Całuski dla bliskich naszemu sercu.

Odnoszę wrażenie, że Walentynki to taki trochę chłopiec do bicia. Panuje oburzenie, że jakże to, że tylko jeden dzień poświęcony świętowaniu miłości? A czemu nie? Oczywiście, że codziennie trzeba okazywać uczucia naszym najbliższym, fajnie jeśli też obdarowujemy uśmiechem przechodniów na ulicy (nawet jak patrzą się na Ciebie jak na wariata), ale Walentynki to po prostu takie święto jak Urodziny czy Boże Narodzenie.
 
SONY DSC
 
Czyż nie życzymy naszym najbliższym w dniu Urodzin czy Świąt wszystkiego najlepszego, uśmiechu, zdrowia, radości i czego tam jeszcze? Jasne, że tak :)
Czy takie święto musi mieć religijne lub urodzinowe uzasadnienie? Jasne, że nie :)
A że komercja wkradła się i tutaj. Cóż się dziwić. Teraz już każde święto ma swoje komercyjne, marketingowe oblicze. Wystarczy nie dać się zwariować. Ja nie przejmuję się ani gorączką świąteczną ani złą sławą Walentynek. Dla mnie to po prostu kolejna okazja do świętowania i dobrych życzeń, a taka okazja do szczęścia po prostu nie może być zła.
 
SONY DSC
 
Dlatego tym razem na ostatnie czwartkowe ciasteczko zaproponowałam Monice zabawę pod tytułem "baci". Baci to po włosku "całuski" i jest taka mnogość tych ciastek w samej kuchni włoskiej, a i innych wariantów całusków w kuchni polskiej czy w innych, że mogłyśmy poszaleć. Poszaleć również z naszą miłością do jedzenia i kuchennego eksperymentowania.
 
Ja już nie mogę doczekać się niespodzianki jaka czeka na mnie i na Was wszystkich w poście Moniki, Ciasteczkowej Mistrzyni, która już mi zapowiedziała, że eksperymentuje z porównaniem różnych całusków. Znając Stoliczek Moniki wiem, że czekają mnie tam piękne ciastka i wiedza o nich. Ach, Monia, pisz, pisz! Ja Cię będę motywować ile trzeba :)
 
SONY DSC
 
Ja wybrałam spośród morza "całuskowych" możliwości przepis David'a Lebovitz'a na Baci di Dama. Cierpię ostatnio na potworne nawracające zmęczenie. Miałam więc ochotę na pełen energii smak orzechów laskowych, a maleńkie kruche ciasteczka przełożone bombą energii jaką jest czekolada to było właśnie to czego potrzebowałam. Dodatkowo, spodobało mi się, że można je upiec również w wersji "bezglutkowej" (no ja wiem, ja wiem, że powinno być bezglutenowej, ale to tak słodko brzmi – bezglutek, prawda? :D).
 
SONY DSC
 
Ciasto od początku zapowiadało się smakowicie, choć muszę się Wam przyznać, że powinnam była z większą refleksją wczytać się w przepis. Gdyż na pierwszy rzut oka widać, że ciasto będzie bardzo kruche. To w praktyce proporcje na bardzo słodką kruszonkę, jak skwitowała to Monika. Ale nawet pomimo tego drobnego potknięcia, formowanie maluteńkich kuleczek to było przeurocze zajęcie.
 
SONY DSC
 
I nawet jeśli następnym razem użyję receptury na ciasto kruche z jajkami, to gdy formowałam, a potem przekładałam czekoladą te maleństwa nie mogłam się nie uśmiechać jak urocze te ciasteczka są. Mocno maślane i orzechowe w aromacie, aż kusiły by wyciągnąć po nie rękę. Dlatego, gdy zjadłam pierwszą parę wiedziałam już czemu te maleńkie, choć wyraziste ciasteczka nazywane są całuskami.
 
SONY DSC
 
Muskają delikatnie wargi, rozpływając się dosłownie w ustach, niczym nutki miłosnej sonaty. Sprawiając, że po prostu nie możemy się nie uśmiechnąć, gdy poziom hormonów szczęścia skacze do góry. Pocałunki to najbardziej intymna, ale i ludzka rzecz, a te ciasteczka dają kolejną okazję do życzeń i całusków … no po prostu nie mogą być złe :)
 
Doprawcie je wedle gustów własnych i waszych bliskich, a czy to będzie buziak w policzek czy całusek w usta, z pewnością wiele miłości i ciepłych uczuć Was czeka, gdy będziecie się dzielić tymi małymi łakociami.
 
Bawcie się dobrze i smakowicie i dzisiaj i każdego dnia! Życzę Wam wiele okazji do okazywania miłości i radości, nie tylko w Walentynki :*
 
 
Baci di Dama
(Całuski Damy*)
 
Składniki:
140 g orzechów laskowych, podpieczonych i obranych ze skórki**
140 g mąki (może być pszenna uniwersalna lub bezglutenowa, np. ryżowa)
100 g masła w temperaturze pokojowej (ja używam zimnego, bo ciasto robię w mikserze i tak jest wygodniej)
100 g cukru (ja dałam 75 g cukru jasnego trzcinowego)
szczypta soli
(od siebie dodałam jeszcze 1/4 łyżeczki utartej gałki muszkatołowej, ale to było za mało, aby było wyczuwalne. Nalezy dać minimum 1/2 łyżeczki)
 
55 g czekolady (czy gorzka czy deserowa to rzecz gustu, ale ciasteczką są dosyć slodkie, więc gorzka czekolada doskonale tu pasuje, ja dałam więcej niż 55 g = ok. 70-80 g)
 
Przygotowanie: Ostudzone całkowicie (!) orzechy zmieliłam w mikserze, dodałam pozostałe składniki (poza czekoladą) i zmiksowałam do uzyskania zbijającego się w kawałki ciasta. Ja musiałam dolać niewielki chlust mleka, a ciasto i tak się kruszyło. Myślę, że wzorem receptury Michel'a Roux nie zaszkodziłoby temu ciastu z jedno duże jajko lub 2 mniejsze, bo inaczej to idealne, choć słodkie proporcje na kruszonkę. Daje się to formować, ale czas jest nieproporcjonalnie długi.
Ciasto uformować w rulon lub dwa i schłodzić w lodówce (2-3 godziny minimum) lub zamrażalniku (30 minut minimum). Odcinać 5 g plasterki i formować kuleczki. Piec w 180 stopniach przez 10-12 minut (w oryginale jest 160 stopni przez 10-15 min, ale to moim zdaniem za niska temperatura). Ostudzone ciasteczka przekładać roztopioną wcześniej i już lekko ostudzoną czekoladą, sklejając je w pary. Odłożyć do zastygnięcia na kratkę. Zajadać do kawy :)
 
Jak pisałam powyżej, ja bym użyła proporcji na zwyczajne kruche ciasto z dodatkiem jajek (zaczerpnięte od M. Roux):
250 g mąki (spokojnie można pół na pół z mąką orzechową)
100 g masła
100 g cukru (ja zwykle zmniejszam do 50-75 g, zależnie co jeszcze słodkiego jest przewidziane jako nadzienie/przełożenie)
2 średnie jajka (lub jedno duże)
szczypta soli
 
* Baci di Dama oznacza wprawdzie Całuski Pani – nie znam włoskiego, ale posiłkując się translatorem dowiedziałam się, że Dama to Pani po włosku. Postanowiłam jednak, zgodnie z zasadą, że tłumaczenie jest jak kobieta, piękne albo wierne, nazwać je Całuskami Damy, by nazywały się pięknie :D
** podpiekanie orzechów najlepiej zrobić w piekarniku, w 180 stopniach przez ok 8-15 minut (zależnie jak wysoko położycie blaszkę). Trzeba ich pilnować, bo zależnie od tego jak są świeże i ile mają w sobie oleju, wtedy mogą się szybciej spalić. Obranie jest prościutkie – przerzucić orzechy z popękanymi skórkami na ściereczkę, zawinąć ją w sakiewkę i trzeć o coś miękkiego (np. o rękawice kuchenne) przez 1-2 minut. Orzechy powinny być ciepłe do tego, ale nie muszą być gorące, prosto z pieca.
 
Smacznego.

Krótka historia o dwóch kawałkach mięsa.

Zagadałam Was pewnie okrutnie ostatnim postem, ale jak tu nie dzielić się taką smakowitą miłością do Befsztyka :)
 
Dziś za to krócej i treściwiej … o! bardzo treściwie i smakowicie. Moje dwa ulubione dania – jedno typowo jesienno-zimowe, drugie w gruncie rzeczy całoroczne, ale ze względu na czas jego szykowania i moje zabieganie ogrodowo-psiejskie w czasie wiosennej czy letniej ładnej pogody, zwykle pozwalam sobie na nie zimą, gdy pogoda, a czasem i choroba, uziemi mnie w domu.
 
Od początku jednak. Kilka dni temu, z racji przeziębienia i fatalnej pogody, zamiast wybrać się do sklepu stacjonarnego, zrobiłam zakupy w sklepie internetowym Befsztyka. Robiłam je już wcześniej, ale jedynie dwukrotnie, wciąż więc trochę gubiłam się w tym. Nie żeby to była jakaś szczególnie skomplikowana procedura. Po prostu mam ostatnio myśli rozbiegane za zbyt dużą ilością zajęć jakie robiłam, by ustrzec się przed błędem zbyt szybkiego klikania :)
 
SONY DSC
 
Jeśli obserwujecie fejsbukową odsłonę mojego Szczęścia, wiecie, że kilka dni temu zamieściłam to zdjęcie, z takim oto komentarzem "(…) Druga opcja to dopiero zagwozdka – robię zakupy przez internet, zaznaczam ossobuco z polskiej Limousine, ale zamiast zaznaczyć w porcjach, zaznaczam w całości … LOL ale miałam śmiechu jak rozpakowałam zakupy. I teraz się zastanawiam – szukać piłki do metalu czy dusić ten 2 kilogramowy kawałek w całości? Pewnie stanie na duszeniu w całości, a będzie to moje ulubione zimowe połączenie imbiru i pomarańczy z wołowiną. (…)"
 
Nie, nie skończyło się duszeniem dwukilogramowego kawałka w całości. Ponieważ w ramach sprawdzania, testowania i odświeżania przepisów z początków mojego bloga, chciałam z tej pręgi z kością zrobić gulasz wołowy pomarańczowo-imbirowy, z moimi zmianami. Dlatego też wzorem Julii Child z jednego z jej programów – odcięłam mięso po powięziach (chodzi o te błonki pomiędzy całymi kawałkami mięsa) i udusiłam swój gulasz, kość dokładając wraz z mięsem. Zależało mi przede wszystkim na smaku oraz konsystencji, jaką szpik miał nadać mięsu i sosowi, dzięki procesowi długiego i powolnego pieczenia. Wizualny efekt kawałków pręgi na kości był drugorzędny, choć mile widziany w przyszłości :)
 
Ile ja miałam śmiechu z samej siebie jak po wizycie Łukasza z Befsztyka, który dostarczył mi pełne torby mięs, zaczęłam wszystko wyjmować do lodówki, to już wiem tylko ja i pies, który patrzył się na mnie zaciekawiony, czemu to jego pani tak śmieje się nad kawałkiem mięsa z kością :D
 
SONY DSC
 
Teraz o samym przepisie. Oryginalny przepis od tego sprzed kilku dni (który widzicie na zdjęciu powyżej) różni się przede wszystkim rodzajem mięsa. Tym razem użyłam, zamiast chudszych kawałków zrazówki, pręgi z kością, która nadała sosowi cudowną wręcz kleistość, gęstość i mięsny smak podniesiony do kwadratu. Dodatkowo, nawet najlepsza konfitura kupiona w sklepie, nie da tego smaku jaki daje własna, domowa konfitura z gorzkich pomarańczy. I wierzcie mi, nie ma lepszego dania na chorobę, niż ten imbirowo-pomarańczowy kociołek słońca. Z kuskusem, polentą, ziemniakami czy chlebem, z czymkolwiek nie jest jedzony, jest przykładem takiego dania, o którym mówi się "przez żołądek do serca".
 
SONY DSC
 
I tak przechodzimy do wolnopieczonego rostbefu. Idealny rostbef musi być przede wszystkim idealnym kawałkiem mięsa – z mięsnej rasy, poprzerastany tłuszczykiem, odpowiednio sezonowany.
 
Bez tego ani rusz, nie będzie idealnego rostbefu i już (hehehe, ale mi się zrymowało :D)
 
Można oczywiście taki kawałek mięsa marynować w mocnych aromatach, ja jednak lubię jak obdarowuje on nas jedynie swoim mięsnym smakiem, z nutką ziół, jak w tym przypadku rozmarynu. Taki rostbef uwielbia też dodatki. Kiedy szykuję go na obiad, najczęściej na talerzu znajduje się sos berneński lub szalotkowy sos winno-maślany. Gdy kroję sobie plasterki do lunchowej sałatki, wtedy wystarczy kwaskowaty winegret na bazie octu z czerwonego wina, by pozwolić mięsu rozwinąć swój potencjał. A jeśli macie jeszcze zachomikowaną w szafce wędzoną sól morską, to naprawdę nie potrzeba wiele więcej.
 
Hmmm, miało być dziś krócej … i nie wyszło :) Za to z pewnością jest smakowicie, a w taki dzień jak dzisiaj, po weekendzie pełnym zajęć i choroby mojej i psa, doskonale jest zjeść miseczkę pomarańczowo-imbirowego gulaszu z kromką chleba czy sałatkę z wolnopieczonym rostbefem.
 
 
Pomarańczowa wołowina z imbirem
 
Składniki:
200 ml. bulionu wołowego (ja nie dawałam tych 3 przypraw poniżej i nie używałam bulionu wołowego ze względu na duszenie mięsa z kością. Kość daje wystarczająco silny mięsny, wołowy smak, że można użyć nawet wody. Ja jednak dałam bulion warzywny)
3 goździki (pominęłam teraz)
3 nasiona kardamonu, lekko roztłuczone (pominęłam teraz)
opcjonalnie kawałek kory cynamonowej (ok. 2-3 cm) (pominęłam teraz)
 
2-3 łyżki oleju
70-90 dag mięsa wołowego (z 2 kg pręgi z kością, miałam ok 1,25 kg mięsa)
2 duże cebule (ja teraz dałam naprawdę duże, cebule giganty odmiany cukrowej)
świeży imbir, 2-5 cm obranego i pokrojonego w cienkie paski kłącza (w zależności od upodobań ostrości, ja daję 5 cm, choć tym razem dałam ok 8 cm i to była imbirowa torpeda)
 
1-2 duże marchewki (dałam 2)
seler naciowy (ilość do smaku, tym razem nie dałam, ale mój bulion warzywny był mocno warzywny, z dużą ilością selera)
3 łyżki sosu sojowego jasnego (tym razem dałam 2 łyżki ciemnego)
250 ml. soku z pomarańczy
do 1 szklanki marmolady z pomarańczy (najlepiej możliwie gorzka, z dodatkiem skórek – dałam własną, przepis tutaj)
2 łyżki przyprawy pięć smaków (mniej więcej równe proporcje anyżu gwiazdkowatego, cynamonu i pieprzu syczuańskiego, połowa goździków i ćwierć kolendry, najpierw wstępnie utłuczone w moździerzu, potem zmielone na proszek w młynku do kawy)
 
Przygotowanie: Bulionu tym razem nie aromatyzowałam dodatkowo przyprawami korzennymi, gdyż dusiłam mięso z kością, a do tego używałam domowej mieszanki, świeżych i mocno aromatycznych przypraw do przyprawy pięciu smaków.
Mięso oddzieliłam od kości, zachowując w całości części mięśni. Te większe podzieliłam na pół. Obsmażyłam na oleju na bardzo dużym ogniu, by szybko jedynie zbrązowić kawałki z zewnątrz. Jeśli naprawdę się spieszycie, można pominąć ten etap, choć moim zdaniem dodaje on ważną warstwę smaku. Mięso przed smażeniem powinno być idealnie suche, by olej nie pryskał.
Obsmażone (lub nie) mięso przekładam do brytfanki (u mnie to 7 litrowy podłużny garnek, idealny do duszenia, bo mogę i dusić na palniku i w niskiej temperaturze piekarnika), a na pozostałym tłuszczu szklę cebulkę i przesmażam imbir przez 1-2 minuty. Wszystko łączę w brytfance, do której wrzucam pokrojone na duże kawałki talarki marchewki (i pokrojonego w cieniutkie paseczki selera naciowego). Wlewam sok pomarańczowy, marmoladę, przyprawę pięć smaków, sos sojowy oraz przecedzony bulion. Dolewam wody/bulionu, tak by zakryła mięso. Doprowadzam wszystko do wrzenia. Zmniejszam ogień i gotuję pod przykryciem przez 1 1/2 godziny. W przypadku pręgi z kością ten czas się znacznie wydłuża – na maluteńkim ogniu (najlepiej garnek położyć na płytce, można je kupić zwykle na bazarach) zajmie to minimum ok 2,5-3 godzin, ale można zostawić na więcej. Dzięki kości i kleistości pręgi w praktyce nie ma możliwości by przesuszyć mięso. Celem jest doprowadzić je do stanu, by można było je podzielić na kawałki samym widelcem.
Przed podaniem sos można przecedzić i zaokrąglić go masłem, ale ja wyjęłam mięso i marchewki, a z kości szpik dodałam do sosu i dokładnie roztrzepałam wszystko. Sos zyskał na gęstości i smaku. Ponieważ dałam baaaaaardzo dużo imbiru tym razem, nie dodawałam już pieprzu, ale przed podaniem należy doprawić do smaku.
Dlatego też ważne by nie pokroić mięsa na maleńkie kawałki, by nie rozpadły się, bo będziemy mieć ragu zamiast gulaszu.
Podawać z kuskusem czy ryżem, albo jak ja tym razem z polentą (przepis poniżej). Do tego jakieś zielone warzywo dla koloru, a najlepiej zielone i zimowe warzywo dla koloru i smaku – brokuł czy brukselka pasują idealnie, dodając ziemistości. Po ugotowaniu doprawiam je lekko sosem sojowym, octem ryżowym i olejem sezamowym. Podobny dressing daję do sałaty, najlepiej twardej rzymskiej lub pekińskiej, ewentualnie pak choi.
 
Żródło: program Michela Smith'a, kandyjskiego kucharza (bodajże o tytule Domowy Kucharz), z moimi zmianami.
 
Rostbef wolnopieczony …
 
… nie potrzebuje skomplikowanego przepisu. Weź idealny, doskonały poprzerastany tłuszczem równomiernie (chodzi o te białe żyłki tłuszczu w mięsie) rostbef, idealnie by był bez błon. Posmaruj go oliwą, szczodrze posyp solą morską i bez przesady rozmarynem. Pieprzu możesz nie dawać na poczatku. Pieprz lepiej dać na koniec. Obsmaż z góry i dołu na meeega rozgrzanej patelni po pół minuty, maks minutę. Tylko by go ładnie zbrązowić, gdyż potem w czasie długiego pieczenia zyska piękną ciemną, karmelową wręcz obwódkę. Chcesz ją widzieć na swoim plasterku :)
 
Włóż do brytfanki. Piecz w 80 stopniach przez … długo. Ok 2,5-3 godzin dla 1 kg kawałka, do uzyskania – wielce trudno brzmiącego stanu medium rare (rare czy blue wolę do steków smażonych/grillowanych gwałtownie, przy wolnym pieczeniu smaczniejszy dla mnie jest medium rare lub medium, ale to kwestia gustu, więc sprawdź jaki smakuje Ci bardziej). Doskonale jest mieć termomentr z sondą i alarmem. Można czytać książkę, leżąc chora w łóżku ;-)
 
Rostbef po upieczeniu musi odpocząć kilka minut, zanim go pokroimy, by soki się w nim ustabilizowały.
 
Rostbef lubi dodatki. Jeśli ma zagościć na obiedzie, daj mu winnego sosu szalotkowego (szalotki drobno posiekane, zeszklone a potem połączone z redukcją wina i bulionu, zaokrąglone masłem) lub sosu berneńskiego (czyli sos holenderski z dodatkiem estragonu. Wariacje na temat sosu holenderskiego i jego rodzajów szukaj tutaj). Zapomnij jednak by sfotografować danie, które z racji choroby i złej w takim czasie organizacji zjadacie o 21:00 ;-) Za to na drugi dzień odgrzej mięso też w 80 stopniach przez ok 1-1,5 godziny i podaj z ugrilowaną polentą, pokrojoną w kostkę i sałatką z sałaty rzymskiej z jabłkowym dressingiem. Rostbef luuuuubi sosik, szczególnie kwaskowaty* :)
 
Jeszcze jedna uwaga – wolnopiczony rostbef nie lubi odgrzewania. W dniu pieczenia jest idealny, na drugi dzień smakowity, na trzeci już nie tak bardzo. Lepiej więc upiec go w mniejszych porcjach, a jeśli zostanie na trzeci dzień będzie doskonały do kanapek.
 
* co dziwne, ale pasuje mu też taka kapusta – sprawdzone ostatnio, gdy zajadaliśmy szybki obiad z resztek z lodówki i z szykowanej do gęsi duszonej kapusty :D
 
Źródło: Ten przepis to moja wolna amerykanka, ale idealnego rostbefu nauczyłam się na kursie u Kurta Scheller'a, o którym … hmmm … no mam nadzieję, że w końcu napiszę :D
 
Polenta na dwa sposoby, kremowa i smażona/grillowana
 
1 szklankę polenty (to porcja na 5-6 osób lub 2-4 żołnierzy :D) wsyp powoli do 3 szklanek wrzątku, mieszając cały czas trzepaczką balonową, ewentualnie łyżką (trzepaczką łatwiej). Gotuj na średnim (do małego) ogniu, często mieszając (później, gdy masa gęstnieje, trzepaczkę lepiej zamienić na łyżkę), ok 15-30 minut (wiele zależy od rodzaju kaszki – gotowałam już włoskie i francuskie i niemeickie i polskie, czas gotowania zawsze mnie zaskakiwał). Na koniec doprawić łyżką masła, solą i sporą dawką parmezanu, jeśli chcemy kremowej polenty, jedzonej od razu po ugotowaniu.
 
Ja jednak nie przejmuję się czasem gotowania. Gdyż polentę według mnie najlepiej ugotować duuuużo wcześniej. Można i dzień wcześniej. Bo choćby nie wiem jak doprawiona, taka płynna mamałyga to nie jest to. Za to gdy pod koniec gotowania doprawimy solą (bez masła i parmezanu), a potem wylejemy wszystko do naczynia (u mnie ceramiczne nauczynie pi razy oko 20 x 30 cm), po całkowitym ostudzeniu uzyskamy cienki placek, który doskonale nadaje się do pokrojenia w dowolny kształt (kwadraty, trójkąty, romby, itp) i do odsmażenia na pateni (lub grillowania na patelni grillowej). Taką polentę można też odgrzać w niskiej temperaturze wraz z rostbefem.
 
Polenta kremowa, lepsza jest z dodatkami, typu podduszona dymka z chilli i imbirem czy usmażone na maśle z cebulką grzyby albo z podduszonymi suszonymi pomidorkami. Wariacji tyle ile wyobraźnia podda. I w kremowej i w smażonej/grillowanej opcji jest bardzo smaczna, a do tego o konsystencji jak żaden inny dodatek, bo to ani nie puree ani żadna kasza ani makaron. Jest niezwykle chłonna na smaki i bardzo plastyczna, więc może być ciekawym materiałem do eksperymentów.
 
Ważne by do polenty do grillowania/odsmażania nie dodawać masła i parmezanu, bo będzie przywierać i się kruszyć. Taką polentę należy doprawić raczej zmielonymi przyprawami (idealny jest też puder z grzybów, czyli zmikoswane suszone grzyby).
 
Smacznego.

Czwartkowe ciasteczka … czyżby zaczątki słodkiej tradycji? :)

Oby!
 
SONY DSC
 
Tym razem na Czwartkowym Ciasteczkowaniu spotkałam się nie tylko z Monią, ale i z Gospodarną Kasią i – co było przemiłą niespodzianką – z egzotycznie zwariowaną (;-P) Buru*. Każda z nas uzbrojona była w foremkę do maamouli, kubek kawy i internet, rozpoczęłyśmy jednak od pogaduszek oczywiście. Wymiana myśli co do przepisów, wymiana pomysłów co do nadzień i sposobów jego doprawienia, kadry naszych foremek i pierwsza zabawna myśl … choć wszystkie pieczemy te same ciasteczka, to już na początku naszego spotkania wiedziałyśmy, że każda z nas inne słodkości wyjmie z pieca. Foremki, zwane taabeh**, każda z nas ma z innym wzorem, a i pomysły na dekorowanie szczypcami się pojawiały. Teraz siedzę i piszę moje wspomnienie o Czwartkowym Ciasteczku, nie mogąc doczekać się jak zobaczę te śliczne piękności u moich współ-piekareczek :)
 
SONY DSC
 
Maamoul'e to ciasteczka pieczone na Bliskim Wschodzie na zakończenie Ramadanu w kulturze arabskiej lub na święto Pesah przez społeczność żydowską czy też na Wielkanoc przez Chrześcijan. Albo po prostu z potrzeby słodyczy i pięknej ich formy. W planach miałam eksperymenty z zastępowaniem semoliny kaszką manną i krupczatką, by porównać trzy takie rodzaje, ale z jednej strony, uprzedzona przez Monię, że znacznie bardziej kruche jest wtedy ciasto, a z drugiej strony odciągana od pieczenia "shrekowym" spojrzeniem Arthasa, głodnego naszych domowych treningów, zrezygnowałam w końcu z eksperymentów z mąkami. Nie był to jednak dzień bez eksperymentów, ale o nich za chwilkę.
 
SONY DSC
 
Najpierw o zachwycającej przyprawie słów kilka. Gdy cztery lata temu Zlot Dziewiątki odbył się w styczniu, zaopatrzona w egzotycznie pachnące torebki zostałam. Do szafki torebki powędrowały z silnym postanowieniem, że już wkrótce się nimi zajmę. Jednak szaleńcze tempo dni naszego blogowego zlotu, a i późniejsze życiowe niespodzianki odsunęły realizację ich w czasie. Mijał czas, a ja byłam zasmucona, gdyż byłam pewna, że te wspaniałe torebeczki gdzieś zaginęły w tamtym zwariowanym czasie. Aż kilka tygodni temu musiałam wyjąć szufladę z szafki, gdy wypadła mi za nią torebka z przyprawami. Jakie cudowne zaskoczenie mnie czekało, gdy torebeczka z mahlabem i druga z kabsą się odnalazły. Wtedy wiedziałam już, że muszę niedługo upiec maamoule, do którego foremkę przecież właśnie od Basieńki mam.
 
Mahlab, to nic innego jak nasiona suszonej wiśni wonnej, o gorzkim smaku i obezwładniającym zapachu migdałów. Twarda to pesteczka okrutnie, bo ucieranie jej w moździerzu to koszmar zupełny, ba! nawet młynek w mikserze nie poradził sobie z nią idealnie, choć mi akurat grubsze drobinki mahlabu ogromnie podobały się w miękkim cieście. A dłonie pachniały mi mahlabem, przypominając mi moje eksperymenty z aromatyzowaniem kardamonem ulubionych balsamów do ciała :-)
 
Można jednak kupić zmielony już mahlab/malep, więc nie ma problemu ani wymówki ;-)
 
SONY DSC
 
Jak obiecałam, tak zrobiłam. Choć eksperymenty z ciastem zostały przełożone, to nadzienie koniecznie chciałam zmienić. Lubię gotować zgodnie z ideą "tu i teraz", sięgania po zamienniki typowe dla miejsca, gdzie jestem, żyję i gotuję. A że mieszkam w Polsce, gdzie suszone morele są chyba najbardziej popularnymi bakaliami, w dodatku kojarzącymi mi się z opowieściami mojej Babci i Mamy o ich dawnym domu w morelowym sadzie, to właśnie po te słodkie owoce lata, koniecznie naturalnie suszone, sięgnęłam łapką. Jakby tu je jednak doprawić, zastanawiałam się? Zastanawiałam, ale tylko krótko, gdy Ora, moja kochana przyjaciółka z Tel Avivu napisała mi dwa przepisy na maamoul znane w jej rodzinie. Jedne tradycyjne, drugie zupełnie inne, takie bardziej codzienne, doprawione korzennymi przyprawmi i koniakiem bądź brandy bądź czerwonym winem. I tym właśnie torem postanowiłam pójść, chcąc upiec ciasteczko, które wirtualnie będę mogła spałaszować z przyjaciółką, która pomogła mi trzymać się w pionie w trudnym dla mnie czasie.
 
Ora, thank you for delicious inspiration :*
 
SONY DSC
 
I tak spowita cudownymi aromatami mahlabu i korzennych przypraw, drewnianą foremkę wypełniałam wywałkowanym ciastem, by później wkładać do niej nadzienie, zaklejając sakieweczkę i odcinając nadmiar ciasta ostrym nożem. Potem już tylko wystarczyło docisnąć foremkę do blatu, by wyrównać spód ciasteczka i gwałtownym, szybkim uderzeniem uwolnić piękny klejnot kryjący w sobie słodkie serce.
 
SONY DSC
 
Nie mogłam przestać zachwycać się ich widokiem, zanim jeszcze w gorąc piekarnika blacha z ciasteczkami powędrowała. Łapałam kadry, próbując wykorzystać słoneczne chwile zimowego dnia, zmieniajac obiektywy, stając na blacie lub stołeczku, tworząc i zmieniając ustawienia, a mój włochaty towarzysz leżał wpatrując się to we mnie z zaskoczeniem, to w blachę ciasteczek leżącą na ziemi. Ale jak nie zachwycać się tymi pięknymi łakociami?
 
SONY DSC
 
Nie dziwię się wcale, że na Bliskim Wschodzie maamoul'e pieczone są na szczególne okazje, gdyż niezwykle piękne są te ciasteczka. Są niczym klejnoty z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, po które ręka sięga, i choć język i podniebienie już szykują się na wulkan smaku, jaki kryje aromatyczne, wytrawne i lekko gorzkawe ciasto, obsypane mgiełką cukru pudru, to jednak oko każe zatrzymać się dłoni, by nacieszyć się ich widokiem. Jak rzadko kiedy można powiedzieć, że je się coś oczami na równi z językiem, to właśnie to jest cechą główną tych małych cudeniek.
 
Kiedyś piekłam maamoule, jeszcze zanim zostałam obdarowana foremką, z przepisu z mojej ulubionej książki o kuchni żydowskiej autorstwa Clarissy Hyman. Wtedy nie znałam jeszcze maamouli Basi i tamto ciasto, z dodatkiem cukru tak bardzo zapadło mi w pamięć, że gdy kilka lat temu skorzystałam z przepisu Basi, w którym ciasto nie ma dodatku cukru, w pierwszej chwili zupełnie mi nie posmakowało. Brak w nim było silnego aromatu, jaki tym razem dodałam dzięki mahlabowi. Brak w nim było również naprawdę słodkiego nadzienia, gdyż wtedy użyłam niezbyt słodkich, szczerze powiedziawszy, kiepskiej jakości daktyli. Rozczarowana tamtymi ciasteczkami tym razem byłam zachwycona ich smakiem i aromatem. Od teraz wiem i dziś dzielę się z Wami tajemnicą maamouli – potrzebują one silnych aromatów i bardzo słodkiego nadzienia, by stworzyć razem harmonię niezwykłego mariażu wytrawnej i gorzkiej, ale jednocześnie silnie aromatycznej skorupki i słodkiego, pełnego słońca i korzennych aromatów serca ciasteczka.
 
SONY DSC
 
Na tym moim spolszczonym nadzieniu nie było jednak końca. Chciałam oddać też tradycyjny smak maamoul. Wybór padł na pastę z orzechów włoskich i miodu, hojnie doprawioną wodą różaną i kardamonem. I teraz mam dopiero prawdziwą rozterkę – morelowe czy orzechowe nadzienie silniej trafiło w moje serce? Sama nie wiem, ale nie rozpaczam nad taką rozterką. Nic prostszego jak po prostu piec oba nadzienia i rozkoszować się nimi, ciesząc się również cudownym, słonecznym wspomnieniem tego zimowego pieczenia  Czwartkowego Ciasteczka z moimi słodkimi współ-piekareczkami :)
 
Dzięki Dziewczyny i już czekam na kolejne pogaduszki nad innym Czwartkowym Ciasteczkiem :)
 
 
Maamoul
 
Składniki:
2 szklanki mąki (u mnie pszenna tortowa, typ 450)
1 szklanka semoliny bądź grysiku (ale z grysikiem ciasto jest mniej elastyczne i bardziej kruche)
2 łyżeczki ziarenek mahlab
200 g miękkiego masła (ja dałam zimne, mniej więcej 20 minut po wyjęciu z lodówki)
1/2 szklanki ciepłej wody
2 łyżeczki wody różanej
 
Nadzienia:
500 g moreli suszonych
1/4 łyżeczki cynamonu mielonego
1/4 łyżeczki goździków mielonych
1/2 łyżeczki mielonego imbiru suszonego
1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
2 łyżki koniaku
2 łyżki oleju
 
150 orzechów włoskich, zmielonych na grubą kaszkę
4-5 łyżek miodu lipowego
1/2 łyżki wody różanej
1 łyżeczka kardamonu mielonego
1 łyżka oleju
 
 
Przygotowanie: Mąkę wymieszałam z semoliną i drobno utłuczonym (u mnie zmielonym w młynku miksera) mahlab'em, dodałam masło, przemieszałam (u mnie wyrobiłam mikserem z końcówką do ucierania ciasta kruchego) i dolałam wodę i wodę różaną, po czym wymieszałam dokładnie i wyrobiłam, aż ciasto osiagnęło gładką konsystencję (jeśli byłoby wyraźnie twarde, należy dodać odrobinę więcej wody. Ja najpierw dodałam wodę różaną, potem połowę przewidzianej wody i resztę wody dodałam jak widziałam, że ciasto tego potrzebuje).
 
Przygotowanie nadzienia: Składniki jednego i drugiego nadzienia, osobno zmiksowałam w mikserze, doprawiając do smaku i konsystencji. Nadzienie musi być zwarte, a dodatek oleju pomaga nadziewać ciasto, bez mazania nadzieniem wokół.
 
Kulki ciasta (ciasta do mojej foremki potrzeba było mniej więcej 35 g, ale do wałkowania brałam ok 40-45 g) wałkowałam cieniutko, delikatnie wykładałam nim foremkę i do środka wkładałam czubatą łyżeczkę nadzienia (ok 15-18 g). Posmarowanym w maśle lub oleju palcem, dociskałam nadzienie, zlepiałam ciasto w sakiewkę, dociskając całe ciasteczko do dna foremki. Odcinałam nożem nadmiar ciasta, przykładałam mocno foremkę do blatu, by wyrównać spód ciasteczka i szybkim uderzeniem końcówką foremki w wałek, uwalniałam ciasteczko. Ciasto jest bardzo elastyczne, nie klei się i pracuje się z nim jak marzenie.
 
Ciasteczka układałam na blasze, można blisko, bo nie rosną wcale, całkiem ładnie trzymając kształt. Piekłam w 170 stopniach Celsjusza przez 15 minut (według Basi od 12-15 minut). Od razu po wyjęciu z piekarnika, układałam na kratce i jeszcze ciepłe posypałam cukrem pudrem, który lekko roztopił się na ciasteczkach, tworząc słodką skorupkę.
 
Ciasteczka są kruche, ale nie kruszące się. Są bardzo sycące, a przechowywane w szczelnym pojemniku w szafce mogą poleżeć kilka dni, pewnie nawet z tydzień czy dwa, o ile wystarczy Wam siły woli :) Z czasem ciasto staje się delikatnie bardziej wilgotne, ale wciąż kruche.
 
** foremki, jak i przyprawę mahlab/mahlep (już zmielony) znajdziecie między innymi w sklepie arabskie.pl.
 
Smacznego.

Zastrzyk energii z czekolady i pomarańczy.

Zima pojawiła się z całym entourage'm, śnieg po kolana, lodowate temperatury, słoneczne na przemian z pochmurnymi dni. Czas doskonały na zabawę z psem i ganianie się po zaspach, gorzej z treningiem, gdy zwały śniegu przeszkadają w precyzyjnym wykonywaniu kolejnych elementów ćwiczonego posłuszeństwa. My ćwiczymy więc w domu, a tymczasem to czas doskonały też na kuchenne eksperymenty i wspominki. Smakowite wspominki.
 
SONY DSC
 
O tym co dobrego jedliśmy na treningach obrony jeszcze kilka tygodni temu. O czekoladowym cieście z pomarańczy, wilgotnym a jednocześnie puszystym, co jest typowe dla ciast pieczonych z użyciem mąk orzechowych. Doskonale nadaje się do zabrania na wypad do lasu czy jako ciasto-gościniec dla znajomych.
 
Piekłam je już kilka razy. Prawie za każdym razem w foremce kwadratowej, dzięki której łatwo dzieliło się ciasto na niewielkie porcje. Dzięki czekoladzie i kakao nawet malutki kawałek wystarcza, by dodać energii i zaspokoić pojawiający się chwilami głód. A chłonność jaką to ciasto ma dla dodatkowych smaków, aromatów jakie można w nim przemycić, daje pole do ogromu niespodzianek jakie poczęstowani będą mieli na językach i podniebieniu. Wystarczy wspomnieć o mocno kardamonowej wersji czy ultra goździkowej, bym chciała znów je piec i raczyć się nim nie tylko na treningu.
 
SONY DSC
 
Dziś, walcząc z atakiem chronicznego zmęczenia jakie mnie ostatnio dopadło, dzielę się z Wami wspomnieniem dnia pełnego energii i smakowitego ciasta, a sama idę do kuchni, by wyczarować inny czekoladowy łakoć.
 
Nie ma to jak czekolada i pomarańcze, by stworzyć obłędnie pyszny zastrzyk energii.
 
 
Ciasto cytrusowe z czekoladą
 
Składniki:
2 duże pomarańcze (po ugotowaniu ok 375 g)
6 jajek
2/3 szklanki cukru brązowego
3 łyżki kakao + 3 łyżki startej na tarce czekolady
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
250 g mielonych migdałów (lub innych orzechów)
opcjonalne dodatki smakowe: ok 1 łyżeczki do 1 lyżki cynamonu, kardamonu, gożdzików, przyprawy korzennej, wanilii lub innych (jeden dodatek lub więcej, zależnie od gustu)
 
Przygotowanie: Pomarańcze wyszorowałam (jeśli nie są to ekologiczne owoce należy namoczyć je w gorącej wodzie przez 1 godzinę, a potem wyszorować szczoteczką skórkę z wosku), włożyłam do garnka z wodą tak by były przykryte (przykrywam je mniejszą pokrywką) i gotuję ok 1 godziny. Nagrzać piekarnik do 190 stopni Celsjusza. Przestudzić pomarańcze, przeciąć w misce (by zachować soki), wyjąć pestki i przełożyć wszystko do miskera. Zmiksować na gładko. Dodać jajka i pozostałe składniki i zmiksować. Przelać do foremki (u mnie 20 cm x 20 cm, wyłożona pergaminem. Może być też o średnicy 21-26 cm, wysypana mąką lub bułką tartą. Ciasto może przywierać, więc uwaga na pieczenie go w wymyślnych babkowych foremkach. Trzeba je obficie wysypać.) Piec ok 40-60 minut (po 40 minutach sprawdzić patyczkiem i jeśli się za mocno przypieka na wierzchu a jezcze nie jest gotowe, przykryć folią aluminiową i dopiekać 20 minnut). Podać posypane cukrem pudrem, polane lukrem lub polewą czekoladową.
 
Źródło: Na podstawie przepisu na ciasto klementynkowe Nigelli Lawson z "How to eat"
 
Smacznego.

Kalejdoskop aromatów.

W tym roku poszalałam z ciasteczkami na Święta, ale jak tu nie szaleć jak się zagląda do Moniki i na jej bajkowym stoliczku co i rusz jakieś ciasteczka można spotkać. Chciałam też pobawić się aromatami i smakami, a do tego wypróbować jak najwięcej receptur. I tak powstał festwial aromatów, prawdziwy ich kalejdoskop.
 
Ale od początku …
 
SONY DSC
 
Na początku był … koper włoski w mariażu ze słodką figą, co zrodziło przesłodkie dziecię o wdzięcznym imieniu Panforte di Siena. Jest to włoski piernik, dojrzewający po upieczeniu, z czasem staje się bardziej miękki, a jego aromaty się przegryzają, ale to dodatek utłuczonych ziaren kopru włoskiego jest najsilniejszy i stanowi o jego niezwykłości. To wypiek po prostu idealny na prezenty, a ja uwielbiam dawać własnoręcznie zrobione prezenty – słoiczki konfitur czy chutney, buteleczki z nalewkami czy pudełeczka ciasteczek. I tak Panforte di Siena w kilku wydaniach pojechał do przyjaciół, gdzie oczywiście nie doczekał Wigilii :) Jedna porcja jednak kruszała wysoko w szafce schowana, by na Wigilię przyoblec się w biel cukru pudru i zachwycać nas swoim smakiem.
 
SONY DSC
 
Kolejnym aromatem w naszym słodkim kalejdoskopie były pomarańcze. Kiedy pięć lat temu poznałam Basler Lacerli u Bei, zakochałam się w nich bez pamieci. Miękkie, ciągutkowe i tak obezwładniajaco pomarańczowe, że nie można się w nich nie zakochać. Rok rocznie pojawiały się na naszych świątecznych stołach, właśnie z tamtego przepisu. W te Święta postanowiłam jednak wypróbować inne proporcje tego łakocia, jakie znalazłam u Doroty. I choć basler lacerli zachwycają w każdej odsłonie, w przyszłym roku wracam do pierwszego przepisu. Ten choć też pomarańczowy, też migdałowy i też korzenny, był jednak mniej intensywny, delikatniejszy. Ba! Może jednak ktoś woli łagodniejszą wersję basler lacerli, w takim razie polecam z całego serca. Dla pomarańczoholików jednak, polecam ten przepis jaki zamieściłam w Festiwalu Pierniczków.
 
SONY DSC
 
Od mięciutkich, puchatych wręcz, niemieckich lebkuchen zaczął się korzenny kalejdoskop. Goździki! Uwielbiam ich aromat. Jest w nim coś niepokojącego, coś nęcącego, coś zakazanego. Dlatego więc, gdy postanowiłam, że w tym roku zamiast dojrzewającego piernika staropolskiego będę poszukiwać przepisu na miodownik, wiedziałam, że muszę upiec jakieś pierniczkowe zastępstwo. Na tapecie wylądowały lebkuchen, które obok przyprawy piernikowej zostały chojnie obdarowane goździkowym aromatem. Leżały w puszce przed Świętami i nęciły, nęciły … a ja pozwalałam sobie na małe grzeszki, gdy zmęczona szaleństwami w kuchni lub po powrocie ze spaceru z Arthasem, wchodziłam na schodki, by sięgnąć na najwyższą półkę po puszkę, z której aromat kusił i uwodził. Takie to były moje kuszące lebkuchen.
 
SONY DSC
 
Kiedy na kilka tygodniu przed Świętami, układając mój Kalejdoskop Zapachów, zapisałam na kartce "cynamon" wiedziałam, że wybór ciasteczek jest oczywisty. Zimtsterne! Cynamonowe gwiazdki, miękkie i ciągnące, oblane bezowym lukrem mmmmm aż prosiły się o przegryzanie ich wraz z kwaskowatym jabłkiem. W całej tej mnogości zaplanowanych ciasteczek i słodkości świątecznych chciałam też malutkich przekąsek, stąd zamiast dużej gwiazdki powstały maleńkie księżyce, akurat na jeden kęs. Leżały sobie w ciasteczkowym słoju, uśmiechając się do mnie. A choć były pierwszymi białkowo-migdałowymi ciasteczkami, nie skończyło się na nich …
 
SONY DSC
 
… bo nie mogłam powstrzymać się, by nie upiec tak mile przeze mnie wspominanych serduszek, jakie kilka lat temu wyjęłam z paczki od pewnej zwariowanej Basi. Czekoladowe Brunsli powstały jako wypadkowa dwóch przepisów, znalezionych u Basi i Bei, a ode mnie dostały kolejny aromat do kalejdoskopu … tonka. Drażniąca nos, niepokojąca, niespodziewana … tak określiłabym to nasionko, będące połączeniem aromatów wanilii, goździków, migdałów i tego czegoś nieuchwytnego, ulotnego. Nasionko, które nawet w niektórych miejscach na świecie jest zakazane z powodu zawartości kumaryny, nęci tak bardzo właśnie ze względu na to oblicze zakazanego owocu. Oczywiście ilość kumaryny zawarta w takim nasionku jest tak niewielka, że podobnie jak w przypadku szkodliwych substancji w cynamonie, gorzkich migdałach czy pestkach wiśni, trzeba by zjeść go ogromne ilości, by mogło zaszkodzić, a gorzkawy posmak tonki po prostu by to uniemożliwił. Za to pasuje swoim aromatem do czekolady jak dwie połówki jednego jabłka. I to właśnie te czekoladowo-tonkowe serduszka jako pierwsze znikały ze stołu i puszki, upewniając mnie, że jeszcze nie raz pojawią się w świątecznych ciasteczkowych kompozycjach.
 
SONY DSC
 
Niejako na koniec powstały jeszcze jedne białkowo-migdałowe ciasteczka. 2 białka pozostały w lodówce, a gdy już zajrzałam do Basi, nie mogłam się powstrzymać, by nie podążyć za pięknie pachnącym mahlabem linkiem do bliskowchodniej wariacji na temat amaretti. Niestety mahlab skończył się już jakiś czas temu w mojej spiżarce, ale kupiona niedawno u mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki na pobliskim bazarku, torebka z anyżem aż dopraszała się o użycie. Przekornie więc do wiosennej aury tegorocznej zimy, postanowiłam ulepić śniegowe kule … które o dziwo! zawładnęły podniebieniem mojego Ukochanego. Jaka to miła niespodzianka znaleźć jeszcze jeden drobiazg, który potrafi nas jeszcze nawzajem zaskoczyć mimo, że znamy się "całe" moje życie. Doskonały prezent uczyniły mi na zakończenie Kalejdoskopu Aromatów te anyżkowe śniegowe kule.
 
Choć to koniec ciasteczek, nie koniec świątecznych słodkości. Już wkrótce poszukiwania idealnego miodownika i moja ulubiona kutia, a tymczasem nie mogę już dłużej opierać się tym proszącym oczom mojego psiego łobuziaka. Czas na trening, by spalić te wszystkie świąteczne pyszności :)
 
 
Panforte di Siena.
 
Składniki:
1 szklanka orzechów laskowych (uprażonych i pozbawionych skórki)*
3/4 szklanki migdałów (uprażonych i pozbawionych skórki, ja dał)
2/3 szklanki mąki pszennej
2 łyżki gorzkiego kakao
2 łyżeczki utłuczonych nasion kopru włoskiego
1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki mielonego białego pieprzu
1/4 łyżeczki mielonego imbiru
1/4 łyżeczki mielonej kolendry
1/4 łyżeczki zmielonych goździków
1/4 łyżeczki świeżo startej gałki muszkatałowej
starta skórka z 1 pomarańczy
starta skórka z 1/2 cytryny
225 g suszonych fig pokrojonych w plasterki (doskonale też sprawdza się mieszanka fig i moreli)
2/3 szklanki miodu
2/3 szklanki cukru (pominęłam, dałam trochę więcej miodu)
 
cukier puder do posypania
 
Przygotowanie: Blaszkę o wymiarach 20cmx20cm wyłożyłam papierem do pieczenia. Do miski miksera (z hakiem do ciast chlebowych) wkładamy wszystkie składniki ciasta oprócz miodu i cukru. Mieszamy całość. Do rondelka wkładamy miód i cukier i gotujemy razem do uzyskania konsystencji syropu (temp. 113 stopni C) trwa to około 5-6 minut. Syropem zalewamy składniki ciasta w misce i bardzo szybko mieszamy całość. Trzeba to zrobić dopóki syrop jest gorący, stygnąc gestnieje i wtedy mieszanie jest utrudnione. Masę wykładamy do formy – to trudne i można łatwo złamać szpatułkę, dlatego lepiej jest albo zwilżyć dłonie, albo posmarować je olejem i rękami przełozyć ciasto do foremki, ugniatając, by wyrównać górę – ciasto jest z tych, które samo nie ułoży się w czasie pieczenia i musi być równe przed pieczeniem. Pieczemy w 150 stopniach około 40 minut. Pozostawiamy do wystudzenia w formie. Z zimnego zdejmujemy papier i obsypujemy cukrem pudrem. Kroimy na małe kawałki ostrym nożem. Ciasto można przechowywać przez parę miesięcy, owinięte w pergamin, w temperaturze pokojowej.
 
*orzechy laskowe prażymy na blasze w piekarniku nagrzanym do 200 stopni C przez 15 minut. W trakcie podpiekania mieszamy je jeden raz. Gorące wykładamy na ściereczkę i pocieramy skórki drugą ściereczką. W ten sposób większość skórek zejdzie. Można to też zrobić z wystudzonymi orzechami w dłoniach.
 
 
Basler Lacerli
 
Składniki:
550 g mąki pszennej
1 łyżka przyprawy korzennej do piernika
2 łyżeczki sody oczyszczonej
500 g płynnego miodu*
100 g drobnego cukru do wypieków (pominęłam całkowicie)
500 g obranych migdałów, posiekanych (ja dałam płatki migdałowe)
100 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
2 łyżki cherry brandy lub likieru cytrynowego (ja dałam koniak)
 
Przygotowanie: Mąkę pszenną, cynamon, przyprawy korzenne, sodę oczyszczoną – przesiać do dużej misy miksera. Miód (i ewentualnie cukier) umieścić w garnuszku i podgrzewać, do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Lekko przestudzić. Dodać do przesianych składników razem z migdałami, skórką kandyzowaną i koniakiem. Zmiksować, do otrzymania gładkiej lecz bardzo lepkiej masy (nie dosypywać mąki). Zwilżonymi dłońmi (lub posmarowanymi olejem), przełożyć masę do foremki (35 x 20 cm, wymiary dna) wyłożonej pergaminem do pieczeni. Ciasto wyrównać, tak by miało ok 1 – 1 1/2 cm wysokości.
Piec w temperaturze 180ºC przez około 20 minut. Wyjąć, jeszcze ciepłe polukrować w miarę rzadkim lukrem (1 szklanka cukru pudru wymieszana na bezgrudkową masę z 3 łyżkami wody – gęstość lukru regulujemy dosypując więcej cukru pudru lub dolewając więcej wody. Ja zamiast wody dałam koniaku). Jeszcze ciepłe pokroić na kwadraty.
Po wystygnieciu, przechowywać w szczelnej puszce.
 
Źródło: Moje wypieki Dorotus ale zajrzyjćie też do tego przepisu na Basler Lacerli o mocniejszym wyrazie
 
Lebkuchen
(30 sztuk)
 
Składniki:
250 g mąki pszennej
85 g zmielonych migdałów
2-3 łyżeczki przyprawy korzennej do piernika (najlepiej domowej, ja dałam 2 łyżeczki)
1 łyżeczka zmielonych goździków
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
200 ml płynnego miodu
85 g masła
pół szklanki (w sumie) drobno posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej (ja dałam samą kandyzowaną skórkę pomarańczową i startą skórkę z 2 cytryn)
 
Przygotowanie: Suche składniki: mąkę, migdały, proszek, sodę, przyprawy wymieszać w misce. W garnuszku z grubym dnem umieścić masło i miód, podgrzewać, mieszając, do roztopienia masła. Zdjąć z palnika i lekko przestudzić (mieszanka ma pozostać lekko ciepła). Do suchych składników wlać ciepłą masę maślano – miodową, dodać kandyzowane owoce i wymieszać (można mikserem), by nie było grudek. Ciasto powinno wyjść lepiące (nie dosypywać mąki). Przykryć ściereczką i odstawić do całkowitego wystudzenia (zgęstnieje). Ja zostawiłam je w lodówce i piekłam na drugi dzień.
 
Po tym czasie z ciasta robić kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego. Układać na blaszkach wyłożonych papierem do pieczenia w dużych odległościach od siebie. Każdą kulkę spłaszczyć trochę łyżką (ponieważ ciasto bardzo się klei najlepiej maczać ręce w wodzie i wtedy formować kulki; również łyżka, którą je spłaszczamy powinna być wilgotna). Piec w temperaturze 180ºC przez 15 minut (nie dłużej, bo będą zbyt kruche i twarde). Lebkuchen wyciagnięte prosto z piekarnika będą bardzo miękkie, należy poczekać 2 minuty, potem przenieść je na kratkę do wystudzenia. Później ich wierzch kruszeje, by zmięknąć znów na drugi dzień, po pokryciu lukrem.
 
Składniki na lukier: (ja pominęłam lukrowanie)
2 szklanki cukru pudru
kilka łyżek gorącej wody
Cukier puder wsypać do miseczki. Dolewać gorącą wodę, łyżka po łyżce, mieszając i rozcierając grzbietem łyżki. Gdy lukier będzie lejący, ale nie za gęsty, maczać w nim pierniczki i odkładać na kratkę do całkowitego zastygnięcia lukru.
Kolejnego dnia lebkuchen można układać do świątecznych pudełek, są mięciutkie i gotowe do degustacji :-).
 
 
Zimtsterne
 
Składniki na około 40 ciastek:
300 g zmielonych migdałów
100 g cukru pudru (ja dałam 75 g, a myślę, że spokojnie można dać 50 g)
2 białka
50 g mąki pszennej
2 łyżeczki cynamonu (u mnie trzy)
 
Glazura bezowa:
1 białko
1 szczypta soli
200 g cukru pudru
opcjonalnie: 1 – 2 łyżki mleka, ewentualnie wody
 
Przygotowanie: W naczyniu wymieszać suche składniki na ciasto. Dodać białka i zagniatać aż do uformowania klejącego ciasta (można mikserem). Owinąć folią spożywczą i umieścić w lodówce na przynajmniej 1 godzinę. Ja zostawiłam na noc.
Przygotować bezową glazurę: ubić na sztywno białko ze szczyptą soli. Ubijając cały czas dosypywać cukier, stopniowo. Glazura powinna mieć odpowiednią gęstość, kremową konsystencję, by nie była zbyt sztywna i by nie spływała z ciastka. Jeśli stanie się za gęsta, można regulować jej gęstość dodając 1 – 2 łyżki mleka lub wody.
Blachę do ciastek wyłożyć papierem do pieczenia. Wyjąć z lodówki ciasto i rozwałkować pomiędzy dwoma arkuszami papieru do pieczenia lub folii (można podsypać cukrem pudrem). Rozwałkowane ciasto powinno mieć grubość około 1 cm (u mnie było cieńsze, ale ja wykrawałam bardzo malutkie ciasteczka). Używając foremki w kształcie gwiazdki (moja foremka gwiazdka była za duża, a chciałam malutkich ciasteczek, więc użyłam malutkiej foremki księżyca), wycinać ciasteczka i układać na blaszce. Za pomocą pędzelka na każdej gwiazdce rozprowadzić bezową glazurę.
Piec w temperaturze 170ºC przez około 10 – 12 minut (uważając, by beza nie nabrała brązowego koloru) (ja piekłam mniejsze i cieńsze krócej, ok 7-8 minut). Wyciągnąć ciastka z piekarnika i wystudzić. Przechowywać w szczelnym pojemniku. Z każdym dniem są coraz smaczniejsze.
 
 
Brunsli
 
Składniki:
75g cukru drobnego do wypieków
250 g mąki z migdałów
1 starte na tarce ziarno tonka
2 łyżki ciemnego kakao
1 łyżka mąki (ewentualnie 2, jeśli masa jest zbyt lepka)
2 białka, lekko ubite (ok 70 g)
100g gorzkiej czekolady, stopionej w kąpieli wodnej i przestudzonej
2 łyżki kirschu (pominęłam)
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam na gładką, mało lepiącą i nie kruszącą masę. Zawinęłam w folię i odstawiłam na kilka godzin (na noc) do lodówki. Na drugi dzień rozwałkowałam na grubość ok 5-7 mm między 2 arkuszami pergaminu i wycięłam serduszka. Nie obtaczałam już ich w cukrze, a od razu upiekłam w 200 stopniach przez 4-6 minut. Przechowywane w puszce lub słoiku mogą leżeć bardzo długo.
 
Źródło: Inspiracja przepisem Basi (tutaj) i Bei (tutaj)
 
Anyżkowe kule
 
Składniki:
300 g mąki z migdałów
1 łyżeczka startego anyżu
100 g cukru pudru plus więcej do obsypania ciasteczek
2 białka, lekko ubite (ok. 70 g)
2-4 łyżki koniaku
3-6 łyżek mąki
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam. Koniakiem i mąką regulowałam lepkość i gładkość masy. Powinna być zwarta i nie za lepka. Schłodziłam masę przez noc w lodówce i na drugi dzień łyżką wyjmowałam kuleczki masy, które formowałam zwilżonymi dłońmi, obtaczałam w cukrze pudrze i układałam na blasze. Piekłam w 140 stopniach przez 15 minut. Część ciasteczek przed pieczeniem lekko spłaszczylam, ale ładniejsze są w formie kulek. Na smak nie ma to wpływu. Podobnie jak zimtsterne czy brunsli mogą leżeć długo w szczelnym pojemniku. Mogą też być mrożone.
 
Żródło inspiracji: U Basieńki
 
Smacznego.