje na takie miano. Nie jest to zupa codzienna, choćby przez tonę masła do niej użytego, a biorąc pod uwagę moje ciągle nieudane odchudzanie ;D i pilnowanie cholesterolu u mojego Ukochanego to na takie rozkosze pozwalamy sobie tylko od czasu do czasu. Ale by uhonorować tak wspaniałe plony wiedziałam, że potrzebujemy czegoś specjalnego, a poza tym …
 
… warto od czasu do czasu zgrzeszyć :)
 
 
Grzesznie rozkoszny krem z dyni
 
Składniki:
850g miąższu dyni
Oliwa z oliwek
250g niesolonego masła
3 cebule, obrane  i pokrojone w piórka
400g tłustego mleka
4 gałązki rozmarynu
Szczypta pieprzu cayenne
40g oleju sezamowego (lub do smaku)
40g octu balsamicznego (lub do smaku)
sól
 
Do wykończenia i podania:
20g orzechów laskowych, podpieczonych
½ gałązki rozmarynu
20g grubo mielona bułka tarta
1 łyżka zbrązowionego masła**
1 czerwona papryka, podpieczona i pokrojona w kwadraciki (ja kupiłam słodkiej, długiej odmiany i zostawiłam ją świeżą)
Pestki dyni (pominęłam)
Oliwa paprykowa (opcjonalnie, ja użyłam zwykłej, ale bardzo dobrej jakości)
 
Przygotowanie: Rozgrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Połowę dyni pokroić na plasterki na mandolinie (lub w mikserze, myślę, że można też zetrzeć na grubych oczkach tarki). Drugą połowę pokroić w duże kostki. Kostki dyni skropione oliwą podpiec w piekarniku przez ok. 45 minut lub do czasu jak będą miękkie i skarmelizowane. W dużym garnku roztopić 200 g masła i zeszklić cebule i plasterki dyni przez ok. 10 minut. W między czasie w drugim garnku podgrzać prawie do punktu wrzenia mleko. Zdjąć z ognia i włożyć 4 gałązki rozmarynu. Odstawić na ok. 20 minut. Po tym czasie przelać przez sitko do dyni i cebuli wraz z 600 g zimnej wody i podpieczoną dynią. Gotować ok. 10 minut na niewielkim ogniu, aż dynie zrobią się miękkie. Zdjąć z ognia, zmiksować i przetrzeć przez sitko (koniecznie przetrzyjcie – dopiero wtedy zupa jest prawdziwie jedwabista!). Doprawić do smaku cayenne, octem balsamicznym, olejem sezamowym i solą.
Do podania zmiksować na grubą posypkę orzechy z bułką i rozmarynem. Miseczkę lub talerz na zupę posmarować zbrązowiałym masłem i obsypać orzechową posypką. Na dno włożyć pestki dyni i kosteczkę z papryki. Przed podaniem podgrzać zupę, dodać resztę (50 g) masła i zblendować, wtłaczając w zupę powietrze (końcówka blendera powinna wystawać częściowo ponad powierzchnię płynu). Wlać do przygotowanych miseczek. Udekorować kroplami ostrej oliwy.
Ja zmieniłam zupę na etapie przygotowania. Chciałam by jedwabistość zupy znacznie mocniej była przełamana chrupkością, a ponieważ udało mi się kupić nieziemsko wręcz słodkie, długie odmiany papryk, nie podpiekałam ich, by dodały zupie świeżości i chrupkości. Element ze zbrązowionym masłem pominęłam, za to posypkę użyłam do dekoracji zupy oraz postawiłam ją na stole, by można było dosypywać jej sobie wedle uznania. Zupę udekorowałam niesmakową oliwą, ale bardzo dobrej jakości.
 
** zbrązowione masło – roztopić niesolone masło na małym ogniu, mieszając aż zrobi się złoto-brązowe. Zdjąć z ognia i przelać przez  filtr do kawy. Przechowywać w lodówce.
 
Źródło: Heston Blumenthal
 
* jakoś na przełomie lutego i marca dobrze jest przygotować rozsady roślin dłużej rosnących, jak dyniowatych czy pomidorów, karczochów i kardów. Bobowatym (czyli wszelkie groszki, fasolki czy bób) wystarczy jak przygotujemy rozsady w kwietniu.