Podziękowania.


Jest mi ogromnie miło, że Ninka z Mojej Quchni wyróżniła mnie tą przemiłą nagrodą, jaką jest Kreativ Blogger Awards. Niestety ja zbyt wiele blogów i ich Twórców cenię, by podać tylko kilka, a nawet tylko kilkanaście. Odwiedzam wszystkie blogi jakie mam wymienione zarówno w mojej Kuchni Szczęścia, jak i znacznie więcej, które mam w linkach. Czytam, uczę się, podziwiam zdjęcia i pomysły, czasem zostawiam komentarze, czasem tylko wyrazy moich zachwytów, a czasem – jak to ostatnimi czasy bywa – nie mam czasu nawet by zostawić jakikolwiek ślad po sobie, choć to nie znaczy że nie bywam w Waszych kuchniach.

Dlatego jeszcze raz dziękuję Ninie oraz wszystkim Wam, którzy mnie odwiedzacie – zostawiając po sobie ślad, komentarz, jakieś słowo czy też nie i to Wam wszystkim najchętniej przyznałabym nagrodę, bo to u Was i dzięki Wam się uczę i rozwijam. Wiem jednak, że nagrody jak przyznawane są wszystkim, to prawie jak przyznawane nikomu w szczególności, dlatego tym postem chciałabym podziękować za wszelkie przeszłe i przyszłe wyróżnienia, ale sama nie zamierzam wytypować z bezkresu lubianych przeze mnie blogów, małej tylko ich garści.

Więc zamiast typowania, moim darem dla Was będzie krótka migawka o moim małym śpiochu, kotce Briczolli, towarzyszce moich kuchennych dokonań i wiernej obserwatorce.


Do zobaczenia.

Weekendowa Piekarnia #23 – Chleb na czerwonym winie z figami i orzechami.


Weekendowa Piekarnia to wspaniała zabawa. Uczy piec chleby, pozwala mieć wrażenie, że robi się coś z większą liczbą osób niż to w ogóle możliwe ze względu na wielkość naszych kuchni, ale przede wszystkim daje ogromną satysfakcję. Właśnie dzięki chlebowym stronom różnych Piekarek oraz dzięki Weekendowej Piekarni Margot od kilku miesięcy nie kupiłam już chleba w żadnej piekarni czy sklepie, może poza jedną czy dwoma bułeczkami. Powiem więcej. Zaczęłam już nawet piec chleby jako prezenty dla rodziny i przyjaciół i jak na razie jeszcze nikogo nie otrułam ;-p

Aktualna Gospodyni Weekendowej, Polka, powinna być nazywana Wyskokową Gospodynią, gdyż podobnie jak poprzednio wybrała wypieki z dodatkiem procentowym. Chleb na czerwonym winie ma przepiękną barwę, jest ciemny, lekko bordowy. Poza lekkim zapachem wina, nie czuć go w ogóle w smaku (ale to może się zmieniać w zależności od rodzaju wybranego wina). Za to smak zdominowany został całkowicie przez słodycz fig, gorzkawy i ziemisty posmak orzechów włoskich, które swoją surową naturę straciły dzięki całonocnemu moczeniu w winie.

Mi chlebek sprawił trochę kłopotów w procesie jego wyrabiania i wyrastania, ale to jak zwykle z powodu mojej nieuwagi i spieszenia się … gdy sie cżłowiek spieszy to się diabeł cieszy. Ponieważ miałam dosyć napięty sobotni grafik, zapomniałam z samego rana położyć fig i orzechów na sitku, żeby porządnie odciekły. Tym sposobem miałam okrutnie wręcz mokre ciasto, które żadną miarą nie chciałoby się uformować w kulę. Nie to jednak mnie martwiło, tym bardziej, że wolę foremkowe chlebki i i już wcześniej postanowiłam piec go w keksówce. Czy to jednak przez zbyt dużo płynów, czy to przez mój trochę ostatnio osłabiony zakwas chleb bardzo słabo mi rósł. Pierwszy czas fermentacji zastosowałam zgodnie z przepisem i to chyba był błąd. Gdybym dała ciastu przynajmniej pół godziny więcej, by podwoiło swoją objętość, pewnie ponowne rośnięcie w foremce nie byłoby tak długie. U mnie trwało ono aż trzy godziny, do podwojenia objętości.

Na całe szczęście i mimo ogromnych obaw, że wyjmę z piekarnika paskudnego gniota, po trzech kwadransach w gorącu dostałam ciężki i aromatyczny, ale zupełnie nie zbity chleb. Nawet zbyt duży dodatek wody nie spowodował, że miąższ był klejący. Dlatego mimo różnych potknięć, ten wspaniały chlebek okazał się bardzo wyrozumiały dla moich skromnych wciąż umiejętności i wiedzy piekarniczej.

Ale teraz o smaku. Słodkawy od fig, przełamany przez orzechy i wytrawność miąższu, był doskonały zarówno wczorajszego wieczora po wyjęciu z pieca, jak i dzisiejszego ranka pałaszowany z serem z białą pleśnią. Lekko tylko chrupka skórka, przyjemnie zatrzymała skarmelizowane cukry z namoczonych owoców, a połączenie pinii, które od moczenia zrobiły się jedwabiste i słodkawe oraz znacznie bardziej wytrawnych orzechów włoskich dało dodatkowe smakowe jak i strukturalne doznania. Gdyby nie było to śniadanie to doskonałym dodatkiem byłby jeszcze kieliszek czerwonego wina, wypity za zdrowie Twórczyni Weekendowej Piekarni, Margot oraz naszej Wyskokowej Gospodyni, PolkiSalute!


Chleb na czerwonym winie z orzechami piniowymi i figami

Pasta orzechowo-figowa (waga po namoczeniu i odsączeniu – 350g)
250g czerwonego wina (użyłam wytrawnego Tenuta Lena di Mezzo, Valpolicella Ripasso 2006)
100g orzechów (25 g. pinii i 75 g orzechów włoskich)
200g suszonych fig, pokrojonych drobno

Przygotowanie: W rondlu wymieszałam wszystkie składniki. Doprowadziłam do wrzenia i gotowałam ok. 1 minuty. Zdjęłam z palnika, przykryłam i zostawiłam na noc (raz zamieszałam przed pójściem spać). Na drugi dzień odcedziłam, do wina dolałam tyle wody aby mieć 260 g płynu.

Ciasto właściwe:
250g pszennej maki chlebowej (50%)
250g pszennej maki chlebowej razowej (50%)
1,5 łyżeczki soli
260g wina i wody (patrz wyżej) (52%)
1 1/4 łyżeczki świeżych, pokruszonych drożdży (1%) (lub 1/2 łyżeczki suszonych i niepełne 1/2 instant)
150g pszennego zakwasu (30%) (użyłam zakwasu żytniego)
350g odsączonych fig i orzechów

Przygotowanie: W dużej misce wymieszałam płyn, zakwas, figi i orzechy oraz drożdże. Dodałam do tej mieszaniny wymieszane mąki z solą i całość zagniotłam ręcznie. Ciasto było bardzo luźne i lepkie (chyba za mało odsączyłam figi, gdyż wina z nich miałam tylko ok. 70 g.). Zagniatałam ciasto ok. 5-7 minut i odłożyłam przykryte folią na 1 1/2 godziny (ja powinnam była chyba pozwolić mu rosnąć jeszcze z pół godziny, gdyż chyba po tym czasie nie podwoiło objętości). Wyjęłam, a raczej przelałam odgazowując ciasto do nasmarowanej oliwą długiej keksówki (tak stanowczo miałam za dużo płynów) i odstawiłam do rośnięcia na ok. 1 1/2 godziny (u mnie zajęło to prawie 3 godziny!). Przed pieczeniem nasmarowałam oliwą i nacięłam. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 210 stopni Celsjusza przez 45 minut. Przed krojeniem ostudziłam.

Źródło: Blog Polki „Around the kitchen table”

Smacznego.

Spotkanie bliskiego z dalekim …


… wschodem nastąpiło, gdy dwie kuchareczki spotkały się na kolejnych szaleństwach kulinarnych. Miało być sushi, ale zakupowe przeszkody spowodowały, że trzeba było przestawić się na inną azjatycką zabawę. A jaką może być zabawa z Zupiarą, przynającą się do zupoholizmu i miłości do ryb?


Powiedzielibyście pewnie zupa rybna. I wiele byście się nie pomylili. Zupa miso, bogata w witaminy i minerały, dodatkowo wzmocniona została proszkiem dashi, czyli ekstraktem z ryby bonito, inaczej zwanego tuńczykiem pasiastym. Ale dosyć tych mądrości. Nie na lekcje spotkały się dwie kuchareczki, tylko na smakołyków próbowanie, warzenie zupki, pichcenie, klejenie i lepienie. Zupka okazała się doskonała jako przystawka, a nawet pełne danie, gdy wraz z tofu i bok choy podgrzała się w garnuszku, a już w miseczkach kiełkami została posypana. Jeszcze tylko pałeczki … no dobra, to tylko dla największych twardzieli – my zaopatrzyłyśmy się w łyżki i zupkę ze smakiem spałaszowałyśmy.


Po zupce, co to nas do pięknej Japonii zabrała, na kontynent skoczyłyśmy, do chińskiej prowincji Syczuan (a tak w ogóle czy ktoś wie, czy pieprzy seczuański to ma coś wspólnego z Syczuanem w Chinach) na rybkę w sosie słodko-kwaśnym z delikatnym makaronem somen. Lekko pikantny płetwal, pływał w słodkawym sosie o kwaskowatym posmaku, wraz z chrupkimi warzywami. A wszystkie te dobroci ginęły w objęciach makaronu, lekkiego, pszennego, tak niezwykle delikatnego, że jego struktura aż mile podniebienie łechtała. Tym razem jednak nie urągałyśmy tradycji i grzecznie pałeczkami śliski makaron zajadałyśmy, nawet przez chwilę nie próbując powstrzymać śmiechu, gdy kolejna nitka kogoś w nos uderzyła.


Tym smacznym obiadem pożegnałyśmy daleki wschód, na znacznie bliższy teren się przenosząc. Skoro wczoraj Purim, czyli „żydowski karnawał” się odbywał trzeba było uczcić jakoś to wspaniałe spotkanie i święto (a nawet trzy). Więc zimne, oczkowe palce wyrabiały ciasto drożdżowe, ugniatając i uderzając, nie dając mu chwili wytchnienia, by narzucić mu swoją wolę, by gładkie i jędrne ciasto uzyskać. Ja w tym czasie głównie leniuchowałam, przygotowując tylko kolejne składniki słodkiej i zniewalająco pachnącej masy …


… A co takiego szykowały dwie kuchareczki? Pewnie wszyscy już wiedzą, że to hamantasze powstawały, słodkie kapelusze Hamana, ciasteczka drożdżowe wypełnione słodkim makiem, rumiane i mięciutkie. Zanim jednak te smakołyki jeść można było, najpierw ugniatanie się odbywało, potem spokojne ciasta rośnięcie, by na koniec brutalnie je wałkiem potraktować i krążki równiutkie wykrawać. Jak tu z koła trójkącik ma powstać, zastanawiały się dwie kuchareczki, głupiutkie skojarzenia mając o kółkach i trójkącikach ;-p


A gdy już wszystkie trójkątne kapelusiki leżały na blasze, Hirek z Ptaszynami próbowali nam podjadać słodki mak, pachnący miodem i kwiatem pomarańczy, dopełniony bakaliami, a dłonie nasze, wciąż jeszcze pachnące orientalnymi zapachami kwiatów pomarańczy uwieczniały te ptasze zabawy wśród słodkich ciasteczek, cykając coraz to zabawniejsze fotki.


Konsumpcja tych słodkości to dopiero była zabawa. Miękkie ciasto, lekko tylko słodkie, tworzyło łóżeczko dla słodyczy oblepiającego mak miodu, dla upajających zapachów wody z kwiatu pomarańczy. Popijane białą kawą z „ptasich” kubeczków, coraz to nowe pomysły na ujęcia powodowały. I tak powstało najbardziej „nieprzyzwoite” oczkowe zdjęcie, które na przekór Dnia Mężczyzny kobiece elementy dostrzegło w kapeluszach Hamana. No bo spójrzcie na trzecie zdjęcie powyżej akapitu i powiedzcie czy żadnych seksownych myśli nie macie? … No właśnie, a nie mówiłam ;-p


Sesje zdjęciowe i ciasteczek i orzeszków na zakończenie wieczoru się dobywały. Jasna lampa świeciła w sufit, z pokoju obok dobiegał nas stuk klawiatury, gdzie mój małżonek przy okazji przelewania swojej tajemnej wiedzy w komputerek, konsumował dobrocie zrobione przez nas, a my urządziłyśmy sobie lekcję fotografii. Ujęcie za ujęciem, kadr za kadrem … oj daleko mi jeszcze do doskonałości, ale tyle radości przyniosło nie tylko pałaszowanie naszych smakołyków, ale i ich uwiecznianie oraz już nie tylko wirtualne rozmowy o nich.


Ach i zapomniałabym. Wszak choć to dzień wschodu był, to zaczął się bardzo francuskim akcentem. A mianowicie pyszną tartą cytrynową, która w ciągu dnia, po kawałeczku znikała, znikała … aż w końcu zniknęła całkowicie. A tak doskonała była, że gdy rankiem wyjęłam ją z lodówki kicia nasza z prędkością małej błyskawicy znalazła się przy moich nogach. Zdradzę Wam sekret … Briczolla jest ogromną miłośniczką wszystkich lodów, a że tarta i zimna i pachnąca i słodka była, to i nasze kocie nie mogło jej przepuścić. Dostała wprawdzie tylko okruszki, ale i one zadowoliły naszego łasucha, który potem w sen zapadł na cieplutkim kaloryferze.

I taki to był dzionek – zabawny, owocny, smaczny … bliski i daleki, bo choć w pamięci pozostanie żywy, coraz odleglejszy w czasie będzie … aż do następnego razu.

Buziaki Oczko :*

Zupa Miso z tofu i bok choy
(4-5 porcji)

Składniki:
1 1/2 l. bulionu warzywnego
5-6 suszonych grzybków mun
ok. 1/4 szklanki suszonych kwiatów lily
1 cm. kawałek imbiru, pokrojony w cienkie słupki
1/2 łyżeczki pasty z natki kolendry (lub 2-3 łyżki posiekanych korzeni i łodyżek natki kolendry)
1/2 łyżeczki pasty z galangalu (lub 1 łyżka startego galangalu)
1/2 łyżeczki pasty z trawy cytrynowej (lub 2 łodygi trawy cytrynowej, zgniecione)
1 listek limonki kafir (lepiej dać 2-3)
3-5 saszetek pasty miso (każda po 18 g., ale należy dawać do smaku)
1-3 łyżek dashi (do smaku)
1-2 bok choy
300 g tofu
kiełki fasoli mung

Przygotowanie: W bulionie namoczyłam kwiaty Lily i grzyby przez 30 minut. Po tym czasie zagotowałam bulion i gotowałam do miękkości grzybów i kwiatów. Kwiaty były miękkie wcześniej, więc wyjęłam je i pokroiłam (a raczej Oczko pokroiła ;) podobnie jak tofu i bok choy). Pokrojony w drobne słupki imbir wrzuciłam do gotującego się na małym ogniu bulionu razem z pastami (bez miso) oraz listkiem limonki kafir i gotowałam do miękkości grzybów (gotowanie grzybów zajęło ok. 30 minut). Gdy grzyby były miękkie, zostały pokrojone w cienkie wstążeczki oczkowymi rączkami. W tym czasie do bulionu dodałam pastę miso i rozmieszałam dokładnie. Na ostatnie 5 minut gotowania wrzuciłam pokrojoną bok choy, tofu i grzyby oraz kwiaty Lily. Podałam z garścią kiełków fasoli mung dla chrupkości.

Ryba po syczuańsku w sosie słodko-kwaśnym z makaronem somen
(5-6 porcji)

Składniki:
50 dag filetow ryby o białym mięsie (np. sola)
1 łyżka oleju z orzeszków ziemnych/oliwy
1 łyżka sosu sojowego
sok z 1/2 cytryny
1 łyżeczka syropu klonowego/miodu
pieprz seczuański

Sos słodko kwaśny:
400 g passaty pomidorowej
30 ml. octu ryżowego
2 łyżki cukru trzcinowego

40-50 dag pokrojonych w cienkie słupki warzyw (może być mieszanka chińska z mrożonki, ale bez sosu)
40 dag makaronu somen, ugotowanego według instrukcji na opakowaniu

Przygotowanie: Rybę zamarynowałam w sosie sojowym, soku z cytryny, syropie klonowym i pierzu przez 30 minut, a następnie razem z marynatą upiekłam w rękawie przez 15 minut w temperaturze 200 stopni Celsjusza. W tym czasie zagrzałam w garnku passatę z octem i cukrem (sprawdziłam do smaku, by uzyskać słodko-kwaśny smak – ja ze względu na różne żołądkowe problemy raczej uzyskuję bardziej słodki, a mniej kwaśny smak, ale najlepiej to gdy oba smaki byłyby zrównoważone). Gotowałam sos przez 5 minut, a po tym czasie dodałam warzywa (z mrożonki) i dotowałam w sosie przez ok. 12 minut. W tym czasie ugotowałam też makaron, odcedziłam i zachartowałam pod zimną wodą. Wymieszałam go z warzywami w sosie. Rybę po upieczeniu wyjęłam z rękawa, zachowując ok. 3 łyżki płynu, który wylałam na dno foremki do zapiekania. Ułożyłam na dnie podzieloną na kawałki wielkości kęsa rybę i przykryłam wszystko makaronem z warzywami w sosie. Przykryłam folią i piekłam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza przez 5 minut, do połączenia się smaków. Podałam udekorowane kolendrą.

Kapelusze Hamana

Składniki:
100 ml mleka
1 jajko
250 g mąki
25 g cukru pudru
szczypta soli (1/4 łyżeczki)
25 g topionego i ostudzonego masła (ja dałam margarynę Flora, bez konieczności topienia jej)
1 łyżeczka drożdży instant

Nadzienie: 50 g mielonego maku (może być też niemielony, ale mielony lepiej się sprawdza)
30 g masła (ja dałam margarynę Flora)
25 g mielonych migdałów
2 łyżki miodu (ja dałam gryczany)
1 łyżka miękkiej skórki pomarańczowej, cytrynowej lub mieszanej (pominęłam)
1 łyżka miękkich bakalii (ja dałam 2 łyżki żurawiny)
2 łyżki orzechów włoskich
1 łyżka wody z kwiatu pomarańczy

jajko rozbełtane+łyżeczka wody do posmarowania

Przygotowanie: Mleko połączyłyśmy z jajkiem, dodałyśmy drożdże, następnie mąkę, cukier, sól, a na końcu masło. Ciasto wyrobiłyśmy ręcznie aż było gładkie i elastyczne. Odstawiłyśmy do wyrośnięcia na ok. 1 godzinę. W tym czasie przygotowałyśmy masę makową. W garnuszku połączyłyśmy wszystkie składniki poza makiem i zagotowałyśmy. Dodałyśmy mak i na małym ogniu gotowałyśmy stale mieszając przez 5 minut. Ostudziłyśmy.
Po wyrośnięciu ciasta, wyjęłyśmy je na omączony blat, rozwałkowałyśmy na 1/2 cm. grubość i wykrawałyśmy kółka średnicy 8 cm. Na środku każdego placuszka kładłyśmy masę makową i zlepiałyśmy z trzech stron, tak by powstał trójką. Gdyby ciasto się nie kleiło można zwilżać palce wodą. U nas kleiło się idealnie, tylko trzeba było pilnować by placuszki leżały na omączonym blacie, by nie przyklejały się do niego. Kapelusze ułożyłyśmy na blasze wyłożonej pergaminem w odstępach 3-4 cm.. Odstawiłyśmy do wyrośnięcia na 30 minut. Przed pieczeniem posmarowałyśmy ciasto jajkiem rozkłóconym z wodą. Piekłyśmy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza przez 15 minut (do 18 minut).

Źródło: Blog Liski „White Plate”

Smacznego.

Wspaniałe, cytrusowe wrażenia.


Skończyły się bóle kręgosłupa, skończyły grypy i przeziębienia, zaczyna się wiosna i słońce coraz śmielej sobie poczyna. Na parapecie powstaje cytrynowa nalewka, więc coś z ogromną ilością soku z cytryny należało zrobić. Z idealną wprost inspiracją wyszła Ania, której słoneczna tarta cytrynowa przypomniała mi o niedawno pieczonej orzechowej krajance cytrusowej Liski. Oba ciasta zachwycają połączeniem słodyczy i kwaśności, a przede wszystkim porywają serca pięknym słonecznym kolorem, cieszącym oczy zmęczone już bielą i szarością zimy.


Tarta kiedy wyjęłam ją z piekarnika ujęła mnie swoim kolorem, ale gdy na drugi dzień, wczesnym rankiem wyjęłam ją z lodówki, moje myśli były na tyle zaspane, że oprószenie cukrem pudrem wilgotnego przecież wierzchu tarty wydawało mi się dobrym pomysłem. Tym sposobem pozbawiłam się niestety pięknego wiosennego słoneczka, uzyskując raczej nieśmiały przebiśnieg, którego wytrwałe dążenie daje mu siłę przebicia się przez zimno i śnieg ku słońcu oraz coraz mocniejszym jego promieniom. Uzyskałam raczej słoneczne pożegnanie zimy, niż feerię żółci na powitanie wiosny.


Za to smak tarty zachwycał mnie bez względu na jej kolory i choć to ogromna bomba kaloryczna, to we trójkę – wraz z moim mężem i Oczko poradziliśmy sobie z tą tarta jednego dnia. Doskonała równowaga między słodyczą i kwaskiem, kremowa konsystencja masy mlecznej na wilgotnym, herbatnikowym spodzie. Muszę się jednak przyznać, że gdy następnym razem będę robiła tą tartę pomyślę nad innym spodem, by uzyskać efekt chrupkości, tak przez mnie lubiany w tartach.


Ten spód może właśnie wezmę z kolejnego cytrynowego przepisu – cytrynowej krajanki na orzechowym spodzie, jaką pewien czas temu znalazłam u Liski. Spód był w niej chrupki, przyjemnie orzechowy, nie za słodki, w porównaniu z oceanem słodyczy w masie. W krajance w przeciwieństwie do tarty słodycz i kwaśność walczyły ze sobą o palmę pierwszeństwa i kiedy już na podniebieniu i języku mieliśmy wrażenie rozprzestrzeniającej się słodyczy, prawie jak gaszenie tego ognia przychodziła ostra kwaśność cytryn. Ciasto to doskonałe byłoby latem, mocno schłodzone, z lekkim, różowym winem lub szampanem, podjadane wieczorową porą, stanowczo zamiast kolacji.


Za to myślę, że połączenie obu przepisów, stworzyłoby ciasto doskonałe na każdą chętkę cytrusowego smaku. Nie za delikatne jak tarta, nie tak walczące smakami jak krajanka. Ale by prawdzie uczynić zadość muszę powiedzieć, że oba ciasta, nawet mimo moich przewidywanych ich przyszłych modyfikacji zniknęły w mgnieniu oka, wszystkim konsumującym przynosząc wspaniałe, cytrusowe wrażenia.

Słoneczna Tarta Cytrynowa

Składniki:
1 opakowanie herbatników digestive (ok. 225 g.)
5 łyżek roztopionego masła (ja dałam 5 łyżek miękkiej margaryny Flora)
1 puszka niesłodzonego mleka skondensowanego
3-5 łyżek brązowego cukru
4 żółtka
1/2 szkl soku z cytryny

Przygotowanie: Mleko podgrzałam w garnuszku z cukrem, do czasu jego rozpuszczenia. Sprawdzałam poziom słodkości, tak by mi odpowiadał. Mi wystarczyły 3 1/2 łyżki cukru. Odstawiłam do przestudzenia. Herbatniki wymieszałam z margaryną w mikserze, tak by uzyskać okruszki, którymi wysypałam wysmarowaną margaryną tartę o średnicy 24 cm. Należy pamiętać o wyklejeniu też boków tarty. POdpiekłam spód w 175 stopniach Celsjusza przez 10 minut. W tym czasie rózgą wymieszałam mleko z żółtkami i na koniec dodałam sok z cytryny. Masę wylałam na podpieczony spód i włożyłam do piekarnika na 15 minut. Wyjełam tartę (masa była półpłynna) i ostudziłam. Gdy przestygła włożyłam na noc do lodówki, ale podobno już po godzinie chłodzenia w lodówce masa jest wystarczajaco stężała, choć w oryginalnym przepisie podane jest 8 godzin chłodzenia w lodówce.

Gdybym nie chciała przedobrzyć i udekorować bądź co bądź wilgotnego wierzchu tarty cukrem pudrem byłaby ona pięknie żółciutka i słoneczna. U mnie to słoneczko wyszło raczej blado i matowo, właśnie ze względu na oprószenie cukrem pudrem.

Tartę można też udekorować cieniutko pokrojonymi plasterkami cytryny, obranej ze skórki.

Źródło: Blog Ani „Strawberies from Poland”

Krajanka cytrynowa na orzechowym spodzie

Spód:
55 g cukru pudru
55 g dowolnych orzechów (ja dałam orzechy włoskie)
150 g masła
200 g mąki

Masa cytrynowa:
70 g mąki
420 g cukru pudru
200 ml soku z cytryny (to ok. 4-6 cytryn)
6 jajek
1 żółtko
skórka z 1 cytryny (ja dałam z 4 cytryn)
szczypta soli

Przygotowanie: Składniki na spód połączyłam w mikserze, aż utworzyły okruszki. Formę o wymiarach 20 x 30 cm nasmarowałam i wyłożyłam pergaminem. Okruszki wysypałam na spód i równomiernie ugniotłam, tworząc 1 cm. boki. Nakłułam widelcem ciasto, przykryłam pergaminem wysypanym obciążnikami i piekłam w piekarniku nagrzanym do 175 stopni Celsjusza przez 30 minut. W tym czasie przygotowałam masę. Jajka, żółtko i sól ubiłam trzepaczką. Mąkę, cukier i sok z cytryny oraz skórkę połączyłam w drugiej misce aż nie było grudek i wlałam do jajek. Dokładnie wymieszałam, bez ubijania. Wylałam masę cytrynową na podpieczony, gorący spód i włożyłam do piekarnika, od razu zmniejszając temperaturę do 150 stopni Celsjusza. Dopiekłam ciasto przez 30 minut. Przed wyjęciem z blaszki i pokrojeniem całkowicie wystudziłam. Ciasto jest najlepsze jeszcze tego samego dnia, a jeśli zostanie należy trzymać je w lodówce, wyjmując na 20 minut przed podaniem. Można udekorować cukrem pudrem, lukrem lub dowolną posypką czy polewą.

Źródło: Blog Liski „White Plate”

Smacznego.

Dzień Trzech Świąt.


Nasza Słodka Majanka wyszperała, że dziś Dzień Mężczyzny jest, to trza i życzenia naszym gotująco-blogującym i wszelakiej inszej maści obiektom płci pięknej-inaczej złożyć, a więc …

… No i co tu życzyć Mężczyznom? … a może tego co by mieli wiele radości dzięki nam Kobietom i dzięki samym sobie, bo to o radość i szczęście przecież w życiu chodzi, by każdy dzionek był jaśniejszy i smaczniejszy, by było coś nowego i coś starego, by było coś dobrego i coś złego, gdyż to właśnie różnorodność i równowaga między plusem a minusem daje nam najwięcej szczęścia, najwięcej energii do życia, najwięcej motywacji do kolejnych kroków …

… A że ja trochę złośliwa bestyjka jestem, to i skoro dzisiaj też Dzień Mózgu jest, to i mężczyznom (i wszystkim innym też) dużo „oleju orzechowego” życzę. I Hirkowi, co to przecież męski osobnik jest, też wszystkiego naj życzę … a przede wszystkim życzę mu … jaj ;p

A ponieważ dziś jeszcze jedno święto się odbywało – Purim, żydowski karnawał, co to winem i słodkościami płynie, tak i my z Oczko lepiłyśmy kapelusze Hamana, orzeszki skubiąc, słodki likier popijając na zmianę z kawą, po wielce obfitym i azjatyckim obiadku … no, ale o tym już w następnym odcinku serialu kulinarnego. A tymczasem kończy się Dzień Trzech Świąt.

Miłej i szalonej nocki świąteczno-purimowej życzę.