Owsiany przerywnik dnia.

Kocham wiosnę! Ciepłe promienie słońca, obłoczki wędrujące po niebieskim niebie, roślinność budząca się do życia i ptaki ćwierkające za oknem. Taką wiosnę kocham!
 
Niestety ostatnio wiosna nas nie rozpieszcza. Nawet jeśli przez chwilę jest ciepło, to już za chwileczkę pada deszcz lub zrywa się nieprzyjemny i zimny wiatr. Ba! W niektórych rejonach Polski pada śnieg. To pogoda może i dobra dla psów do treningów, ale dla mojej ciepłolubnej natury zupełnie nieodpowiednia.
 
 
Rozgrzewam się więc w poniedziałkowy poranek piekąc owsiankę i batoniki owsiane.
 
Owsianki uwielbiam pasjami. Są takie momenty, że jadam je codziennie, za każdym razem zmieniając w nich smaki, dodatki, robiąc je bardziej lub mniej płynne. Czasem też zapiekam owsiankę. I gdy pierwszy raz ją upiekłam, to było olśnienie. Konsystencja przypomina trochę pudding chlebowy, ale smak jest o niebo bogatszy. Rozgrzewa przyjemnie, a gdy zrobić jej ciut więcej, w czasie dnia można podjadać łyżką. Nie ważne czy przestygnie czy ją podgrzejemy w piecu, smakuje wybornie i dodaje słodkiego akcentu pochmurnemu dniu.
 
 
Moje owsianki mają zawsze sporo kurkumy. Lubię ją za aromat, ten specyficzny smak, nie gorzki, ale raczej lekko ziemisty (zresztą kurkuma wraz z czasem podgrzewania staje się coraz delikatniejsza w smaku). Do tego to złote zdrowie, które jesli wierzyć różnym źródłom medycyny naturalnej dobre jest na … chyba wszystko. Dla mnie stanowczo jest dobre jako element mojej kuchennej koloroterapii – gdy stoi przede mną złota owsianka, pachnąca kardamonem i cynamonem, delikatnie piekącą imbirem, a spomiędzy płatków wychylają się orzechy i rodzynki to nie może nie pojawić się uśmiech na mojej twarzy.
 
20160425_owsian002
 
Ta pieczona wersja owsianki ma tą ogromną zaletę, że owoce zapieczone pod nią, szczególnie takie jak banany, dojrzałe jabłka czy gruszki, zamieniają się w mus. Wbijając pierwszą łyżkę spotyka nas tak przyjemna niespodzianka, że błogość odsuwa na dalszy plan marsową minę, spowodowaną pochmurną wiosną. Owoce bardziej soczyste, jak truskawki, maliny, jagody, zapieczone pod spodem owsianki tworzą ciepły kisiel i dodają lekkości ciężkiej z natury owsiance. Lubię takie smakowite niespodzianki na talerzu :)
 
Owsianka ma jednak to do siebie, że ciężko zabrać ją ze sobą na wyjazdy, pikniki czy treningi. Można oczywiście zabrać ją w słoiku, ale w czasie wyjazdu wygoda jedzenia do podstawa. Dlatego tym bardziej chętnie przyłączyłam się do akcji "Wypiekanie na śniadanie". Podpatruję tę akcję chyba od samego początku, ale zawsze jakoś czasu nie starczało na upieczenie czegokolwiek w terminie.
 
20160425_baton003
 
Tym razem jednak nie mogłam się oprzeć, by nie upiec owsianych batoników, które wystarczy pokroić i zapakować do torby podróżnej. U mnie mocno pachną cynamonem. Po prostu taki dziś miałam nastrój, ale przypraw można użyć dowolnych. Ciekawym dodatkiem jest chrupki amarantus o swoistym smaku, ale prawdziwy twist polega na użyciu ciemnego cukru muscovado. Ma on słodko-gorzki smak, pięknie zabarwia ciasteczka i do tego ten karmelowy aromat, pozwala naprawdę delektować się tymi łakociami.
 
20160425_baton002
 
Batony można oblać czekoladą, posypać sezamem czy czym się chce, ale ja pominęłam ten element. Przede wszystkim z braku czasu, ale również dlatego, że jeśli miałabym je polewać czekoladą, to musiałabym ją temperować, by nie brudziła palców w czasie jedzenia. Można jednak użyć tzw. nieobrudzącej polewy kakaowej. Robi się ją szybko i daje bardzo ładny efekt. Mi jednak tym razem w pełni wystarczyły batoniki w wersji podstawowej. Na eksperymenty z nimi na pewno jeszcze przyjdzie czas, bo takie złociste batoniki pełne energii dobrze jest mieć pod ręką na słodki przerywnik dnia :)
 
W akcji "Wypiekanie na śniadanie" piekły następujące osoby:
Małgosia ze Smaków Alzjacji
oraz ja ;)
 
 
Pieczona owsianka
 
Składniki (2 duże, 3 małe porcje):
1 szklanka mieszanych płatków owsianych i orkiszowych
1/2 łyżeczki suszonego imbiru
1/2 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
garść rodzynek
garść orzechów włoskich
 
1 szklanka mleka owsianego
2 łyżki oleju kokosowego, roztopionego
1 łyżka miodu (ilość miodu zależy od słodyczy owoców, ja użyłam banana, więc płaska, nawet niepełna łyżka miodu to było słodyczy aż nadto)
1 "jajko chia" (czyli 1 łyżka nasion chia, zmiksowana w młynku do kawy, zalana 3 łyżkami wody i odstawiona na 10 minut do napęcznienia). Można użyć zwyczajnego, roztrzepanego jajka
 
olej kokosowy do posmarowania foremki
1 duży banan, pokrojony na plastry
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 190 stopni Celsjusza. Przygotować "jajko chia". W misce połączyć suche składniki. W drugiej misce połączyć mokre. Dodać do nich napęczniałe chia i dokładnie wymieszać. Foremkę (u mnie owalna ceramiczna foremka o długości 20 cm (mierzona od spodu) posmarować olejem kokosowym i wyłożyć plastrami bananów. Do suchych składników dodać mokre i dokładnie rozmieszać. Masę wyłożyć na banany i zapiekać ok 40 minut. Wyjąć i pozwolić przestygnąć przez ok 10 minut. Zajadać. Można dodać jogurtu, sosu owocowego, lub po prostu zajdać samo.
 
Zamiast rodzynek i orzechów włoskich można użyć innych bakalii, ich ilość dostosowując do własnych gustów. Przyprawy można zmieniać dowolnie. Owoce na spód też można zmienić wedle upodobania. Owoce mogą być nie tylko zapieczone na spodzie, ale można je też wyłożyć na część masy owsianej, a resztę masy na nie, by zapiekły się w środku. Można do mokrych składników nie dodawać żadnego tłuszczu, choć do wysmarowania foremki jest go potrzebne choć trochę. Jedyne co jest w miarę istotne do zachowania to proporcja 1 szklanka płatów + 1 szklanka mleka/płynu (to może być też woda czy dowolne mleko roślinne) + 1 jajko/"jajko chia".
 
Owsiany batonik
 
Składniki:
50 g masła (u mnie olej kokosowy)
1/2 szklanki mleka
1/2 szklanki brązowego cukru (u mnie 65 g cukru muscovado)
2 szklanki płatków owsianych (u mnie 1 1/2 szklanki płatków owsianych i 1/2 szklanki orkiszowych)
4 łyżki drobniutko posiekanych lub zmielonych orzechów włoskich – użyłam mielonych orzechów włoskich (u mnie migdały w płatkach oraz krojone w słupki)
3 łyżki masła orzechowego
1 łyżeczka cynamonu mielonego (u mnie 2 czubate)
1 szklanka ekspandowanego amarantusa
2/3 szklanki łuskanego słonecznika
2 jajka (myślę, że można tutaj użyć tzw. "jajek chia", czyli 1 jajko = 1 łyżka zmielonego chia plus 3 łyżki wody i 10 minut na napęcznienie)
 
dodatkowo:
polewa czekoladowa (przepis poniżej na tzw. niebrudzącą polewę kakaową)
ziarna sezamu 
 
Przygotowanie: Mleko wraz z masłem i cukrem zagotować na niewielkim ogniu, dodać masło orzechowe i cynamon – wymieszać. Na suchej patelni uprażyć słonecznik, lekko przestudzić. Do miski wsypać: płatki owsiane (i orkiszowe), amarantus, orzechy, uprażony słonecznik i cynamon. Całość połączyć z przestudzonymi płynnymi składnikami. Jajka roztrzepać, dodać do masy i wymieszać dokładnie.
Na dużej blasze (foremka 20 cmx 20 cm) rozłożyć papier do pieczenia, przełożyć na niego masę i dłońmi uformować równą, około 2 cm warstwę (u mnie 1,5 cm). Do rąk masa się przykleja i jest dość trudno to zrobić (ale łyżką można bez problemu rozprowadzić masę i wyrównać). Polecam ubrać rękawiczkę jednorazową lub wsunąć dłoń w czysty woreczek. (Można też od razu, przed upieczeniem, formować wałeczki, kuleczki, kwadraciki – jakie formy nam odpowiadają.)
Wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 170-180 stopni (u mnie 180 stopni Celsjusza) i zapiekać przez około pół godziny (u mnie 35 minut). Po upieczeniu i przestudzeniu (całkowitym ostudzeniu) pokroić w dowolne kształty. Batoniki można oblać czekoladą i obsypać uprażonymi ziarnami sezamu.
 
Źródło: Wypiekanie na śniadanie, a tam przepis zaczerpnięty DayliCooking (Codzienna kuchnia niecodzienna). Moje zmiany wyróznione albo przekreśleniem tego co było w oryginale albo wypisane w nawiasie kursywą.
 
Niebrudząca polewa kakaowa
 
Składniki:
50 g masła
2 łyżki śmietany
2 łyżki cukru pudru
3 łyżki kakao
1 łyżeczka żelatyny + 1 łyżka wody
 
Przygotowanie: W garnuszku rozpuścić masło, śmietanę, cukier i kakao. Po uzyskaniu jednolitej masy, dodać żelatynę rozpuszczoną w łyżce ciepłej wody, aby szybciej zastygła i była mniej brudząca palce. Oblewać batoniki czy ciasto od razu. Poczekać, aż zastygnie i zajdać.
 
Smacznego.

Tradycja i poszukiwania staroci.

Nie lubię przesady w żadną stronę … no może poza ilością zadań jakie wyznaczam sobie na co dzień :)
 
Skoro nie lubię przesady, zwykle w nią nie popadam, szczególnie w wyrażanych poglądach, a jednak są takie chwile, kiedy z lubością patrzę na zapełnianą lodówkę mimo, że ilość jedzenia w niej dawno już przekracza moje i mojego Ukochanego możliwości przejedzenia. Masa ciasteczek powstała przed Świętami. Przesada? Nie, gdyż wszystkie te ciasteczka w puszkach mogły leżeć długie tygodnie i nie traciłyby na smaku. Do tego były łatwe w przewożeniu, a my już od ponad pół roku w każdą – no, niemalże każdą – niedzielę jeździmy na psie treningi, gdzie zwykle staram się zapewnić nam jakiś smakołyk, a puszka z ciasteczkami zajadana w przedsylwestrową niedzielę to był po prostu ideał.
 
Święta sprzyjają przesadzie i zwykle trudno nie zgrzeszyć kilkoma przypadkami smakowitego braku umiaru, ale też Święta to doskonała okazja by poznawać nowe i ćwiczyć stare. W końcu Święta to czas spotkania z rodziną i przyjaciółmi i ile nowych twarzy się wtedy poznaje, szczególnie gdy uroczyste kolacje poszczególnych świątecznych dni odbywają się u różnych członków rodziny. Święta to też czas celebrowania tradycji i choć generalnie lubię eksperymentować, w kwestii kutii jestem wielką tradycjonalistką i najbardziej lubię tą najstarszą, najbardziej tradycyjną wersję.
 
SONY DSC
 
I niezmiennie dziwi mnie ten fakt. Czemuż do kutii podchodzę z takim pietyzmem i zachowawczą postawą? W domu mojej Mamy i Babci słodkości na Wigilię i Boże Narodzenie to zwykle była micha wszelakich bakalii, trochę cytrusów, czasem jakieś kupne pierniczki. Po wytrawnym obżarstwie nikt nie miał już ochoty na nic słodkiego, więc i aprowizacja ograniczała się do tego co mogło być później zużyte. Przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż sama dopiero pisząc ten post zdałam sobie z tego sprawę ;)
 
Z kolei w domu mojego Ukochanego królują serniki i seropodobne ciasta oraz makowiec. O kręceniu maku do makowca słuchałam opowieści z dzieciństwa mojego Męża … ach, jak ja kocham Święta i opowieści wtedy opowiadane … no dobra, już wracam do aktualnej historii i kutii.
 
Sęk w tym, że kutię poznałam raz czy dwa w restauracjach, zanim po raz pierwszy zrobiłam ją kilka lat temu, po generalnej definicji zasłyszanej kilka lat temu od mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki, iż kutia to "mak i pszenica i bakalie i miód". W pierwszym roku kutia była objawieniem i żałowałam ogromnie, że zrobiłam jej tak mało i na dodatek robiłam wszystko na oko, tak jak mówiła Przekupka, a żeby nieszczęściom nie było końca, nic a nic nie spisałam. Kolejna kutia miała rozgotowaną pszenicę (rozgotowała się już po 30 minutach!!!) i jakoś nie mogłam doprawić jej tak jak chciałam. Najchętniej wyrzuciłam by wspomn ienie o niej na granice pamięci. Następny rok znów był kutiowym objawieniem, tym razem nastawiłam gotowanie pszenicy w czasie kiedy non stop byłam w kuchni i sprawdzałam jej stan co 10-15 minut ;-) a potem doprawiłam ją koniakiem i pomarańczową nalewką mmmmmm ależ to było dobre. Były też lata, kiedy nie zrobiłam kutii, a zamiast niej pojawiły się makowce lub torty makowe. Zawsze jednak ciągnęło mnie do kutii.
 
W tym roku, gdy niemalże zamykaliśmy z Mężem listę światecznych dań, zadzwoniła jego siostra i na moje pytanie "bez jakiego deseru nie wyobraża sobie świąt" odpowiedziała "Kutia". Musiałam ją więc zrobić. I znów doprawiłam ją koniakiem, sporą dawką kardamonu i cynamonu zachowując równe proporcje ugotowanego i zmielonego maku do ugotowanej pszenicy. Pamiętając tamtą rozmiękczoną pszenicę i zbyt wcześnie dodane orzechy, znów pilnowałam gotujacej się pszenicy, a orzechy do kutii wmieszałam dopiero w Wigilię rano. I znów kutia, ozdobiona wiórkami kokosowymi i połówkami orzechów włoskich stała się objawieniem. Aromatyczna i kusząca, nie za słodka, idealnie wieńcząca wigilijną kolację, zasłużyła tym razem na pojawienie się w mojej wirtualnej książce kulinarnej. Tym bardziej, że w takim wydaniu, doskonale też sprawidziła się jako nadzienie do pewnych smakowitych brioszek, o których mam nadzieję już niedługo napiszę (bogowie, czy ja muszę tak dużo gotować na raz? Nie wyrabiam się z pisaniem o tym) :D
 
SONY DSC
 
Skoro już mowa o tradycji … od pewnego czasu "tradycyjnie" (czy nie macie wrażenia, że słowo "tradycja" powoli staje się nadmiernie oklepane) na Święta piekłam piernik, a od pewnego czasu ten najlepszy, staropolski. Ciasto nastawiałam już w końcu października lub początku listopada, a potem tydzień przed Świętami piekłam zarówno małe pierniczki, jak i duże blaty, które kilka dni później przekładałam konfiturami czy kajmakiem. Nie tym razem! Postanowiłam.
 
Tym razem szukałam miodownika. Trafiały się mi najróżniejsze przepisy. Dość powiedzieć, że punktem wyjścia był dla mnie przepis, w którym był miód i tylko miód. Przepis Amaro z jego pierwszej książki. Nie zrobiłam jednak dokładnie tak jak tam. Po pierwsze, po kilku wpadkach z jego książką, nie chciałam ryzykować tak blisko do Świąt. Szef Amaro ma tendencję do zapominania, że pisze dla kulinarnych śmiertelników i zapomina o tysiącach szczegółów potrzebnych by odnieść sukces z jego przepisem. Poza tym, zawsze chciałam zrobić ciasto kruche na parze. Widziałam je kiedyś na jakimś rosyjsko-języcznym* blogu i spodobały mi się cieniutkie płatki ciasta, przełożone kolorowym kremem.
 
I tak powstał mój miodownik. Tak, jest w nim trochę cukru, ale to cukier trzcinowy z melasą, dający piękną barwę ciastu. Do tego mój ulubiony miód gryczany i maślany posmak w tle … nic więcej. Żadnych aromatycznych przypraw, żadnych piernikowych nawiązań. To miał być MIODOWNIK, nie piernik.
 
Pozostało tylko znaleźć idealny krem. I tutaj wreszcie użyłam kremu grysikowego, który chodził za mną od kilku lat, gdy zobaczyłam go u Agnieszki. Powiedzcie mi, jak to jest, że można tak nie lubić kaszki mannej na słodko, a zajadać się kremem grysikowym wprost z rękawa cukierniczego? Postawcie przede mną najlepiej doprawioną kaszkę manną, a zobaczycie moją nieszczęśliwą minkę. Dajcie mi tego kremu, a będę w siódmym niebie … czy może w siódmym kręgu piekieł za grzech braku umiaru :)
 
I tym to grzesznym tortem-miodownikiem uczciliśmy urodziny mojej Teściowej w pierwszy dzień Świąt, a ja mam teraz zagwozdkę na cały ten rok … piernik czy miodownik?
 
 
Kutia
 
Składniki:
1 szklanka maku
1 szklanka pszenicy
miód do smaku (użyłam gryczanego, na oko mniej więcej 4-5 łyżek)
ok. 1/2 szklanki ulubionego alkoholu lub mocnej herbacianej esencji (koniak i pomarańczowa nalewka sprawdziły się super, koniak i esencja waniliowa też, za rok kolejne propozycje)
rodzynki i inne miękkie bakalie – 3/4 szklanki (jeśli są wysyszone, zalać je alkoholem/herbatą i odstawić na 20-30 minut
orzechy (włoskie lub mieszanka ulubionych) – 3/4 szklanki
1 lub 2 przyprawy korzenne do smaku (zależnie od użytego alkoholu/płynu i ulubionych smaków)
 
Przygotowanie: Dzień wcześniej pszenicę opłukać i zalać zimną wodą. Zostawić na noc by napęczniała. Na drugi dzień ugotować do miękkości. Nie ma zasady co do gotowania pszenicy – jedna będzie gotowa już po 30-40 minutach, inne będą potrzebować nawet do 3 godzin. Trzeba sprawdzać i jej pilnować.
Mak zalać wrzątkiem i odstawić do przestudzenia (na ok 1 godzinę). Potem odcedzić na sicie wyłożonym gazą i wystudzić całkowicie. Wystudzony mak zemleć trzykrotnie w maszynce. Można też kupić już zmielony mak, wtedy potrzebne będzie 2 szklanki takiego maku namoczonego wcześniej we wrzatku lub gorącym mleku. Tak czy siak, zanim zaczniecie go używać, spróbujcie czy pasuje Wam jego konsystencja i smak.
Mak wymieszać z rozpuszczonym miodem, przyprawami i wybranym płynem (najelpiej płyny, miód i przyprawy podgrzać razem, przestudzić i potem wymieszać z makiem) – może to być alkohol, jesli kutia będzie tylko dla dorosłych, albo też mocna herbaciana esencja (choć są też wersje z mlekiem czy śmietanką). Zasadniczo chodzi o zwilżenie masy. Mak wymieszać z miękkimi bakaliami i ostudzoną, ugotowaną przenicą. Odstawić do lodówki. Orzechy, posiekane, dodać dopiero w dniu podania, by nie zmiękły i pozostały chrupkie.
Kutię najlepiej zrobić minimum 1 dzień, a idealnie 2-3 dni przed podaniem. Jej smaki powinny się przegryźć, ale to też oznacza, że płyny wchłonięte zostaną przez pszenicę i mak, więc rano w dniu podania spróbujcie czy nie jest za sucha.
 
Miodownik
(na tort o średnicy 18-20 cm)
 
Składniki na blaty:
3 jajka
55 g cukru (ciemny trzcinowy z melasą)
150 g miodu gryczanego (ale może być też inny, choć raczej jakiś wyrazisty w smaku)
100 g masła
1 1/2 łyżeczki sody
400 g mąki tortowej
szczypta soli
 
mocna esencja z herbaty z miodem
 
Składniki na krem grysikowy:
115 g kaszy manny
1/2 l mleka
1/4 l mleka skondensowanego niesłodzonego
3-4 łyżki miodu jasnego (ważne, by nie zabarwił kremu zbytnio, ale nadał smak miodu, ja dałam jasny wielokwiatowy)
2 żółtka
1 łyżka waniliowej pasty**
100 g masła (u Agnieszki to było 250 g, ale moim zdaniem to sporo za dużo i maślany smak byłby za duży i przytłaczający)
 
Przygotowanie ciasta: Dzień 1 – Przygotowałam kąpiel wodną. W misce – jeszcze stojącej na blacie – rozkłóciłam trzepaczką jajka, miód, cukier, sól i sodę. Potem postawiłam na garnku z wodą i dodałam masło pokrojone na małe kawałki, ubijając masę cały czas. Zajmuje to ok 7-8 minut, by cała masa stała się jednolita i puszysta (powinna mniej więcej podwoić objętość). Należy uważać na temperaturę. Jeśli miska nagrzewa się za szybko, nalezy zdjąć ją na chwilę, nie przerywając ubijania.
Po podwojeniu masy, miskę zdjąć z garnka i dodać mąkę, mieszając tym razem łyżką lub łopatką, gdyż masa stanie się bardzo gęsta. Będzie bardzo lepka, ale na tym etapie ciasto wkładamy do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na noc. Po tym czasie nie powinno być konieczności dodawania mąki, ewentualnie odrobinę do wałkowania. Ja jednak wałkowałam je między arkuszami pergaminu i nie było potrzeby podsypywania, jednak mąka mące nie równa, więc jak ciasto się Wam klei po kilku godzinach w chłodzie, podsypcie mąką.
 
Dzień 2 (jeśli będzie to wcześnie rano, wtedy już wieczorem będzie można zmontować tort) – Ciasto podzieliłam na 8 części i wałkowałam niewielkie blaty. Ja chciałam zrobić mały tort, który potem montowałam w tortownicy o średnicy 18 cm, więc każdy płat musiał mieć wielkość taką, by po upieczeniu i przyłożeniu dna tortownicy dało się wyciąć odpowiedni krążek. Ścinki po upieczeniu chciałam wykorzystać, w formie okruszków, do dekoracji, ale były tak smakowite, że zjedliśmy je od razu :D
Każdy blat wałkowałam bardzo cienko (niestety nie zmierzyłam, ale to były jakieś 2-3 mm). Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i każdy blat piekłam 3-4 minuty (trzeba obserwować – nie mogą się przypalić ani spiec za mocno, bo będą za kruche). Każdy blat piekłam na kawałku pergaminu, po wyjęciu studziłam na płaskim (! ważne, by nie wykrzywić blatów) talerzu, ale tylko przez chwilkę. Jak tylko dawały się dotknąć, wycinałam okręgi, gdyż jak zupełnie wystygną stają się twarde i kruche. Cała procedura powinna się dobyć szybko, więc jeśli nie macie długiego blatu roboczego i nie wałkujecie naprawdę szybko, by jednocześnie wałkować, wycinać i piec poszczególne blaty, rozwałkujcie najpierw wszystkie blaty i trzymajcie je w lodówce.
Blaty po wycięciu zawinęłam w pergamin i folię i odstawiłam na drugi dzień.
 
Dzień 3 (lub wieczór dnia 2) – blaty nasączyłam esencją herbacianą z miodem i przełożyłam kremem grysikowym, zrobionym dnia 1'wszego lub 2'giego (koniecznie trzeba krem zrobić przynajmniej kilka godzin wcześniej, by stężał w chłodzie. Procedura na krem poniżej). Po przełożeniu w tortownicy, wstawiłam miodownik do lodówki na minimum 1 godzinę, by masa stężała. Potem wyjęłam, zdjęłam obręcz i nałożyłam pierwszą, bardzo cienką warstwę kremu na wierzch i boki. Znów włożyłam do lodówki na ok 1 godzinę. Potem nałożyłam krem dekoracyjnie na boki i wierzch i wycisnęłam gwiazdki do dekoracji. Nie dekorowałam nadmiernie tortu, bo wiedziałam, że jubilatce spodoba się delikatna dekoracja, ale dekoracje z marcepanowych pszczółek aż same się proszą o użycie. Jeśli przełożenie blatów i pierwsza warstwa nakładane są wieczorem, ostatnią dekorację można nałożyć rano, w dniu podania. Ja tak zrobiłam.
 
Przygotowanie kremu: Krem należy przygotowań najlepiej w czasie, gdy przygotuje się ciasto i włoży je do lodówki.
Mleko skondensowane wymieszałam z kaszą manną. Mleko zwykłe podgrzałam z miodem. Wlałam mleko skondensowane z kaszką. Gotowałam mieszając i zanim jeszcze całkowicie zgęstniało, spróbowałam, czy nie należy dosłodzić miodem. Krem nie powinien być za słodki, bo blaty, choć nie są bardzo słodkie, to wyczuwalnie miodowe. Więc uwaga, by nie zrobić tortu-ulepku :)
Kaszkę ugotować do zgęstnienia na maleńkim ogniu (zajmuje to kilka minut, należy pilnować i mieszać, by się nie przypaliła). Gorącą zdjąć z ognia, cały czas mieszając wbić 2 żółtka (uwaga, by masa nie była zbyt gorąca, by żółtka się nie ścięły). Dobrze wymieszać, dodać pastę waniliową, przełożyć masę do miski i przykryć posmarowaną masłem folią (dzięki temu nie będzie kożucha). Jak przestygnie, schłodzić masę całkowicie w lodówce.
Po kilku godzinach, choć można też na drugi dzień, masło ubić do puszystości i dodawać zimny krem grysikowy po łyżce, aż cały się połączy z masłem. Przełożyć do rękawa cukierniczego z odpowiednią do dekoracji końcówką i schłodzić. Przed użyciem do dekoracji, wyjąć na minimalnie godzinę wcześniej, by masło w kremie się ogrzało.
W ostateczności można też blaty przekładać kremem od razu po połączeniu z masłem, ale do dekoracji boków i wierzchu, lepiej pozwolić kremowi trochę stężeć.
 
Miodownik po przełożeniu z kremem najlepiej by odstał w lodówce przez dzień czy dwa, wtedy blaty zmiękną, a smak się uszlachetni. To ciasto choć wydaje się być skomplikowane i rzeczywiście w czasie pieczenia blatów trzeba wykazać się szybkością i zorganizowaniem, to tak naprawdę bardzo proste i nieskomplikowane ciasto. Blaty można upiec nawet kilka dni wcześniej. Krem też może kilka dni poczekać w lodówce (choć im dłużej w lodówce, tym bardziej trzeba ogrzać go przed użyciem, by masło się nie zbryliło). Do tego po przełożeniu tort najlepiej odstawić, by postał, więc jest to idealny wypiek na najróżniejsze Święta i okoliczności, by nie mieć prac nad tortem tuż przed imprezą. Nie ma obaw, jak w przypadku biszkoptowych tortów, że będzie suchy.
 
Tort wyjąć z lodówki na 30 min – 1 godzinę przed podaniem. Łatwo się kroi, szczególnie ciepłym nożem.
 
Źródło: Przepis na ciasto to wypadkowa róznych przepisów i nie ma konkretnego źródła, choć zapewne można znaleźć wiele bardzo podobnych przepisów, za to krem grysikowy, z moją maślaną zmianą, jest podpatrzony u Agnieszki
 
* żałuję, że nie mam pamięci już takiej, jak w pierwszym roku po amnezji … ehhh … ten rosysjko-języczny blog odnalazłam kilka lat temu wchodząc na jakiś link z bloga Liski, White Plate, a potem wchodząc na kolejny. Zdjęcie jakie zrobiłam (to po prawej w kolażu zdjęcia miodownika) odpowiada mniej więcej temu jakie pamiętam z tamtego wpisu. Może ktoś z Was widział ten wpis … ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ;D
 
** można użyć innego aromatu, ja jednak póki co chciałam mega miodowego smaku, bez dodatkowych posmaków, ale nie wykluczam jakiś ciekawych eksperymentów smakowych w przyszłych latach.
 
A tak swoją drogą – w kwestii tagów o kuchniach świata – do jakiej kuchni powinnam zaliczyć miodownik. Był wspominany u Stanisława Czarnieckiego, ale jeśli już widzę go na polskich blogach czy w książkach, to raczej w odniesieniu do kuchni rosyjskiej czy ukraińskiej hmmm to jak z nim jest?
 
Smacznego.

Kalejdoskop aromatów.

W tym roku poszalałam z ciasteczkami na Święta, ale jak tu nie szaleć jak się zagląda do Moniki i na jej bajkowym stoliczku co i rusz jakieś ciasteczka można spotkać. Chciałam też pobawić się aromatami i smakami, a do tego wypróbować jak najwięcej receptur. I tak powstał festwial aromatów, prawdziwy ich kalejdoskop.
 
Ale od początku …
 
SONY DSC
 
Na początku był … koper włoski w mariażu ze słodką figą, co zrodziło przesłodkie dziecię o wdzięcznym imieniu Panforte di Siena. Jest to włoski piernik, dojrzewający po upieczeniu, z czasem staje się bardziej miękki, a jego aromaty się przegryzają, ale to dodatek utłuczonych ziaren kopru włoskiego jest najsilniejszy i stanowi o jego niezwykłości. To wypiek po prostu idealny na prezenty, a ja uwielbiam dawać własnoręcznie zrobione prezenty – słoiczki konfitur czy chutney, buteleczki z nalewkami czy pudełeczka ciasteczek. I tak Panforte di Siena w kilku wydaniach pojechał do przyjaciół, gdzie oczywiście nie doczekał Wigilii :) Jedna porcja jednak kruszała wysoko w szafce schowana, by na Wigilię przyoblec się w biel cukru pudru i zachwycać nas swoim smakiem.
 
SONY DSC
 
Kolejnym aromatem w naszym słodkim kalejdoskopie były pomarańcze. Kiedy pięć lat temu poznałam Basler Lacerli u Bei, zakochałam się w nich bez pamieci. Miękkie, ciągutkowe i tak obezwładniajaco pomarańczowe, że nie można się w nich nie zakochać. Rok rocznie pojawiały się na naszych świątecznych stołach, właśnie z tamtego przepisu. W te Święta postanowiłam jednak wypróbować inne proporcje tego łakocia, jakie znalazłam u Doroty. I choć basler lacerli zachwycają w każdej odsłonie, w przyszłym roku wracam do pierwszego przepisu. Ten choć też pomarańczowy, też migdałowy i też korzenny, był jednak mniej intensywny, delikatniejszy. Ba! Może jednak ktoś woli łagodniejszą wersję basler lacerli, w takim razie polecam z całego serca. Dla pomarańczoholików jednak, polecam ten przepis jaki zamieściłam w Festiwalu Pierniczków.
 
SONY DSC
 
Od mięciutkich, puchatych wręcz, niemieckich lebkuchen zaczął się korzenny kalejdoskop. Goździki! Uwielbiam ich aromat. Jest w nim coś niepokojącego, coś nęcącego, coś zakazanego. Dlatego więc, gdy postanowiłam, że w tym roku zamiast dojrzewającego piernika staropolskiego będę poszukiwać przepisu na miodownik, wiedziałam, że muszę upiec jakieś pierniczkowe zastępstwo. Na tapecie wylądowały lebkuchen, które obok przyprawy piernikowej zostały chojnie obdarowane goździkowym aromatem. Leżały w puszce przed Świętami i nęciły, nęciły … a ja pozwalałam sobie na małe grzeszki, gdy zmęczona szaleństwami w kuchni lub po powrocie ze spaceru z Arthasem, wchodziłam na schodki, by sięgnąć na najwyższą półkę po puszkę, z której aromat kusił i uwodził. Takie to były moje kuszące lebkuchen.
 
SONY DSC
 
Kiedy na kilka tygodniu przed Świętami, układając mój Kalejdoskop Zapachów, zapisałam na kartce "cynamon" wiedziałam, że wybór ciasteczek jest oczywisty. Zimtsterne! Cynamonowe gwiazdki, miękkie i ciągnące, oblane bezowym lukrem mmmmm aż prosiły się o przegryzanie ich wraz z kwaskowatym jabłkiem. W całej tej mnogości zaplanowanych ciasteczek i słodkości świątecznych chciałam też malutkich przekąsek, stąd zamiast dużej gwiazdki powstały maleńkie księżyce, akurat na jeden kęs. Leżały sobie w ciasteczkowym słoju, uśmiechając się do mnie. A choć były pierwszymi białkowo-migdałowymi ciasteczkami, nie skończyło się na nich …
 
SONY DSC
 
… bo nie mogłam powstrzymać się, by nie upiec tak mile przeze mnie wspominanych serduszek, jakie kilka lat temu wyjęłam z paczki od pewnej zwariowanej Basi. Czekoladowe Brunsli powstały jako wypadkowa dwóch przepisów, znalezionych u Basi i Bei, a ode mnie dostały kolejny aromat do kalejdoskopu … tonka. Drażniąca nos, niepokojąca, niespodziewana … tak określiłabym to nasionko, będące połączeniem aromatów wanilii, goździków, migdałów i tego czegoś nieuchwytnego, ulotnego. Nasionko, które nawet w niektórych miejscach na świecie jest zakazane z powodu zawartości kumaryny, nęci tak bardzo właśnie ze względu na to oblicze zakazanego owocu. Oczywiście ilość kumaryny zawarta w takim nasionku jest tak niewielka, że podobnie jak w przypadku szkodliwych substancji w cynamonie, gorzkich migdałach czy pestkach wiśni, trzeba by zjeść go ogromne ilości, by mogło zaszkodzić, a gorzkawy posmak tonki po prostu by to uniemożliwił. Za to pasuje swoim aromatem do czekolady jak dwie połówki jednego jabłka. I to właśnie te czekoladowo-tonkowe serduszka jako pierwsze znikały ze stołu i puszki, upewniając mnie, że jeszcze nie raz pojawią się w świątecznych ciasteczkowych kompozycjach.
 
SONY DSC
 
Niejako na koniec powstały jeszcze jedne białkowo-migdałowe ciasteczka. 2 białka pozostały w lodówce, a gdy już zajrzałam do Basi, nie mogłam się powstrzymać, by nie podążyć za pięknie pachnącym mahlabem linkiem do bliskowchodniej wariacji na temat amaretti. Niestety mahlab skończył się już jakiś czas temu w mojej spiżarce, ale kupiona niedawno u mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki na pobliskim bazarku, torebka z anyżem aż dopraszała się o użycie. Przekornie więc do wiosennej aury tegorocznej zimy, postanowiłam ulepić śniegowe kule … które o dziwo! zawładnęły podniebieniem mojego Ukochanego. Jaka to miła niespodzianka znaleźć jeszcze jeden drobiazg, który potrafi nas jeszcze nawzajem zaskoczyć mimo, że znamy się "całe" moje życie. Doskonały prezent uczyniły mi na zakończenie Kalejdoskopu Aromatów te anyżkowe śniegowe kule.
 
Choć to koniec ciasteczek, nie koniec świątecznych słodkości. Już wkrótce poszukiwania idealnego miodownika i moja ulubiona kutia, a tymczasem nie mogę już dłużej opierać się tym proszącym oczom mojego psiego łobuziaka. Czas na trening, by spalić te wszystkie świąteczne pyszności :)
 
 
Panforte di Siena.
 
Składniki:
1 szklanka orzechów laskowych (uprażonych i pozbawionych skórki)*
3/4 szklanki migdałów (uprażonych i pozbawionych skórki, ja dał)
2/3 szklanki mąki pszennej
2 łyżki gorzkiego kakao
2 łyżeczki utłuczonych nasion kopru włoskiego
1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
1/4 łyżeczki mielonego białego pieprzu
1/4 łyżeczki mielonego imbiru
1/4 łyżeczki mielonej kolendry
1/4 łyżeczki zmielonych goździków
1/4 łyżeczki świeżo startej gałki muszkatałowej
starta skórka z 1 pomarańczy
starta skórka z 1/2 cytryny
225 g suszonych fig pokrojonych w plasterki (doskonale też sprawdza się mieszanka fig i moreli)
2/3 szklanki miodu
2/3 szklanki cukru (pominęłam, dałam trochę więcej miodu)
 
cukier puder do posypania
 
Przygotowanie: Blaszkę o wymiarach 20cmx20cm wyłożyłam papierem do pieczenia. Do miski miksera (z hakiem do ciast chlebowych) wkładamy wszystkie składniki ciasta oprócz miodu i cukru. Mieszamy całość. Do rondelka wkładamy miód i cukier i gotujemy razem do uzyskania konsystencji syropu (temp. 113 stopni C) trwa to około 5-6 minut. Syropem zalewamy składniki ciasta w misce i bardzo szybko mieszamy całość. Trzeba to zrobić dopóki syrop jest gorący, stygnąc gestnieje i wtedy mieszanie jest utrudnione. Masę wykładamy do formy – to trudne i można łatwo złamać szpatułkę, dlatego lepiej jest albo zwilżyć dłonie, albo posmarować je olejem i rękami przełozyć ciasto do foremki, ugniatając, by wyrównać górę – ciasto jest z tych, które samo nie ułoży się w czasie pieczenia i musi być równe przed pieczeniem. Pieczemy w 150 stopniach około 40 minut. Pozostawiamy do wystudzenia w formie. Z zimnego zdejmujemy papier i obsypujemy cukrem pudrem. Kroimy na małe kawałki ostrym nożem. Ciasto można przechowywać przez parę miesięcy, owinięte w pergamin, w temperaturze pokojowej.
 
*orzechy laskowe prażymy na blasze w piekarniku nagrzanym do 200 stopni C przez 15 minut. W trakcie podpiekania mieszamy je jeden raz. Gorące wykładamy na ściereczkę i pocieramy skórki drugą ściereczką. W ten sposób większość skórek zejdzie. Można to też zrobić z wystudzonymi orzechami w dłoniach.
 
 
Basler Lacerli
 
Składniki:
550 g mąki pszennej
1 łyżka przyprawy korzennej do piernika
2 łyżeczki sody oczyszczonej
500 g płynnego miodu*
100 g drobnego cukru do wypieków (pominęłam całkowicie)
500 g obranych migdałów, posiekanych (ja dałam płatki migdałowe)
100 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
2 łyżki cherry brandy lub likieru cytrynowego (ja dałam koniak)
 
Przygotowanie: Mąkę pszenną, cynamon, przyprawy korzenne, sodę oczyszczoną – przesiać do dużej misy miksera. Miód (i ewentualnie cukier) umieścić w garnuszku i podgrzewać, do całkowitego rozpuszczenia się cukru. Lekko przestudzić. Dodać do przesianych składników razem z migdałami, skórką kandyzowaną i koniakiem. Zmiksować, do otrzymania gładkiej lecz bardzo lepkiej masy (nie dosypywać mąki). Zwilżonymi dłońmi (lub posmarowanymi olejem), przełożyć masę do foremki (35 x 20 cm, wymiary dna) wyłożonej pergaminem do pieczeni. Ciasto wyrównać, tak by miało ok 1 – 1 1/2 cm wysokości.
Piec w temperaturze 180ºC przez około 20 minut. Wyjąć, jeszcze ciepłe polukrować w miarę rzadkim lukrem (1 szklanka cukru pudru wymieszana na bezgrudkową masę z 3 łyżkami wody – gęstość lukru regulujemy dosypując więcej cukru pudru lub dolewając więcej wody. Ja zamiast wody dałam koniaku). Jeszcze ciepłe pokroić na kwadraty.
Po wystygnieciu, przechowywać w szczelnej puszce.
 
Źródło: Moje wypieki Dorotus ale zajrzyjćie też do tego przepisu na Basler Lacerli o mocniejszym wyrazie
 
Lebkuchen
(30 sztuk)
 
Składniki:
250 g mąki pszennej
85 g zmielonych migdałów
2-3 łyżeczki przyprawy korzennej do piernika (najlepiej domowej, ja dałam 2 łyżeczki)
1 łyżeczka zmielonych goździków
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
200 ml płynnego miodu
85 g masła
pół szklanki (w sumie) drobno posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej (ja dałam samą kandyzowaną skórkę pomarańczową i startą skórkę z 2 cytryn)
 
Przygotowanie: Suche składniki: mąkę, migdały, proszek, sodę, przyprawy wymieszać w misce. W garnuszku z grubym dnem umieścić masło i miód, podgrzewać, mieszając, do roztopienia masła. Zdjąć z palnika i lekko przestudzić (mieszanka ma pozostać lekko ciepła). Do suchych składników wlać ciepłą masę maślano – miodową, dodać kandyzowane owoce i wymieszać (można mikserem), by nie było grudek. Ciasto powinno wyjść lepiące (nie dosypywać mąki). Przykryć ściereczką i odstawić do całkowitego wystudzenia (zgęstnieje). Ja zostawiłam je w lodówce i piekłam na drugi dzień.
 
Po tym czasie z ciasta robić kulki wielkości niedużego orzecha włoskiego. Układać na blaszkach wyłożonych papierem do pieczenia w dużych odległościach od siebie. Każdą kulkę spłaszczyć trochę łyżką (ponieważ ciasto bardzo się klei najlepiej maczać ręce w wodzie i wtedy formować kulki; również łyżka, którą je spłaszczamy powinna być wilgotna). Piec w temperaturze 180ºC przez 15 minut (nie dłużej, bo będą zbyt kruche i twarde). Lebkuchen wyciagnięte prosto z piekarnika będą bardzo miękkie, należy poczekać 2 minuty, potem przenieść je na kratkę do wystudzenia. Później ich wierzch kruszeje, by zmięknąć znów na drugi dzień, po pokryciu lukrem.
 
Składniki na lukier: (ja pominęłam lukrowanie)
2 szklanki cukru pudru
kilka łyżek gorącej wody
Cukier puder wsypać do miseczki. Dolewać gorącą wodę, łyżka po łyżce, mieszając i rozcierając grzbietem łyżki. Gdy lukier będzie lejący, ale nie za gęsty, maczać w nim pierniczki i odkładać na kratkę do całkowitego zastygnięcia lukru.
Kolejnego dnia lebkuchen można układać do świątecznych pudełek, są mięciutkie i gotowe do degustacji :-).
 
 
Zimtsterne
 
Składniki na około 40 ciastek:
300 g zmielonych migdałów
100 g cukru pudru (ja dałam 75 g, a myślę, że spokojnie można dać 50 g)
2 białka
50 g mąki pszennej
2 łyżeczki cynamonu (u mnie trzy)
 
Glazura bezowa:
1 białko
1 szczypta soli
200 g cukru pudru
opcjonalnie: 1 – 2 łyżki mleka, ewentualnie wody
 
Przygotowanie: W naczyniu wymieszać suche składniki na ciasto. Dodać białka i zagniatać aż do uformowania klejącego ciasta (można mikserem). Owinąć folią spożywczą i umieścić w lodówce na przynajmniej 1 godzinę. Ja zostawiłam na noc.
Przygotować bezową glazurę: ubić na sztywno białko ze szczyptą soli. Ubijając cały czas dosypywać cukier, stopniowo. Glazura powinna mieć odpowiednią gęstość, kremową konsystencję, by nie była zbyt sztywna i by nie spływała z ciastka. Jeśli stanie się za gęsta, można regulować jej gęstość dodając 1 – 2 łyżki mleka lub wody.
Blachę do ciastek wyłożyć papierem do pieczenia. Wyjąć z lodówki ciasto i rozwałkować pomiędzy dwoma arkuszami papieru do pieczenia lub folii (można podsypać cukrem pudrem). Rozwałkowane ciasto powinno mieć grubość około 1 cm (u mnie było cieńsze, ale ja wykrawałam bardzo malutkie ciasteczka). Używając foremki w kształcie gwiazdki (moja foremka gwiazdka była za duża, a chciałam malutkich ciasteczek, więc użyłam malutkiej foremki księżyca), wycinać ciasteczka i układać na blaszce. Za pomocą pędzelka na każdej gwiazdce rozprowadzić bezową glazurę.
Piec w temperaturze 170ºC przez około 10 – 12 minut (uważając, by beza nie nabrała brązowego koloru) (ja piekłam mniejsze i cieńsze krócej, ok 7-8 minut). Wyciągnąć ciastka z piekarnika i wystudzić. Przechowywać w szczelnym pojemniku. Z każdym dniem są coraz smaczniejsze.
 
 
Brunsli
 
Składniki:
75g cukru drobnego do wypieków
250 g mąki z migdałów
1 starte na tarce ziarno tonka
2 łyżki ciemnego kakao
1 łyżka mąki (ewentualnie 2, jeśli masa jest zbyt lepka)
2 białka, lekko ubite (ok 70 g)
100g gorzkiej czekolady, stopionej w kąpieli wodnej i przestudzonej
2 łyżki kirschu (pominęłam)
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam na gładką, mało lepiącą i nie kruszącą masę. Zawinęłam w folię i odstawiłam na kilka godzin (na noc) do lodówki. Na drugi dzień rozwałkowałam na grubość ok 5-7 mm między 2 arkuszami pergaminu i wycięłam serduszka. Nie obtaczałam już ich w cukrze, a od razu upiekłam w 200 stopniach przez 4-6 minut. Przechowywane w puszce lub słoiku mogą leżeć bardzo długo.
 
Źródło: Inspiracja przepisem Basi (tutaj) i Bei (tutaj)
 
Anyżkowe kule
 
Składniki:
300 g mąki z migdałów
1 łyżeczka startego anyżu
100 g cukru pudru plus więcej do obsypania ciasteczek
2 białka, lekko ubite (ok. 70 g)
2-4 łyżki koniaku
3-6 łyżek mąki
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam. Koniakiem i mąką regulowałam lepkość i gładkość masy. Powinna być zwarta i nie za lepka. Schłodziłam masę przez noc w lodówce i na drugi dzień łyżką wyjmowałam kuleczki masy, które formowałam zwilżonymi dłońmi, obtaczałam w cukrze pudrze i układałam na blasze. Piekłam w 140 stopniach przez 15 minut. Część ciasteczek przed pieczeniem lekko spłaszczylam, ale ładniejsze są w formie kulek. Na smak nie ma to wpływu. Podobnie jak zimtsterne czy brunsli mogą leżeć długo w szczelnym pojemniku. Mogą też być mrożone.
 
Żródło inspiracji: U Basieńki
 
Smacznego.

Szarlotka na zdrowie.

Nie lubię chorować! A kto lubi ;)
 
Gorączka, katar, kaszel to tylko czubek góry lodowej. Na co dzień jestem wulkanem energii. Robię zwykle więcej niż mam sił i czasu, ale właśnie to dodaje mi sił i sprawia, że jestem szczęśliwa. Taka już jestem. A czas choroby, leżenia w łóżku, gdy dreszcze i gorączka wysysają siły to najgorszy koszmar dla mnie. Nawet jeśli trwa tylko, czy raczej aż tydzień.
 
SONY DSC
 
Ale ale … nie lubię się użalać, nie lubię się zamartwiać tym na co wpływu nie mam. W końcu gorączka spadnie, katar i kaszel przejdą, a ja znów będę szaleć z Arthasem na treningach, wykańczać ostatnie, przedzimowe zadania w Elysium, eksperymentować w mojej kuchni czy co mi tam jeszcze przyjdzie do głowy :D
 
A tymczasem uśmiecham się do tulącego mnie męża i mówię mu, że w lodówce leży ciasto kruche, a w szklanej misie na kuchennym blacie są szare renety. Śmiejemy się obydwoje z tego co mówią nam nasze spojrzenia, a pies zaciekawiony naszym dobrym nastrojem nie wytrzymuje i wskakuje na łóżko, z którego od razu jest zgadniany z jeszcze większym śmiechem. Potem Arthas leży na swoim miejscu w kuchni, z której wydobywają się brzęki szafek i foremek, dzwonek piekarnika czy szum ubijania białek. W najprostszej i najszybszej postaci powstaje prawie pleśniak …
 
SONY DSC
 
… a dokładnie orzechowa szarlotka, pełna kardamonowo-cynamonowego aromatu, o słodkim cieście i kwaśnych jabłkach, o napotykanym gdzieniegdzie rodzynku … szarlotka idealna i na czas choroby i na czas pełen zadań … po prostu orzechowa szarlotka pełna ciepła i serca. Pisząc ten post zajadam ostatni kawałek szarlotki, popijam go ciepłą herbatą i od razu czuję się zdrowsza :)
 
 
Orzechowa szarlotka razowa czyli prawie pleśniak
 
Składniki:
200 g mąki orzechowej (orzechy włoskie lub inne lub ich mieszanka, zmielone na proszek)
300-350 g mąki pszennej (ja dałam 200g razowej wraz z dodatkiem sporej garści płatków owsianych, reszta mąki uniwersalnej)
50-100 g drobnego cukru (zależnie od tego jak słodkie jabłka mamy i jak słodkie ciasto lubimy)
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
szczypta soli
250 g masła, zimnego, pokrojonego w dużą kostkę
3 żółtka
 
2 1/2 kg jabłek (u mnie szara reneta), obranych i startych na tarce o grubych oczkach
cynamon i kardamon i cukier do smaku
2-3 garści rodzynek lub innych bakalii (opcjonalnie)
 
Garść bułki tartej, najlepiej domowej, grubomielonej
2-3 łyżki gorzkiego kakao (ja pominęłam)
 
3 białka
165 g cukru
Szczypta soli
 
Przygotowanie: Ponieważ zwykle nie kupuję mąki orzechowej, najpierw zmieliłam orzechy na mąkę. Wsypałam je do misy miksera, dodałam mąkę pszenną razową, płatki owsiane i mąkę uniwersalną. Dodałam przyprawy, cukier i sól oraz masło. Zaczęłam powoli miksować i jak masa zaczęła się zbijać w grudki, dodałam żółtka. U mnie nie trzeba było dodawać wody, ale jeśli masa nie zbija się w miarę jednolite ciasto, może być potrzeba dodania kilku łyżek zimnej wody. Ciasto spłaszczyłam, zawinęłam w folię i odłożyłam do lodówki.
 
Jeśli się spieszę, wkładam ciasto do zamrażalnika, a potem (po ok 30-60 minutach) zamiast rozwałkowywania, ścieram całe na tarce o grubych oczkach. 2/3 ciasta wysypuję na spód formy i wylepiam nim dno (23 cm x 40 cm; wyłożonej pergaminem). Jeśli się nie spieszę, to zwykle robię ciasto dzień wcześniej i trzymam je w lodówce, a potem na 30 minut przed wałkowaniem wyjmuję 2/3 ciasta na blat, a 1/3 wkładam do zamrażalnika. Ta 1/3 będzie starta na tarce i utworzy wierzch szarlotki.
 
Po rozwałkowaniu/wyłożeniu ciastem spodu, wkładam formę do lodówki i zaczynam nagrzewać piekarnik do 175 stopni Celsjusza. Jabłka obieram i ścieram na tarce o grubych oczkach. Doprawiam do smaku przyprawami na jakie mam ochotę, tym razem kardamon i cynamon, dodaję rodzynek, ale czasem też wiórków kokosowych czy drobno posiekanego kandyzowanego imbiru.
Bułkę tartą wysypuję cienko na spodzie. Wchłonie część soku z jabłek, zanim ciasto się zetnie w piekarniku.
 
Jest jeszcze druga, bardziej „wyrafinowana” ;) opcja. Jabłka można obrać i pokroić w cienkie plasterki (dobrze jest je wtedy trzymać w wodzie z cytryną, by nie ściemniały). Zrobić ten lub ten sos karmelowy (tylko gęstszy, tzn. z połowy kremówki lub użyć gotowej masy kajmakowej z puszki) i smarować nim warstwy plasterków jabłek, układane równo na podpieczonym (!) spodzie. Jeśli podpiekam spód, wykładam go pergaminem i wysypuję obciążnikami i podpiekam przez ok. 15 minut.
 
Kiedy robię szarlotkę na szybko i prosto (jak tym razem), nie podpiekam spodu, a od razu układam starte jabłka na schłodzonym spodzie. Białka ubijam prawie na sztywno, dalej ubijając dosypuję małymi porcjami (po ok 1 łyżce) cukier. Ubitą pianę układam na wierzch jabłek, a pianę posypuję pozostawioną 1/3 ciasta, startą na tarce o grubych oczkach.
 
Aby pleśniak był pleśniakiem, należy jabłka po wierzchu, przed nałożeniem piany z białek, posypać kakao, by po upieczeniu utworzyła się ciemna linia. Ja pominęłam ten element tym razem.
 
Piec w 175 stopni Celsjusza przez 50-55 minut (niezależnie czy spód jest podpiekany czy nie). Najlepiej daje się kroić na drugi dzień, ale smakowita jest od razu, jeszcze ciepła, tyle że bardziej się wtedy kruszy.
 
Szarlotkę dołączam do akcji Korzenny Tydzień u Ptasi:
 
Smacznego

Ciasteczko na dobry dzień.

Kupiłam sobie książkę … książkę kucharską, ale jednocześnie maszynę do podróży w czasie. Pisana językiem, jaki nasi przodkowie za codzienny uważali, dziś jest fascynująca zarówno w warstwie przepisów jak i samego języka. Urzekła mnie niezwykle, a ponieważ ogromną radość znajduję w takich słownych zabawach, pomyślałam ?Czemu samej nie spróbować na trochę przenieść się w inny czas??

Tak oto powstał Kącik Kulinarny na intranetowym forum w pracy, gdzie dzielę się przepisami na Ciasteczko na Dobry Dzień. Malutkie te rarytasy zwykle w puszce czekają w biurowej szafce, by degustować je i częstować, aby uśmiech gościł nie tylko na moich ustach, ale i osób wokoło. Dziś dzielę się tymi wpisami również z Wami. Choć nie zajrzę do Was do pokoju, częstując ciasteczkiem ze świątecznej puszki, to może radości trochę Wam sprawię tym dawnym językiem. Zaczynajmy więc.

 

SONY DSC
Na czekoladowe biscotti trzy jajca ubić trza Ci z połową szklanicy miodu na jasny i puszysty krem. Do mieszaniny tej przesiej dwie takież same szklanice mąki uniwersalnej, ale dla zdrowia część zastąp pełnoziarnistą lub orkiszową, cztery niezbyt kopiaste łyżki kakao (ważne by gorzkie było, inaczej ulepek, a nie ciastka powstaną) i jedną łyżeczkę proszku do ciast wszelakich pieczenia oraz malutką szczyptą soli. A łyżką drewnianą mieszaj, bo masa raczej z tych gęstych będzie i sypnij bakalii znaczną ilość. Odważ 100 gram posiekanych orzechów np. włoskich (lub innych ulubionych), 100 gram rodzynek lub żurawin (czy innych suszonych owoców, pokrojonych na niewielkie kawałki, dobre były by tez śliwki lub morele) oraz 100 gram gorzkiej czekolady, też obowiązkowo na malutkie kawałeczki posiekanej.

SONY DSC
Mieszaj całe towarzystwo razem do zjednoczenia, a gdy to nastąpi wiesz, że czas by ręce ubrudzić. Masę czystymi dłońmi, lekko zwilżonymi dla łatwości działania, w dwa płaskie bochenki uformuj, koniecznie nie dłuższe niż stopa (ok. 25-30 cm) i nie szersze niż długość palca (ok. 4-5 cm). Na blachę pergaminem przykrytą kładź je i do pieca nagrzanego do 180 stopni wsuń. W żarze tym ma się ciasto opalać przez najmniej pół godziny. Następnie bochenki na deskę kładź i oddechu im daj z kwadrans, tymczasem żar w piecu do 160 stopni zmniejsz. Bochenki jak ciut przestygną krój ukośnie bardzo ostrym nożem (!) na ciastka o grubości malutkiego paluszka (ok. 1-1,5 cm). Ułóż je jeden obok drugiego na blasze i piecz osiem minut. Potem obróć i powtórnie na osiem minut do pieca wstawiaj.

Studź ciastka na kratce kuchennej, a wystudzonymi ciesz się przy kawie czy to w czas pracy czy w czas wolny, w towarzystwie najlepiej, ale i bez niego też wybornie smakują. W czasie, gdy po ciasteczko nikt ręki nie wyciąga, do puszki je kładź, z dala od wilgoci.

Miodowe biscotti z pieprznym pazurem czynisz podobnie jako i te czekoladowe, choć ciasto pewnikiem bardziej mokre będzie, toteż mąki więcej podczas formowania podsypiesz. Ale, ale po kolei.

SONY DSC
Najsampierw trzy duże jajca od szczęśliwych kur ubij pięknie do białości, najlepiej takim elektrycznym ustrojstwem, co to się blender nazywa chyba, że mięśnie ćwiczyć chcemy, tedy za ręczną trzepaczkę się chwytamy. Tych ćwiczeń jednak nie trza nam uskuteczniać, bo ciasteczka wielce dietetyczne są. Zatem kiedy już te jajca porządnej puszystości nabiorą (po ok. 5-7 minutach ubijania) wlewać trza nam 3/4 szklanicy miodu i słuszny chlust ekstraktu wanilii, o ubijaniu nie zapominając. Potem jeszcze minutę lub dwie całe towarzystwo zespalać, by puszystość odzyskało i już za suche ingrediencje możemy się brać.

Od przesiania zacząć trzeba dwóch i ćwierci szklanicy mąki, najlepiej uniwersalnej, ale w gruncie rzeczy każda się nada. Przeto jeśli chcemy, co by zdrowiej było, to po orkiszową można sięgnąć lub chociażby po pełnoziarnistą. Z mąką tą pytlujemy* 1 łyżeczkę proszku do pieczenia i 1/2 łyżeczkę sody. A teraz najważniejsze. Do tego przesiewania dodajemy 1, a jeszcze lepiej to 2 łyżeczki przypraw zmielonych wszelakich ? cynamonu, kardamonu. anyżku, imbiru, goździków(lub jak kto ma dużo, albo nie chce mu się mieszać samemu to przyprawy piernikowej może sypnąć) i obowiązkowo niepełną łyżeczkę świeżo zmielonego pieprzu kolorowego. Tylko niech zbyt popędliwych ręka dowolna broni by sypać kupny zmielony pieprz, bo samą gorycz dostaniemy, a pazur pożądany zniknie bezpowrotnie. Szczyptę soli też sypnąć trza dla podkreślenia słodyczy.

SONY DSC
Kiedyś już te suche materie z mokrymi połączył przy pomocy drewnianej łyżki, posiekanych moreli szklanicę i takoż posiekanych orzechów dowolnych pół szklanicy sypnąć nam trza. Bardzo akuratnie sprawdzi się tu mieszanka włoskich i migdałów, ale fantazję popuśćcie i dodajcie co Wam w duszy zagra. Tymczasem oko musimy wprawiać, bo jeśli materia naszego ciastowego ciała wciąż bardzo mokra to na stolnice sypiemy znaczną garść mąki i omączonymi palcami całe ciasto w dwa bochenki formujemy. Dobrze by przypilnować by ciasto miało płaski kształt, nie szerszy niż długość palca (ok. 5 cm), a nie dłuższy niż stopa (ok. 30 cm). Natenczas dwa te bochenki na wyłożoną pergaminem blachę kładziemy, zwilżonymi dłońmi równamy ich fakturę i do pieca w żar 180 stopni wsuwamy, na pół godziny o nim zapominając.

Gdy czas już ich minie blachę z pieca bierzemy, a w nim samym temperaturę obniżamy ku 165 stopniom zacnego pana Celsjusza, by naszym ciasteczkom miłe dla suchości, a nie spalenia warunki stworzyć. Bochenki kładziemy na deskę i ostygnąć pozwalamy im z kwadrans, ażeby potem ostrym nożem ukośnie ciąć w ciasteczka o grubości nie większej niż grubość palca nadobnej panny (1-1 1/2 cm). Ciasteczka układamy na blasze jedno obok drugiego i znowuż do pieca na chwil kilka (5-7 minut), aby potem obrócić je na drugi boczek i ponownie na chwil kilka (5-7 minut) ostawić. Dalej już tylko wystudzić na kratce je trzeba, a gdy zimne już zupełnie w słoje lub puszki pakować i trzymać … nie! Częstować i degustacji się oddawać, bynajmniej nie grzesznej, wszak to owoc naszych rąk konsumujemy ;-)

* pytlować = przesiewać

SONY DSC 
Na zakończenie tych włoskich klimatów szybkie cantucci pomarańczowe przygotujemy. Odważ do miski 400 gram mąki i 150 gram migdałów na mąkę zmiksowanych. Drugie 150 gram migdałów sypnij do miski w całości i jeszcze cukru między 130 a 200 gram odważ, zależnie jak słodkie lubisz ciasteczka. W miejsce cukru miodu pół szklanicy można wlać, ale podówczas uważać trzeba, bo ciasto może być bardziej lepkie i trochę więcej mąki wymagać. Smaku jednak lepszego zyskuje i zdrowsze będzie, więc polecam taki sposób. Teraz już tylko 1 łyżeczka proszku do ciast pieczenia, garści dwie rodzynek drobnych i 4 jajca lekko rozbite potrzebne i najważniejsze – skórka pomarańczowa z najmniej dwóch pomarańczy, a lepiej jeszcze z trzech do miski winna być dorzucona. Jeśli jeszcze pomarańczowy aromat chcemy zwiększyć, likieru pomarańczowego lub ekstraktu takowego chlust wlać.

Ciasto łyżką drewnianą wymieszać i wałek podobnie jak w biscotti uformować. pięknie Piec jednak krócej, albowiem 25 minut jedynie w 150 stopniach tylko im potrzeba, a potem na deskę wyjąć i przestudzić z kwadrans. Później w ciasteczka grubości paluszka (ok. 1 cm) ciąć nożem ostrym jak brzytwa i układać jeden obok drugiego na blasze. Wierzchy ciasteczek pędzelkiem możemy mlekiem smarować, a potem znów do 150 stopni na blisko kwadrans pieczenia. Po tym czasie obrócić ciasteczka i znowuż posmarować mlekiem. Piec jeszcze kilka minut (7-8 minut) do kwadransa i na kratce studzić. Ostudzone do słoja lub puszki wkładać i delektować się w wolnej chwili z kubkiem herbaty czy kawy. Delicje normalnie!

Dosyć o włoskich klimatach. Teraz bliższe nam, kruche ciasteczka upieczemy. Nie jedne, a dwa smaki wypróbujemy, a do tego dwie receptury na warsztat weźmiemy, by ocenić, która lepsze, smaczniejsze ciastka nam gwarantuje.

SONY DSC

Z pierwszej kruche o anyżkowo-kardamonowym aromacie, z mocnym cytrynowym akcentem smakołyki otrzymamy. Najsamprzód mąki ćwierć kilo odważ wraz z 75 gramami cukru, szczyptą soli, skórką drobno startą z cytryny i 1 łyżeczką proszku, co to ciasta piecze. Pół kostki takiej co to drzewniej była (125 gram) masła, zimnego jak lód pokrój na kawałki i z tą mączną mieszaniną na kruszonkę pięknie wyrób*. Sypnij zmielonego anyżu i kardamonu po łyżeczce, albo i więcej, jeśli chęć Cię najdzie. Jedno jajco wbij i kilka chlustów soku z cytryny dodaj, a ciasto wymieszaj li tylko, nie wyrabiaj** zanadto, bo twarde niczym skała będzie.

Potem w kształt rulonu cienkiego uformuj i w folię zawiń, by w lodówce przez najmniej godzinę (a lepiej i noc całą) odpoczęło i stężało. Kiedy twardości nabierze, wyjm je, krój cienkie (ok. 0,5 cm) krążki i na blachę wyłożoną pergaminem wykładaj. Wzorki fantazyjne można im nadać widelcem czy to innym szpikulcem, a potem w żar piekielny wstawić do 180 stopni Celsjusza, aż się lekko przyzłocą na brzegach, co pewnie od 8 do 13 minut im zajmie, zależnie jak duże ciasteczka wykroisz.

Po upieczeniu ciasteczka od razu z blachy zdejm i na kratkę kuchenną kładź by stygły, a jeśli wola Twoja i ochota taka to i lukru ukręć z soku cytrynowego i cukru w puder zmielonego, by ciasteczkom urody i smaku dodać. Zajadaj te maślane smakołyki z herbatą i dobry dzień miej.

*wyrobienie na kruszonkę to najlepiej szybkie wymieszanie mieszaniny w mikserze, zaopatrzonym w ostrza, tak by okruszki z mąki i masła otrzymać. Ten efekt można uzyskać też krojąc nożem masło na mące położone lub rozcierając szybko kawałki masła w rękach. Najważniejsze to robić to szybko, by masła nie roztopić.

** dopiero, gdy mamy już okruszki dodajemy jajko i ewentualne płynu, którym w tym przypadku jest sok z cytryny. Po dodaniu płynnych/mokrych składników i jeszcze raz szybko ciasto rozcieramy, tak by uzyskać już łączącą się masę. Masy tej nie należy wyrabiać dłużej niż 2-3 minuty, by nie roztopić masła i by nie uwalniać glutenu z mąki, bo to spowoduje, że ciasteczka zamiast kruche wyjdą twarde.

Te anyżkowo-kardamonowe specjały cytrynowe bardzo posmakowały wszystkim i nawet receptury na nie rozdawałam wszędzie wokoło. Przyznam Wam jednak, że wyborniejszy smak jednak to drugie kruche talarki miały. Tym razem były one lawendowo-rozmarynowe, akurat na koniec lata.

SONY DSC

A jak je czynić? Nic prostszego. W takiż sam sposób jak w przypadku poprzednich, mąki jedną i trzy czwarte szklanicy z blisko dwoma trzecimi szklanicy cukru pudru zmieszać trzeba i potem 140 g masła zimnego jak lód w kawałki pokrojonego dodać. Szczypta soli i po łyżeczce utartego w moździerzu rozmarynu i lawendy suszonych obojga sypnąć. Gdy kruszonkę z tych suchych materii i masła otrzymamy, klucz sukcesu tych ciasteczek dodać nam trza. Trzy żółtka z pięknych jajec i całość wymieszać, znowuż by kształtny rulon otrzymać.

Kiedy ciasto już stężeje od zimna chłodnicy przez najmniej godzinę, a lepiej jeszcze przez noc całą aplikowanego, kroić ciasto szybko, ostrym nożem trzeba i piec w 180 stopniach przez 8 do 13 minut, by lekko się tylko na brzegach zezłociło.

Potem z filiżanką herbaty, pod czujnym okiem pracowej maskotki zajadać, albo i przemiłe towarzystwo częstować w czasie chwili odpoczynku. A jeśli jeszcze w czasie pieczenia szablonu z literkami użyjemy, tedy zaglądając do puszki uśmiech na ustach pojawiać się będzie, gdy po ciasteczko z Krainy Czarów sięgniemy.

Inspiracje do ciasteczek czerpałam stąd:
Biscotti
Cantucci
Kruche zwykłe
Kruche niezwykłe

Smacznego.