Zapraszam do Gdańska … mojego Gdańska.



Mój Gdańsk to spacery. Choć parkujemy gdzieś na Targu Węglowym moje zwiedzanie musi zacząć się od ratusza. Stoję i wpatruję się w rokokowy portal z herbem miasta i już wiem, że zaczynam wypoczywać. Nie muszę zwiedzać wnętrz kamienic i muzeów. Te zostawiam sobie na inny czas, gdy moje kolano będzie już z ochotą pokonywać kolejne stopnie schodów. Na razie wędruję po uliczkach. Pod podeszwami butów czuję kamienie, a oczami chłonę widoki pięknych kamieniczek po obu stronach Drogi Królewskiej.


Już pierwszego dnia ulicą Długą i Długim Targiem przechadzamy się wiele razy. Od Złotej do Zielonej Bramy mam swoje miejsca, gdzie lubię stanąć i popatrzeć, ale też za każdym razem znajduję nowe, ciekawe widowiska, jak „teatr w oknie”. Od Neptuna górującego ponad fontanną, zawsze zachwycający mnie Dwór Artusa i panienka z okienka, której wyglądam przy każdym spojrzeniu na Nowy Dom Ławy. Jest też niezwykłe drzewo na Targu Węglowym, Arsenał i Dwór Bractwa św. Jerzego. Wszystkie zachwycające, urzekające dawno minionymi czasami.


Tak wiem, to stałe punkty programu dla każdego turysty. Ale cóż poradzę, że ja lubię te oczywiste miejsca. Jednak nie tylko Droga Królewska zagościła w moim sercu. Przechadzamy się z mężem uliczkami, a ja wpatruję się w drzwi i bramy, uśmiecham się do rzygaczy, tych pięknych choć strasznych gargulców, patrzę na zabawne rynny na Ogarnej, w niezliczone okna duże i małe, kwadratowe i owalne, ale przede wszystkim nieskończoną liczbę detali – płaskorzeźb i fresków.


Nie byłabym wstanie pokazać Wam tutaj nawet małego ułamka uchwyconych w kadrze ścian i dachów, tych obrazów moich zachwytów, tak wiele ich jest. Gdy spacerujemy nad Motławą już nie tylko oczom daję ucztę. Targający włosy wiatr pieści skórę, drażni oczy i niesie zapachy morza i miasta. Wpatruję się w statki, wodne tramwaje i piracki galeon. Woda lekko chlupocze, a ja podpatruję bursztynowe dzieła wystawione w witrynach, by po chwili podnieść wzrok pełen podziwu na dumnie wypinającego swą pierś Żurawia. Nie zapominamy o Bramie Mariackiej i urokliwej jej uliczce, której czaru nie potrafię zamknąć w fotografii, pozostawiając jej magię sile moich wspomnień o niej.


Mój Gdańsk to nie tylko spacery po uliczkach. To również plaża, piasek przesypujący się między palcami, szukanie muszelek i uważanie na nierozważnie porzucane kawałki szkła, kapsle czy papierki. Morskie wybrzeże, fale i radość dzieci, a tamtego kwietnia również ludzie zazdroszczący ptakom szybowania. Choć piasek był jeszcze zimny, woda wręcz lodowata, a wiatr próbował dotrzeć w każdy zakamarek ciała spacer po plaży był koniecznym elementem naszego wypoczynku. Nasze własne powitanie morza.


Nie tylko morze witaliśmy. W wietrzny dzień, w samo południe szliśmy z mężem i siostrzenicą obok płotu, który zawsze rozbawia mnie głoszonym hasłem. A potem … potem było spotkanie pod Neptunem. Król mórz i oceanów niedługo był jednak świadkiem mojego powitania z trzema babeczkami. Wraz z Majanką i jej synkiem, Kasią i Małgosią powolnym krokiem zmierzaliśmy do Cafe Ferber. Nowoczesne, czarno czerwone miejsce, którego największym atutem tamtego dnia był pełen słońca i pusty ogródek, gdzie mogliśmy napić się kawy i oczywiście … pogadać. Dzieciaki biegały i bawiły się, a my popijając ciepłe napitki delektowaliśmy się swoim towarzystwem, wspominając o początkach naszych blogów, o miłości do domowego chleba, o poznawaniu innych w ich wirtualnych kuchniach. Czas minął nam tak szybko, jak można się było spodziewać, gdy spędzamy go w tak przemiłym towarzystwie. Pożegnanie, które nie chciało się skończyć pozostawiło w pamięci uśmiechnięte twarze, uściski dłoni i serdeczne pocałunki w policzki. Powtórzę więc teraz słowa, które i wtedy padały „Do zobaczenia znów”.


Jeśli mam powiedzieć, co kojarzy mi się z tamtym kwietniem to powiedziałabym – wiatr. Choć słońce ostro przyświecało każdego dnia, przenikliwy wiatr towarzyszył nam podczas każdego spaceru. A skoro już mamy kilka dni w Gdańsku, jak moglibyśmy zapomnieć o pozostałych miastach Trójmiasta. W Sopocie krótki spacer po plaży zakończył się na molo. Było pusto, a stukot naszych butów nie przeszkadzał podziwianym przez nas łabędziom. W takie dni, poza sezonem, gdy wiatr wygnał wszystkich turystów mogliśmy chłonąć urok zarówno drewnianego pomostu, w dali widzianych statków czy równie co my zapalonych do spacerów par, których ślad ciągnął się za nimi w wilgotnym piasku.


Przed wiatrem ukryliśmy się dopiero w Gdyni, gdzie w oceanarium podziwialiśmy niezliczone gatunki ryb, czytaliśmy o dawno wymarłych gatunkach, podziwialiśmy szkielety czy tylko szkice najrozmaitszych morskich żyjątek. Najbardziej jednak zachwycił mnie ten niezwykły żółw jaszczurczy i oczywiście koniki wodne (jak widać jest we mnie sporo z małej dziewczynki zakochanej w syrenkach). Gorąco polecam to miejsce na wypad z dziećmi, choć od razu uprzedzić muszę, że w sezonie dostać się tam jest ogromnie trudno.


Zwierzęta można też podziwiać w oliwskim zoo. Wybraliśmy się tam na przejażdżkę wyglądającą jak ciuchcia pojazdem, z którego podziwialiśmy przeróżne kózki i kozły, lamy i wielbłądy, najróżniejsze ptaki, żółwie i foczki oraz moje ulubione kotowate. Niestety tutaj jednak zaciekła walka z wiatrem szybko przegnała nas z powrotem na Stare Miasto, do miejsca które odkryliśmy dzięki Małgosi.

Restauracja „Kresowa” stała się naszym odkryciem tamtego kwietniowego wyjazdu. Kiedy tylko przechodziliśmy przez ulicę Ogarną patrząc w drzwi restauracji, podwoje przed nami otworzyła przemiła kelnerka w ludowym stroju. Jedzenie to bajka, magia i niebo w jednym. Aż nie wierzyłam, że w restauracji można tak dobrze zjeść. A obsługa … brak mi słów zachwytu. Kelnerki przemiłe i uczynne, cały czas uśmiechnięte. Pani Tatiana, urocza właścicielka zdobyła nasze serca już od pierwszych słów. Spojrzeniem w nasze oczy oceniła, jakie dania byłyby dla nas najlepsze. Sprawdziło się powiedzenie, że oczy są zwierciadłem duszy. Zjedliśmy tam wspaniałe kresowe specjały – zupy, dania główne i przystawki, desery również były smaczne, choć to nie one były największym atutem menu. Za to napoje – wina, kwas chlebowy i doskonała herbata z wyrabianą na miejscu konfiturą były idealnym dopełnieniem tego magicznego czasu.

Teraz siedzę w domu, wyglądam przez okno na zalany słońcem balkon, patrzę na poruszane wiatrem listki drzew rosnących w ogródku i wspominam tamto śniadanie, gdy w sobotnie południe, zziębnięci po spacerze, poszliśmy wraz z Majanką rozgrzać się w tym pełnym magii miejscu. Znów ciągnie mnie na tamtą antresolę pełną kwiatów, do tego stołu o białym obrusie i miękkiej ławy, by posłuchać Szczepcia i Toncia lub kresowej muzyki śpiewanej na żywo, a przede wszystkim pozwolić się znów doskonale nakarmić i zabawić pani Tatianie.

Pozostaje mi zakończyć moje wspominki i zaprosić Was do Gdańska … mojego Gdańska.

Skarby i Próżna.


Dwadzieścia pięć minut przed południem chłodny peron metra zamieniamy na zalane słońcem Pola Mokotowskie. Niespieszny spacer, pogaduszki o wakacyjnych wojażach a przed nami pierwsza Jaskinia Pełna Skarbów – Samira. Wchodzimy przez zastawioną stolikami knajpkę do sklepu, gdzie przemiły sprzedawca wita nas z uśmiechem. Dłonie same wyciągają się po paczki, torebki i kartoniki, pełne aromatycznych przypraw, egzotycznych składników, pociągających swą niezwykłą przyszłością – daniem jakim się staną.


Nie był to jednak koniec naszej wyprawy po skarby. Do bulguru, tandoori masalą , owczej fety czy małego krążka lokum miały dołączyć kolejne zdobycze. Gdyż nie tylko miejsca były ich pełne. Torba Ptasi również okazała się zaczarowaną sakwą pełną aromatycznych mieszanek z Włoch i intrygującą mieszanką Masala Tea. Wiem już, że najbliższa ryba pełna słońca Italii i orzeźwiająca herbata pełna indyjskiego smaku będzie przywoływać pełne radości wspomnienia o tym szczęśliwym dniu. Dzięki Ptasiu. Wielki Buziak dla Ciebie :*

Pozostała nam jeszcze krótka podróż tramwajem, by zrobić krok w przeszłość. Zachowana jak w poprzedniej epoce uliczka Próżna jeszcze przez chwilę tylko czekała na nas, a tymczasem zaopatrywałyśmy się w kolejne skarby – koszerne smakowitości. Wędzone czarne oliwki – czy to z prowansalskich czy z greckich pól, zamknięte w słoikach tylko czekały aż zabierzemy je do domu, zastanawiając się jakie to specjały przyrządzimy dzięki nim. Była też chałka, choć zmrożona, w taki upał jak wczoraj szybko odtajała. Czy była tak doskonała jak się spodziewałyśmy? Bez rewelacji, ale z pewnością pobiła na głowę wszystkie kupne okazy jakie do tej pory próbowałyśmy.


Puchate ciasto chałki, lekko słodkie, jajeczno-maślane podjadałyśmy w zaczarowanym miejscu. Kamienice wprawdzie w ruinie, od lat podpierane przez rozleniwione rusztowania, z niemym błaganiem czekają na zlitowanie. W oknach opuszczonych domów wiszą zdjęcia dawnych mieszkańców, z dachów zwisają zielone gałęzie, dając nadzieję na odnowę. Czy nadejdzie? Nie wiadomo.


Rzeczywistość, choć smutna i ponura, na Próżnej wydaje się jaśnieć ukrytym blaskiem potencjału. Obdrapane balkony tylko z pozoru świadczą o stanie kamienic. W części wyraźnie zamieszkanej talerze telewizji satelitarnej odbijają promienie słońca, padające na przyzwoicie wyglądające okna. Te ożywione kamienice stoją niemalże na straży uliczki i swych uśpionych towarzyszek.


Choć o Próżnej możemy przeczytać, że czas jakby się tam zatrzymał w czasach drugiej wojny światowej, koszmarów getta i powstania, ja widziałam tam konsekwentnie trzymające się, prące do przodu życia ludzkie. Zakład produkujący sprężyny, sklepiki i kawiarenka. To ona właśnie urzekła nas swoim nastrojem i dbaniem zarówno o ogólny wizerunek, jak i urokliwe szczegóły. Stare meble, choć gdzieniegdzie obdrapane, zachowały swoje czarujące roślinne, wzorzyste detale. Wystrój dopełniały nowe, choć nie nowoczesne w wyrazie, raczej starające się wpasować w tło kanapy, na których przyjemnie siedziało się popijając sok świeżo wyciśnięty z grapefruitów.


Jednak to od sesji foto i kawowych smaków zaczęłyśmy swój odpoczynek w Cafe Próżna. Ja nad cappuccino, Ptasia nad mrożoną kawą dzieliłyśmy się swoimi spostrzeżeniami, wspomnieniami, ploteczkami i pomysłami. Pełen śmiechów to był czas, nawet mimo czasem strasznych tematów, jak szpitalne spotkania w dalekich krajach. Kulinarne rozważania nad rodzinnym gotowaniem, to jedna z licznych dyskusji tamtych gorących godzin częściowo spędzonych w słońcu uliczki, a częściowo w chłodzie wnętrza kawiarenki.

Potem rozstanie i pożegnanie przed kolejnymi wakacyjnymi wojażami i pomysłami, ale wcale nie smutne, wprost przeciwnie radosne, gdyż w oczekiwaniu na następne spotkania, zdobywanie skarbów, odkrywanie nowych miejsc i smaków.

Do zobaczenia i bezpiecznej podróży Ptasiu, pełnej nowych przeżyć i odpoczynku.

Ostatni chleb … bez końca.

 


Ostatni chleb, jaki upiekłam w poprzednim mieszkaniu trwale zapadł mi w pamięć. Od czasu, gdy dzięki Kass zdobyłam koszyki do wyrastania bochenków, szczególną radość sprawia mi upieczenie chlebków właśnie dzięki nim. Podoba mi się ich wzorek, jaki odciskają poszczególne listewki leszczyny. Najbardziej jednak cieszy mnie doprowadzenie z początku mokrego i niezbyt współpracującego ciasta do konsystencji, jaka bez problemu utrzymuje kształt zarówno rosnąc w koszykach jak i w czasie pieczenia w piecu.

 

 

 

 


Taki właśnie był chlebek z prażonym owsem. Najpierw ziemisty zapach jaki roznosił się po domu, gdy prażyłam płatki, a potem zapach świeżego pieczywa wypełnił ostatnie godziny przed przeprowadzką. Za to ten ostatni dzień umilony był ogromnie przez ten niezbyt mokry, choć zupełnie nie suchy chlebek. Pełen smak miąższu gdzieniegdzie uzupełniany był przez chrupkie płatki owsiane, a gdy na takiej kanapce wylądował serek z niebieską pleśnią ochom i achom nie było końca.

Choć był to ostatni chleb w poprzednim mieszkaniu, to z całą pewnością towarzyszyć nam już będzie bez końca.

Chleb z prażonym owsem

Składniki:
450 g wody
120 g zakwasu żytniego razowego
500 g białej pszennej maki wysokoglutenowej (pow. 13 g białka) (użyłam Manitoby)
150 g pszennej maki razowej
10 g świeżych drożdży
2 łyżeczki golden syrup (miodu lub innego syropu cukrowego) (użyłam miodu)
1 łyżka soli
40 g płatków owsianych, uprażonych (ok. 8 minut w 200C)

Przygotowanie: Wszystkie składniki za wyjątkiem soli i syropu dobrze wymieszałam w luźną masę. Wyłożyłam wszystko na stół i wyrobiłam metoda Bertineta. Po 7-8 minutach wyrabiania dodałam sol i ostudzone płatki. Wyrabiałam jeszcze 5 minut. Ciasto zostawiłam w cieple do wyrośnięcia na 2 godziny, w tym czasie złożyłam je raz, po godzinie. Wyrośnięte podzieliłam na dwie części i z każdej uformowałam bochenek, włożyłam do kosza i zostawiłam do wyrośnięcia w temperaturze pokojowej na 11/2 godziny. Piec rozgrzałam do 250 stopni Celsjusza. Wyrośnięte bochenki nacięłam, posmarowałam glazurą z mleka z miodem i wsunęłam do naparowanego pieca. Temperaturę zmniejszyłam do 225 stopni Celsjusza i piekłam 25-30 minut. Studziłam na kratce.

Źródło: Piekarnia Tatter

Smacznego.

Wspomnienie o … chłodniku.


Zanim jeszcze sen na dobre opuścił moje powieki, zanim na dobre pożegnałam się z sennymi zjawami, już siedziałam w samochodzie jadąc do kliniki medycznej, by okresowym badaniom zadośćuczynić. Jednak kiedy tylko igła pojawiła się na horyzoncie od razu jawa do mnie wróciła, a ja z zieloną twarzą siedziałam na krzesełku, udając odważną i ze wszystkich sił starając się utrzymać przytomność umysłu. Pocieszałam się, że po wszystkim czeka na mnie kubek gorącej czekolady.


„Nie było tak źle.” Zawsze tak myślę … po fakcie, ale jakoś nigdy w obliczu strzykawki nie potrafię się do tego przekonać. Wyniki badań za kilka godzin, a tymczasem zajadam śniadanie i znów wspominam majowe gotowanie. Tym razem chłodnik, taki prosty i szybki, a jednocześnie pełen smaku. Kwaskowaty, orzeźwiający, z nutką słodyczy i obłędnie wręcz aromatyczny dzięki koperkowi. Mój ulubiony, polski i całkiem tradycyjny chłodnik szczawiowy.

Chłodnik szczawiowy

Składniki:
15 dag szczawiu, zblanszowany i posiekany
1 duży burak (upieczony w folii i posiekany w kosteczkę) ew. 1 pęczek botwinki (liście zblanszowane i posiekane, a buraczki pokrojone w zapałkę) (ja zwykle dawałam botwinkę)

1 1/2 l. kefiru/maślanki/zsiadłego mleka (co kto lubi – ja robiłam z każdego i każdy był wyborny)

2 ogórki, pokrojone w kosteczkę
1 duży pęczek rzodkiewek (kilkanaście sztuk), pokrojone w kosteczkę

1 pęczek cienkiego szczypiorku, drobno posiekany

1 pęczek koperku, drobno posiekany

sól, pieprz cytrynowy
opcjonalnie śmietana (ja nie dałam)

po 1/2-1 jajku na osobę

Przygotowanie: Wszystkie składniki (w temperaturze pokojowej lub zimne) wymieszałam, doprawiłam solą i pieprzem. Włożyłam do lodówki na ok. godzinę dla przegryzienia się smaków. Podawałam z jajkiem.

Źródło: „Rok w kuchni. Wiosna/Lato” Część 1. (Książka wydana przez miesięcznik „Kuchnia”)

Smacznego.

Jabłka, agrest i podziękowania dla Ptasi.


Otwieram oczy, pierwsze promienie słońca przebijają się przez żaluzje, choć krople deszczu bębnią w parapet. Z głową wciąż w oparach sennych zjaw idę do kuchni.


Wyciągam z lodówki kruche ciasto, które w swojej foliowej kołderce śniło o wspaniałych wypiekach jakie z niego powstaną. Papierówki w koszu na oknie wyglądały ciekawie, gdy zaspanymi wciąż dłońmi wyciskałam sok z soczystej cytryny. Blender tylko przez chwilę zakłócił ciszę poranka, gdy garść migdałów połączyła się w słodki proszek z kruchymi ciasteczkami i złociście brązowym cukrem. Szczypta cynamonu dopełniła całości, a kardamon dodał swego obezwładniającego aromatu.

Potem przyszła pora na białka. Mocno schłodzone, prosto z lodówki, oprószone solą poddawały się ubijaczkom miksera. Pamiętałam jednak, by nie ubić ich za mocno, by swej struktury nie rozdarły zbyt łatwo w piekielnym żarze piekarnika. Cukier i mąka dodały im jeszcze sił i smaku, a zamknięte między warstwami wiórek ciasta zachowały swoją wilgotność.


Że ćwiczenie czyni mistrza, to pewne. Czy ja jestem już mistrzem … zdecydowanie nie, ale mogę z całą przyjemnością powiedzieć, że ćwiczenia przyniosły niezwykle smakowity rezultat. Słodkawa beza, ciągnąca, lekko tylko chrupka, jabłka, które w mus się przemieniły, zachowując gdzieniegdzie twardsze kawałki, przesycone karmelowo-migdałowym smakiem i to ciasto, całkiem wytrawne, o jednej warstwie oprószonej gorzkawym, ziemistym kakao.


Tamtego dnia, deszczowego, zimnego dnia miałam przemiłego gościa. Wraz z Ptasią rozmawiałyśmy i rozmawiałyśmy, a słowa płynęły, same nie chcąc się zakończyć. I choć za oknem aura nie dodawała ciepła, nam było przytulnie i miło, gdyż zajadałyśmy nie tylko pleśniaka, ale i ptasine ciasto z agrestem. Miękki, wilgotny, słodki spód doskonale współgrał z kwaskowatymi owocami agrestu. Doskonale zgrane przeciwieństwa.

Kawałek to jednego to drugiego ciasta oraz wspaniałe towarzystwo, a dzień choć deszczowy, stał się pełen słonecznych promyków. Dzięki Ptasiu i za przemiły dzień i za to ciasto, które jeszcze przez kilka następnych dni dodawało mi otuchy w walce z zakatarzonym noskiem :-)

Pleśniak z jabłkami

Składniki:
Słodkie ciasto kruche z tego przepisu, ale powiększone o 1/2 szklanki mąki plus odrobina zimnej wody (do formy o średnicy 24-26 cm)
białka albo przechowane w lodówce albo zamrożone i odmrożone w lodówce na dzień przed pieczeniem ciasta
szczypta soli
ok. 1/2 szklanki cukru pudru (z cukru brązowego)
2 łyżki mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka soku z cytryny

1/2 łyżki kakao

Jabłka (papierówki) obrane i pokrojone w grubsze plastry (średnie jabłka krojone były w 4-5 plastrów)
sok z 1 cytryny
3-4 kruche ciastka
cynamon, kardamon
2 garści migdałów (z lub bez skórek)
2-3 łyżki brązowego cukru

Przygotowanie: Ciasto kruche po zagnieceniu podzieliłam na dwie części, zawinęłam w folię spożywczą i odłożyłam do lodówki na ok. godzinę (lub na kilka dni). Przed pieczeniem rozwałkowałam jedną połówkę i wyłożyłam nią spód tortownicy o średnicy 24. Jabłka obierałam, kroiłam w plastry i od razu zanurzałam w soku z cytryny, po czym przekładałam do dużej miski. Ciasteczka, cynamon, kardamon, migdały i brązowy cukier umieściłam w blenderze i zmiksowałam. W tej mieszaninie obtoczyłam krążki jabłek, które następnie układałam na spodzie ciasta. Resztę mieszaniny wysypałam na jabłka. Drugą część ciasta starłam na tarce o grubych oczkach. Połowę startego ciasta wysypałam równomiernie na jabłka, a potem posypałam ją ok. 1/2 łyżką kakao. Białka z ciasta ubiłam z solą na sztywno. Nie przestając ubijać dodałam cukier puder, a pod koniec mąkę i sok z cytryny. Białek nie ubijałam zbyt mocno, gdyż do pieczenia nie powinny być „przebite”. Powinny być takie „ciut przed całkowitym ubiciem”. Na posypaną kakao warstwę ciasta wyłożyłam ubite białka, które posypałam resztą startego ciasta. Piekłam w nagrzanym do 180 stopni piekarniku (grzanie góra dół) przez ok. 1 godzinę. Potem piekarnik wyłączyłam i otworzyłam, pozostawiając ciasto w nim do powolnego ostygnięcia. Beza nie opadła :)))

Smacznego.