Owsiany przerywnik dnia.

Kocham wiosnę! Ciepłe promienie słońca, obłoczki wędrujące po niebieskim niebie, roślinność budząca się do życia i ptaki ćwierkające za oknem. Taką wiosnę kocham!
 
Niestety ostatnio wiosna nas nie rozpieszcza. Nawet jeśli przez chwilę jest ciepło, to już za chwileczkę pada deszcz lub zrywa się nieprzyjemny i zimny wiatr. Ba! W niektórych rejonach Polski pada śnieg. To pogoda może i dobra dla psów do treningów, ale dla mojej ciepłolubnej natury zupełnie nieodpowiednia.
 
 
Rozgrzewam się więc w poniedziałkowy poranek piekąc owsiankę i batoniki owsiane.
 
Owsianki uwielbiam pasjami. Są takie momenty, że jadam je codziennie, za każdym razem zmieniając w nich smaki, dodatki, robiąc je bardziej lub mniej płynne. Czasem też zapiekam owsiankę. I gdy pierwszy raz ją upiekłam, to było olśnienie. Konsystencja przypomina trochę pudding chlebowy, ale smak jest o niebo bogatszy. Rozgrzewa przyjemnie, a gdy zrobić jej ciut więcej, w czasie dnia można podjadać łyżką. Nie ważne czy przestygnie czy ją podgrzejemy w piecu, smakuje wybornie i dodaje słodkiego akcentu pochmurnemu dniu.
 
 
Moje owsianki mają zawsze sporo kurkumy. Lubię ją za aromat, ten specyficzny smak, nie gorzki, ale raczej lekko ziemisty (zresztą kurkuma wraz z czasem podgrzewania staje się coraz delikatniejsza w smaku). Do tego to złote zdrowie, które jesli wierzyć różnym źródłom medycyny naturalnej dobre jest na … chyba wszystko. Dla mnie stanowczo jest dobre jako element mojej kuchennej koloroterapii – gdy stoi przede mną złota owsianka, pachnąca kardamonem i cynamonem, delikatnie piekącą imbirem, a spomiędzy płatków wychylają się orzechy i rodzynki to nie może nie pojawić się uśmiech na mojej twarzy.
 
20160425_owsian002
 
Ta pieczona wersja owsianki ma tą ogromną zaletę, że owoce zapieczone pod nią, szczególnie takie jak banany, dojrzałe jabłka czy gruszki, zamieniają się w mus. Wbijając pierwszą łyżkę spotyka nas tak przyjemna niespodzianka, że błogość odsuwa na dalszy plan marsową minę, spowodowaną pochmurną wiosną. Owoce bardziej soczyste, jak truskawki, maliny, jagody, zapieczone pod spodem owsianki tworzą ciepły kisiel i dodają lekkości ciężkiej z natury owsiance. Lubię takie smakowite niespodzianki na talerzu :)
 
Owsianka ma jednak to do siebie, że ciężko zabrać ją ze sobą na wyjazdy, pikniki czy treningi. Można oczywiście zabrać ją w słoiku, ale w czasie wyjazdu wygoda jedzenia do podstawa. Dlatego tym bardziej chętnie przyłączyłam się do akcji "Wypiekanie na śniadanie". Podpatruję tę akcję chyba od samego początku, ale zawsze jakoś czasu nie starczało na upieczenie czegokolwiek w terminie.
 
20160425_baton003
 
Tym razem jednak nie mogłam się oprzeć, by nie upiec owsianych batoników, które wystarczy pokroić i zapakować do torby podróżnej. U mnie mocno pachną cynamonem. Po prostu taki dziś miałam nastrój, ale przypraw można użyć dowolnych. Ciekawym dodatkiem jest chrupki amarantus o swoistym smaku, ale prawdziwy twist polega na użyciu ciemnego cukru muscovado. Ma on słodko-gorzki smak, pięknie zabarwia ciasteczka i do tego ten karmelowy aromat, pozwala naprawdę delektować się tymi łakociami.
 
20160425_baton002
 
Batony można oblać czekoladą, posypać sezamem czy czym się chce, ale ja pominęłam ten element. Przede wszystkim z braku czasu, ale również dlatego, że jeśli miałabym je polewać czekoladą, to musiałabym ją temperować, by nie brudziła palców w czasie jedzenia. Można jednak użyć tzw. nieobrudzącej polewy kakaowej. Robi się ją szybko i daje bardzo ładny efekt. Mi jednak tym razem w pełni wystarczyły batoniki w wersji podstawowej. Na eksperymenty z nimi na pewno jeszcze przyjdzie czas, bo takie złociste batoniki pełne energii dobrze jest mieć pod ręką na słodki przerywnik dnia :)
 
W akcji "Wypiekanie na śniadanie" piekły następujące osoby:
Małgosia ze Smaków Alzjacji
oraz ja ;)
 
 
Pieczona owsianka
 
Składniki (2 duże, 3 małe porcje):
1 szklanka mieszanych płatków owsianych i orkiszowych
1/2 łyżeczki suszonego imbiru
1/2 łyżeczki kurkumy
1 łyżeczka kardamonu
1 łyżeczka cynamonu
garść rodzynek
garść orzechów włoskich
 
1 szklanka mleka owsianego
2 łyżki oleju kokosowego, roztopionego
1 łyżka miodu (ilość miodu zależy od słodyczy owoców, ja użyłam banana, więc płaska, nawet niepełna łyżka miodu to było słodyczy aż nadto)
1 "jajko chia" (czyli 1 łyżka nasion chia, zmiksowana w młynku do kawy, zalana 3 łyżkami wody i odstawiona na 10 minut do napęcznienia). Można użyć zwyczajnego, roztrzepanego jajka
 
olej kokosowy do posmarowania foremki
1 duży banan, pokrojony na plastry
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 190 stopni Celsjusza. Przygotować "jajko chia". W misce połączyć suche składniki. W drugiej misce połączyć mokre. Dodać do nich napęczniałe chia i dokładnie wymieszać. Foremkę (u mnie owalna ceramiczna foremka o długości 20 cm (mierzona od spodu) posmarować olejem kokosowym i wyłożyć plastrami bananów. Do suchych składników dodać mokre i dokładnie rozmieszać. Masę wyłożyć na banany i zapiekać ok 40 minut. Wyjąć i pozwolić przestygnąć przez ok 10 minut. Zajadać. Można dodać jogurtu, sosu owocowego, lub po prostu zajdać samo.
 
Zamiast rodzynek i orzechów włoskich można użyć innych bakalii, ich ilość dostosowując do własnych gustów. Przyprawy można zmieniać dowolnie. Owoce na spód też można zmienić wedle upodobania. Owoce mogą być nie tylko zapieczone na spodzie, ale można je też wyłożyć na część masy owsianej, a resztę masy na nie, by zapiekły się w środku. Można do mokrych składników nie dodawać żadnego tłuszczu, choć do wysmarowania foremki jest go potrzebne choć trochę. Jedyne co jest w miarę istotne do zachowania to proporcja 1 szklanka płatów + 1 szklanka mleka/płynu (to może być też woda czy dowolne mleko roślinne) + 1 jajko/"jajko chia".
 
Owsiany batonik
 
Składniki:
50 g masła (u mnie olej kokosowy)
1/2 szklanki mleka
1/2 szklanki brązowego cukru (u mnie 65 g cukru muscovado)
2 szklanki płatków owsianych (u mnie 1 1/2 szklanki płatków owsianych i 1/2 szklanki orkiszowych)
4 łyżki drobniutko posiekanych lub zmielonych orzechów włoskich – użyłam mielonych orzechów włoskich (u mnie migdały w płatkach oraz krojone w słupki)
3 łyżki masła orzechowego
1 łyżeczka cynamonu mielonego (u mnie 2 czubate)
1 szklanka ekspandowanego amarantusa
2/3 szklanki łuskanego słonecznika
2 jajka (myślę, że można tutaj użyć tzw. "jajek chia", czyli 1 jajko = 1 łyżka zmielonego chia plus 3 łyżki wody i 10 minut na napęcznienie)
 
dodatkowo:
polewa czekoladowa (przepis poniżej na tzw. niebrudzącą polewę kakaową)
ziarna sezamu 
 
Przygotowanie: Mleko wraz z masłem i cukrem zagotować na niewielkim ogniu, dodać masło orzechowe i cynamon – wymieszać. Na suchej patelni uprażyć słonecznik, lekko przestudzić. Do miski wsypać: płatki owsiane (i orkiszowe), amarantus, orzechy, uprażony słonecznik i cynamon. Całość połączyć z przestudzonymi płynnymi składnikami. Jajka roztrzepać, dodać do masy i wymieszać dokładnie.
Na dużej blasze (foremka 20 cmx 20 cm) rozłożyć papier do pieczenia, przełożyć na niego masę i dłońmi uformować równą, około 2 cm warstwę (u mnie 1,5 cm). Do rąk masa się przykleja i jest dość trudno to zrobić (ale łyżką można bez problemu rozprowadzić masę i wyrównać). Polecam ubrać rękawiczkę jednorazową lub wsunąć dłoń w czysty woreczek. (Można też od razu, przed upieczeniem, formować wałeczki, kuleczki, kwadraciki – jakie formy nam odpowiadają.)
Wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 170-180 stopni (u mnie 180 stopni Celsjusza) i zapiekać przez około pół godziny (u mnie 35 minut). Po upieczeniu i przestudzeniu (całkowitym ostudzeniu) pokroić w dowolne kształty. Batoniki można oblać czekoladą i obsypać uprażonymi ziarnami sezamu.
 
Źródło: Wypiekanie na śniadanie, a tam przepis zaczerpnięty DayliCooking (Codzienna kuchnia niecodzienna). Moje zmiany wyróznione albo przekreśleniem tego co było w oryginale albo wypisane w nawiasie kursywą.
 
Niebrudząca polewa kakaowa
 
Składniki:
50 g masła
2 łyżki śmietany
2 łyżki cukru pudru
3 łyżki kakao
1 łyżeczka żelatyny + 1 łyżka wody
 
Przygotowanie: W garnuszku rozpuścić masło, śmietanę, cukier i kakao. Po uzyskaniu jednolitej masy, dodać żelatynę rozpuszczoną w łyżce ciepłej wody, aby szybciej zastygła i była mniej brudząca palce. Oblewać batoniki czy ciasto od razu. Poczekać, aż zastygnie i zajdać.
 
Smacznego.

Słodko-ciepła chwila wieczności!

Zimą nie może zabraknąć u mnie najbardziej rozgrzewającego z zimowych deserów … crumble. A skoro zima jeszcze się u nas panoszy, czemu nie przypomnieć sobie o rozgrzewającym ciało i duszę łakociu?
 
20140930_crumble2
 
To taki uniwersalny klasyk na każdy zimny dzień. Nie tylko zimą. Przez cały rok, gdy zimno zagląda do kątów, gdy przyprawia nas o gęsią skórkę, o zaróżowione policzki i czerwony nos, przez cały rok warto sięgnąć do tego deseru. Błyskawiczny w przygotowaniu, w praktyce zawsze mamy składniki na niego, o ile tylko jakiekolwiek owoce leżą w misce, lodówce czy nawet zamrażalniku. Wystarczą zimne palce, by utrzeć w misce składniki, ale powiem Wam, że ja robię sobie zapas kruszonki. Gdy nachodzi mnie pierwsza ochota na crumble … zwykle jakoś w okolicach października, wtedy do misy miksera wrzucam mąki na przynajmniej kilka porcji. Czasem to tylko 600 g czasem kilogram, kiedyś poszalałam i zrobiłam kruszonki z 3 kilogramów mąki. Oj, to była wyżerka :)
 
Tylko uwaga! Im więcej kruszonki w zapasie, tym częściej będziecie robić ten smakołyk. On uzależnia. Jego ciepło i aromat rozpływają się po ciele, jakby sam krwioobieg chciał przetransportować to cudowne odczucie i chęć … potrzeba … pokusa, by zrobić kolejne i kolejne crumble już pozostanie z Wami przez całą zimę :)
 
20140930_crumble
 
A gdy ma się zapas kruszonki, wystarczy tylko sięgnąć do zamrażalnika, rozkruszyć jeszcze w torbie zamrożoną kruszonkę i wysypać ją na przygotowane owoce. I voila! chcecie więcej kruszonki? Proszę bardzo. Wolicie mniej. Jasna sprawa :) A może przyszła Wam ochota na inny smak i aromat. Nic prostszego. Wystarczy podstawową kruszonkę zrobić bez żadnych dodatków, a je dodawać wedle smaku i uznania tuż przed podaniem. Dawno nie widziana koleżanka dzwoni, że właśnie wychodzi na Waszej stacji metra? Zanim otworzycie jej drzwi, nieziemski zapach z piekarnika, maślany, czasem orzechowy, czasem cynamonowy, czasem kardamonowy przywita ją i rozgrzeje.
 
20140930_crumble1
 
Dla mnie nie ma nic lepszego niż porcja gorącego crumble i kawa. Ale czasem nachodzi mnie ochota na skrajną dekadencję … crumble, kawa i lody! No to jest coś, po czym nie można się nie uśmiechnąć. To jest coś, co tworzy moment szczęścia. Otula zapachem, ciepłem, aromatem. Naprawdę niewiele potrzeba więcej … przynajmniej przez tę słodko-ciepłą chwilę wieczności.
 
 
Crumble podstawowy
 
Składniki:
300 g mąki (częściej mieszanki mąk razowych z płatkami, czasem też z posiekanymi orzechami lub migdałami w płatkach)
150 g zimnego masła (zasada ogólna mówi 2 części mąki/sypkich składników na 1 część tłuszczu)
cukru zależnie od owoców – jeśli są kwaśne, ok 75 g, jeśli są słodsze coś pomiędzy 30-50 g (zwykle daję cukru mniej niż masła, przynajmniej o połowę. Owoce dają wystarczająco słodyczy)
szczypta soli
przyprawy, ok 1-2 łyżeczki dowolnej przyprawy, cynamonu, goździków mielonych, kardamonu, ale fajnie też sprawdzają się zioła, jak tymianek, rozmaryn czy zioła prowansalskie.
opcjonalnie: 1 łyżeczka skrobi/mąki kukurydzianej/ziemniaczanej do owoców
masło do posmarowania formy
 
Wersja bezglutenowa – mąkę zamienić na orzechy, wiórki, płatki bezglutenowe lub mieszankę mąk bezglutenowych
Wersja wegańska – masło zamienić na masło kokosowe
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza. Formę do zapiekania wysmarować tłuszczem. Owoce wypestkować, jeśli trzeba obrać i pokroić na nie za duże cząstki. Można je do smaku dodatkowo doprawić przyprawami lub cukrem czy miodem. Jeśli mają puścić dużo soku, można posypać je mąką/skrobią ziemniaczaną/kukurydzianą, którą zwiąże płyn i zrobi z niego smakowity sos.
Składniki sypkie wymieszać z pokrojonym masłem. Dodać przyprawy i cukier. Utrzeć szybko w palcach lub w mikserze. Jak robimy większą porcję, przesypać do torby do mrożenia i trzymać w zamrażalniku. Przed posypaniem owoców rozkruszyć na kruszonkę i użyć potrzebnej do zakrycia owoców ilości. Powyższe ilości starczają na formę o średnicy 24-26 cm (lub ok. 20×25 cm formę jak ze zdjęcia) i nie za grubą warstwę kruszonki.
Piec ok 30-40 minut, do zezłocenia. Podawać ciepłe. W wersji dekadenckiej z lodami lub bitą śmietaną.
 
Smacznego.

Ach ten tort!

Pisałam Wam już o miodowniku i mocnym postanowieniu poszukiwania idealnego miodownika na następne Święta. Dlatego też, gdy ostatnio u Viri zobaczyłam tort ormiański, wiedziałam, że muszę go wypróbować. A gdy jeszcze Monia powiedziała, że to niemalże jak tort rumuński od Basi, który zachwalała ogromnie, nie pozostało mi nic innego niż go zrobić.
 
SONY DSC
 
I zrobiłam!
 
Piękny, obłędny w smaku, ciężki, ale nie przygnębiający, raczej satysfakcjonujący. Co tu dużo mówić. W końcu miód, kawa, orzechy w karmelu i czekolada. To musiało być dobre.
 
Musiało i było, ale zanim ten tort powstał, ja przeszłam z nim wszystkie kręgi pechowych piekieł. Może dlatego, że zdecydowałam się pozwolić mu się trochę "powywyższać" i dałam mu aż siedem warstw. Siedem warstw? Siedem kręgów piekieł? ;D
 
Ale, ale, ja tu Was straszę, a to tort wart każdej chwili na niego poświęconej i w gruncie rzeczy nie jest bardzo pracochłonny, o ile rozłoży się w czasie wszystkie czynności. Dlatego bardziej jako dykteryjkę opowiem Wam o mojej pechowej drodze to tego niebiańsko dobrego tortu.
 
SONY DSC
 
Tort miał powstać na urodziny mojej Mamy. Cała 60'tka, to trzeba to było uczcić szczególnie, a zachwycona po torcie-miodowniku i jego pięknej warstwowej formie, chciałam ten efekt powtórzyć. Tak więc już na mniej więcej 3 czy 4 tygodnie przed planowaną uroczystością wiedziałam już co piekę. Ba! Miałam już nawet ułożony plan co do dnia i godziny, tym bardziej, że na ten dzień piekłam jeszcze gęś i przeróżne dodatki do niej gotowałam.
 
Plany jednak planami, a życie życiem. Przyszedł ten dzień, dzień zrobienia ciasta na blaty tortu, a ja obudziłam się chora po czubek głowy. Katar, kaszel, gorączka, koszmarne migreny … niestety, tak to bywa przy zapaleniu zatok. W efekcie tego, zwlokłam się z łóżka aby przygotować ciasto, które po zrobieniu powinno poleżeć w lodówce ze 3 dni, dopiero … po 4 dniach, 2 dni przed wielkim dniem. A i tak przypłaciłam to nawrotem gorączki i koszmarnymi nocnymi dreszczami.
 
SONY DSC
 
Ale co tam, pomyślałam. W końcu ciastu na miodownik wystarczała tylko nocka w lodówce, może i temu wystarczy.
 
Nie wystarczyła. Ciasto było lepkie, płynne niemalże i ani zamoczenie dłoni w zimnej wodzie ani w oleju nie pomagało. Zamknęłam wiec pojemniczek z ciastem i wzięłam się za szybki, awaryjny tort na bazie czekoladowego ciasta Hrabiny, a do tortu ormiańskiego podeszłam znów po kilku dniach. Od razu było widać różnicę, choć muszę powiedzieć, ze na tym etapie nie byłam wciąż przekonana do tego ciasta. Brak dodatku masła sprawiał, że ciasto i tak było okrutnie lepkie. Przeczytałam wszystkie uwagi na forum Gazety, skąd ten przepis oryginalnie pochodzi i nie podobało mi się wylepianie ciastem tortownicy. Ani to nie byłoby równe, ani ładne. Postanowiłam więc złamać trochę zasady (staram się nie dodawać ani mąki ani wody ani oleju w czasie rozwałkowywania ciasta, a szczególnie oleju, gdy nie ma tłuszczu w składzie ciasta) i obficie posmarowanymi olejem rękami odrywałam kawałki ciasta i pomiędzy równie mocno posmarowanymi olejem pergaminami rozwałkowywałam cieniutko ciasto.
 
SONY DSC
 
Pierwszy blat piekłam dalej z ambiwalentnymi odczuciami i byłam niemalże przekonana, że po prostu wypiekę to ciasto i będziemy mieli krakersy, a nie będę sobie nim głowy zawracać. Pierwszy blat wyszedł jednak wyśmienity. Inny niż mój miodownik ze Świąt, też miodowy, ale inny. Z każdym blatem i odkrawanymi bokami przekonywałam się do tego ciasta bardziej i bardziej. Ostatecznie miodowe blaty okazały się być twardsze niż w miodowniku, ale brak maślanego posmaku jaki był w miodowniku dodawał im tego czegoś. Zarówno wtedy, gdy próbowałam skrawków ciasta, jak i później gdy jadłam juz złożony tort, jak i teraz gdy o tym piszę, jestem rozdarta – obydwa ciasta i to do miodownika i to do tortu ormiańskiego są wyborne, i nijak nie mogę zdecydować się które lepsze.
 
SONY DSC
 
Pozostało więc wziąć się za krem i spróbować całego tortu. W oryginale z forum ciasto przekłada się maślanym kremem kawowym, w którym jajka ubija się na parze, studzi i dodaje do masła. Proste? Niby tak. Ale tutaj przypałętał się kolejny pech, choć szczerze powiedziawszy to powinnam napisać nie pech, a moje roztargnienie. Zabiegana tego dnia okrutnie, wciąż jeszcze trochę chora po zapaleniu zatok, oczywiście zbyt szybko zaczęłam dodawać ubite jajka do masła. I masa się zwarzyła. Nie było problemu, gdyż od razu w kąpieli wodnej uratowałam masę, ale tego dnia wpadło mi jeszcze kilka innych niespodziewanych zajęć i nie mogłam już dalej zajmować się tortem. Gdy na drugi dzień wyjęłam miskę z kremem z lodówki, krem znów był zważony.
 
Niestety, jak to bywa z ratowanymi rzeczami, najlepiej zużyć je od razu. Trzeba więc było ratować krem jeszcze raz. Wzięłam trochę miękkiego masła, utarłam je porządnie z dodatkową porcją kawy i po łyżce, powolutku, dodawałam zważony krem. I znów krem został uratowany, a ja odpędziłam kolejnego pecha :)
 
SONY DSC
 
"Nieszczęścia chodzą parami" jak mówi stare przysłowie. Byłam więc pewna, że to koniec nieszczęść i pecha. Ha! Los spłatał mi jednak figla – pary nieszczęść chodzą parami :D
 
Tort złożyłam szybko i bez problemów. Najpierw mocno, bardzo (!) mocno nasączyłam kawą blaty, potem posmarowałam je czekoladą roztopioną z kremówką, na to kawowy krem, który po moim ratowaniu stał się mega mocno kawowym kremem. Wszystko pięknie schłodzone w lodówce. Przyszła więc pora na polewę. Lubię na tortach polewę kakaową, błyszczącą, niebrudzącą palców, dającą duże pole do manewru z dekoracjami. Ładnie się kroi, nie pęka, jest smaczna i choć zwykle staram się nie stosować tego typu wynalazków jak mieszanka nabiału, cukru, kakao i żelatyny, to w końcu torty zdarzają się raz na jakiś czas. Polewę kakaową robiłam już wiele razy. Na torty, na ciasta, kiedyś nawet na babeczki. Wierzcie mi, nie ma w niej nic a nic skomplikowanego.
 
Ale gdy przypałęta się pech do kwadratu wtedy nawet taka polewa może nie wyjść. Trzy paskudne gluty wylałam do zlewu. Co gorsza, nie mam do tej pory pojęcia co się stało. Nawet czwarta wersja nie była idealna (co niestety widać na zdjęciach). Wszystko robiłam jak zawsze, nie było żadnych nowych elementów, a jednak! W końcu, gdy czwarta, wciąż nie doskonała, ale już zadowalająca, polewa została zrobiona, poddałam się i użyłam jej … jak później się okaże, nawet to dało przekuć się w dobry omen ;)
 
SONY DSC
 
Pechowa polewa do pary dostała już malutkiego pecha, można powiedzieć, że peszka, peszuńka … karmel do krokantu zrobił się idealnie, orzechy uprażone i obrane ze skórek czekały. Wsypuję delikatnie orzechy na patelnię z karmelem i prysk … dwie krople karmelu wylądowały na nadgarstku. Kilka razy już poparzyłam się karmelem, ale tym razem te krople spadły na dopiero co zranioną skórę i bolało koszmarnie. Ale cóż tam. Krokant wylądował na pergaminie do schłodzenia, tort czekał w lodówce na ostatnie dekoracje, a ja postanowiłam dać temu tortowi dobry symbol, na złamanie całego pecha :)
 
SONY DSC
 
Dlatego, gdy z grubsza posiekanymi orzechami udekorowałam boki tortu, resztę zmieliłam drobno i na wierzchu tortu, który powinien być czekoladowym lustrem, a był raczej otchłanią ciemności (wybaczcie mi, ta moja fantazyjna dusza i ulubione odwołania do magicznych aspektów) nałożyłam złote niczym słońce serce. I przyznajcie, serce wygląda jakby unosiło się z piekielnych otchłani ciemności, pełnych złego pecha, lśniąc i zapraszając do wgryzienia się w ten nieziemski tort … a żeby było zabawniej, tort ozdabiałam w dniu Walentynek. Hihihi, a teraz na poważnie …
 
… tort ormiański w porównaniu z miodownikiem jest inny, cięższy, mocniejszy w smaku. Z pewnością krem zawładną moim podniebieniem i kawowe połączenie z miodem jest nieziemskie. Na pewno dodałabym mu jeszcze dobrej brandy, ale generalnie nie potrzebuje nic więcej. Jeśli chodzi o blaty to wciąż nie wiem, który lepszy i pewnie jeszcze spróbuję upiec oba jednocześnie, by porównać ich smaki. W miodowniku podobała mi się łatwość wałkowania ciasta (masło po nocy w lodówce sprawiało, że ciasto jest przyjemne w obróbce), ale i sam maślany smak był ciekawy. Za to blaty w torcie ormiańskim, dzięki użyciu ciemnego cukru muscovado miały bardzo kuszący miodowo-karmelowy smak, a dodatek mąki orzechowej nadaje im kolejną sferę smaku.
 
Ach ten tort! Już na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako siedem kręgów pechowych piekieł prowadzących do siedmiu warstw niebiańskiego smaku :)
 
 
Tort ormiański
(przepis od Viri z moimi zmianami i uwagami w nawiasach)
 
Składniki na ciasto:
375g mąki
75g mielonych orzechów laskowych lub włoskich
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 razy na czubku noża sody
185g miodu
185g cukru (ja dałam 100 g ciemnego muscovado)
3 jajka
 
Składniki na krem:
200g masła
250g serka mascarpone
300g cukru (ja dałam 150 g)
4 jajka, małe
4-5 łyżeczek kawy rozpuszczalnej (ja dałam ok 5 łyżek kawy instant, ale dodawałam je stopniowo, do smaku)
 
Składniki do posmarowania blatów:
100g czekolady gorzkiej 81% (ale ok 170 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
150ml śmietanki kremówki 30% (ale ok 250 g jeśli do posmarowania całych blatów, a nie tylko rantów)
 
Składniki na krokant:
110g orzechów laskowych, podpieczonych i bez łupin
110g cukru
25ml wody
 
Składniki na nasączenie:
2 przedłużone espresso (ok 200 ml)
 
Składniki na polewę (Viri użyła polewy czekoladowej, tj czekolada i kremówka w proporcjach 1:1 (po 50 g), z dodatkiem 1 łyżeczki masła):
ja użyłam polewy kakowej tej (klik klik)
 
Przygotowanie: Składniki na ciasto i krem powinny być w temp. pokojowej!
 
Przygotować ciasto (na minimum 3 dni przed połączeniem z kremem, a na minimum 5 dni przed jedzeniem). Przesiać mąkę pszenną, orzechy, proszek do pieczenia i sodę. W garnku podgrzać miód z cukrem aż się rozpuści – przestudzić. Jajka ubić na puszysty, jasny krem (6-8 minut). Zmniejszyć obroty miksera i powoli dodawać miód z cukrem (może być lekko ciepły, ale nie gorący!). Następnie w 2 partiach wsypać suche składniki, mieszać łyżką lub końcówką do ucierania na gładkie ciasto. Gotowe przełożyć do czystej, zamykanej miski i schłodzić w lodówce 3 dni (zgodnie z moim doświadczeniem i wypowiedziami na FotoForum można i 4-5 dni)
 
Przygotować krem. Jajka ubić na parze z cukrem i kawą. Ostudzić. Masło utrzeć na jasny, puszysty krem, powoli dodawać jajka i mieszać aż składniki się połączą (w tym momencie mój się zwarzył!;) podgrzanie nad parą wodną uratowało krem – u mnie też). Dodać serek mascarpone, wymieszać do gładkości. Schłodzić. Krem można przygotować dzień przed przełożeniem ciasta.
 
Schłodzone ciasto (po 3 dniach) podzielić na 7 równych części. Na 7 kawałkach papieru do pieczenia narysować okręgi o średnicy tortownicy (22cm). Porcje rozpłaszczać dłońmi zwilżonymi zimną wodą lub olejem rzepakowym, następnie delikatnie oprószyć mąką i cienko rozwałkować do granic okręgów. Każdy piec 12-14 minut w tortownicy 180st.C aż się zezłocą. Ostudzić na kratkach. (Ja jednak nie rozpłaszczałam dłońmi, tylko rozwałkowywałam pomiędzy 2 arkuszami papieru posmarowanymi olejem (jakimś neutralnym w smaku) i piekłam na tym dolnym – górny pergamin trzeba zrywać tak jak duży plaster, jak najbliżej ciasta, powolnym , jednostajnym ruchem). Po upieczeniu radełkiem do wykrawania wycinałam blaty takie jak tortownica (u mnie 18 cm średnicy, ale można spokojnie do 22 cm. resztki smakują wybornie jako miodowe krakersy)
 
Posmarować ranty (lub jeśli wolicie całe blaty, ja smarowałam całe blaty i moim zdaniem to duże lepsza opcja, szczególnie gdy użyje się gorzkiej czekolady, która przełamuje słodycz kremu i blatów) ostudzonych blatów polewą przygotowaną ze 100g czekolady i 150ml śmietanki (ja użyłam mniej więcej o 2/3 więcej by posmarować całe blaty, a nie tylko ranty i robiłam to wraz z przekładaniem całego tortu). Odstawić do momentu aż zastygnie.
 
Dno tortownicy wyłożyć krążkiem papieru do pieczenia (Ja nie wykładałam. Nie ma potrzeby, Ciasto nie klei się, a łatwiej je potem łopatką przełożyć na talerz czy paterę), włożyć pierwszy blat ciasta (i mocno go nasączyć zimną, mocną kawą), posmarować (u mnie najpierw czekoladą, potem krem, nakładany z worka cukierniczego, wyrównywany łyżeczką) 1/7 kremu, ale przy brzegach ciut mniej, by kolejne warstwy rozłożyły swoim ciężarem kremy poszczególnych warstw równomiernie). Powtórzyć do ostatniego blatu, którego nie smarujemy już kremem (ale też go nasączałam kawą). Ciasto lekko dociskamy i schładzamy aż tort będzie stabilny (schłodziłam całą noc, ale wystarczy 30-40 minut w zamrażalniku). Boki posmarować ostatnią częścią kremu i włożyć do lodówki pod przykryciem na 2-3 dni (u mnie na jeden dzień).
 
Przygotować krokant. Z cukru i wody ugotować złotobrązowy karmel, wsypać orzechy i wymieszać. Całość przełożyć na blaszkę wyłożoną posmarowanym olejem papierem do pieczenia. Po ostudzeniu grubo posiekać lub zmiksować w malakserze. (Ja najpierw grubo posiekałam, bo taki jest ładniejszy do obłożenia boków, ale resztę zmiksowałam)
 
Przygotować polewęjak tutaj (klik klik), a jeśli wolicie polewę czekoladową to należy w kąpieli wodnej roztopić czekoladę (50 g) z kremówką (50 g), dodać 1 łyżeczkę masła. poczekać aż ciut przestygnie i zgęstnieje i oblać wierzch tortu.
 
Wykończenie. Wierzch ciasta polać polewą czekoladową. Boki ozdobić krokantem orzechowym dociskając do ciasta. (Z drobno zmielonego krokantu można zrobić ozdobę na wierzch tortu.) Tort przechowywać w chłodnym miejscu.
 
Żródło: Jeśli zacząć chronologicznie, to źródło jest na FotoForum, dzięki Lisce, a potem też u Liski na blogu, ale mnie zainspirowała Viri i to głównie jej zmianami się też kierowałam. Swoją drogą to idea stworzenia tego tortu opiera się na torcie z Misianki, warszawskiej cukierni. Jeśli wierzyć zdjęciom z Misianki to ten tort ormiański ma się nijak do tamtego, który ma w sobie grubą warstwę kremu, jakby nugatu. Przy okazji będę musiała i tamten torcik spróbować i odtworzyć :)
 
Spójrzcie też na tort rumuński u Basi, piękny w swym minimaliźmie, a tutaj (klik klik) jest przepis na mój miodownik.
 
 
Smacznego.

Czwartkowe ciasteczka … czyżby zaczątki słodkiej tradycji? :)

Oby!
 
SONY DSC
 
Tym razem na Czwartkowym Ciasteczkowaniu spotkałam się nie tylko z Monią, ale i z Gospodarną Kasią i – co było przemiłą niespodzianką – z egzotycznie zwariowaną (;-P) Buru*. Każda z nas uzbrojona była w foremkę do maamouli, kubek kawy i internet, rozpoczęłyśmy jednak od pogaduszek oczywiście. Wymiana myśli co do przepisów, wymiana pomysłów co do nadzień i sposobów jego doprawienia, kadry naszych foremek i pierwsza zabawna myśl … choć wszystkie pieczemy te same ciasteczka, to już na początku naszego spotkania wiedziałyśmy, że każda z nas inne słodkości wyjmie z pieca. Foremki, zwane taabeh**, każda z nas ma z innym wzorem, a i pomysły na dekorowanie szczypcami się pojawiały. Teraz siedzę i piszę moje wspomnienie o Czwartkowym Ciasteczku, nie mogąc doczekać się jak zobaczę te śliczne piękności u moich współ-piekareczek :)
 
SONY DSC
 
Maamoul'e to ciasteczka pieczone na Bliskim Wschodzie na zakończenie Ramadanu w kulturze arabskiej lub na święto Pesah przez społeczność żydowską czy też na Wielkanoc przez Chrześcijan. Albo po prostu z potrzeby słodyczy i pięknej ich formy. W planach miałam eksperymenty z zastępowaniem semoliny kaszką manną i krupczatką, by porównać trzy takie rodzaje, ale z jednej strony, uprzedzona przez Monię, że znacznie bardziej kruche jest wtedy ciasto, a z drugiej strony odciągana od pieczenia "shrekowym" spojrzeniem Arthasa, głodnego naszych domowych treningów, zrezygnowałam w końcu z eksperymentów z mąkami. Nie był to jednak dzień bez eksperymentów, ale o nich za chwilkę.
 
SONY DSC
 
Najpierw o zachwycającej przyprawie słów kilka. Gdy cztery lata temu Zlot Dziewiątki odbył się w styczniu, zaopatrzona w egzotycznie pachnące torebki zostałam. Do szafki torebki powędrowały z silnym postanowieniem, że już wkrótce się nimi zajmę. Jednak szaleńcze tempo dni naszego blogowego zlotu, a i późniejsze życiowe niespodzianki odsunęły realizację ich w czasie. Mijał czas, a ja byłam zasmucona, gdyż byłam pewna, że te wspaniałe torebeczki gdzieś zaginęły w tamtym zwariowanym czasie. Aż kilka tygodni temu musiałam wyjąć szufladę z szafki, gdy wypadła mi za nią torebka z przyprawami. Jakie cudowne zaskoczenie mnie czekało, gdy torebeczka z mahlabem i druga z kabsą się odnalazły. Wtedy wiedziałam już, że muszę niedługo upiec maamoule, do którego foremkę przecież właśnie od Basieńki mam.
 
Mahlab, to nic innego jak nasiona suszonej wiśni wonnej, o gorzkim smaku i obezwładniającym zapachu migdałów. Twarda to pesteczka okrutnie, bo ucieranie jej w moździerzu to koszmar zupełny, ba! nawet młynek w mikserze nie poradził sobie z nią idealnie, choć mi akurat grubsze drobinki mahlabu ogromnie podobały się w miękkim cieście. A dłonie pachniały mi mahlabem, przypominając mi moje eksperymenty z aromatyzowaniem kardamonem ulubionych balsamów do ciała :-)
 
Można jednak kupić zmielony już mahlab/malep, więc nie ma problemu ani wymówki ;-)
 
SONY DSC
 
Jak obiecałam, tak zrobiłam. Choć eksperymenty z ciastem zostały przełożone, to nadzienie koniecznie chciałam zmienić. Lubię gotować zgodnie z ideą "tu i teraz", sięgania po zamienniki typowe dla miejsca, gdzie jestem, żyję i gotuję. A że mieszkam w Polsce, gdzie suszone morele są chyba najbardziej popularnymi bakaliami, w dodatku kojarzącymi mi się z opowieściami mojej Babci i Mamy o ich dawnym domu w morelowym sadzie, to właśnie po te słodkie owoce lata, koniecznie naturalnie suszone, sięgnęłam łapką. Jakby tu je jednak doprawić, zastanawiałam się? Zastanawiałam, ale tylko krótko, gdy Ora, moja kochana przyjaciółka z Tel Avivu napisała mi dwa przepisy na maamoul znane w jej rodzinie. Jedne tradycyjne, drugie zupełnie inne, takie bardziej codzienne, doprawione korzennymi przyprawmi i koniakiem bądź brandy bądź czerwonym winem. I tym właśnie torem postanowiłam pójść, chcąc upiec ciasteczko, które wirtualnie będę mogła spałaszować z przyjaciółką, która pomogła mi trzymać się w pionie w trudnym dla mnie czasie.
 
Ora, thank you for delicious inspiration :*
 
SONY DSC
 
I tak spowita cudownymi aromatami mahlabu i korzennych przypraw, drewnianą foremkę wypełniałam wywałkowanym ciastem, by później wkładać do niej nadzienie, zaklejając sakieweczkę i odcinając nadmiar ciasta ostrym nożem. Potem już tylko wystarczyło docisnąć foremkę do blatu, by wyrównać spód ciasteczka i gwałtownym, szybkim uderzeniem uwolnić piękny klejnot kryjący w sobie słodkie serce.
 
SONY DSC
 
Nie mogłam przestać zachwycać się ich widokiem, zanim jeszcze w gorąc piekarnika blacha z ciasteczkami powędrowała. Łapałam kadry, próbując wykorzystać słoneczne chwile zimowego dnia, zmieniajac obiektywy, stając na blacie lub stołeczku, tworząc i zmieniając ustawienia, a mój włochaty towarzysz leżał wpatrując się to we mnie z zaskoczeniem, to w blachę ciasteczek leżącą na ziemi. Ale jak nie zachwycać się tymi pięknymi łakociami?
 
SONY DSC
 
Nie dziwię się wcale, że na Bliskim Wschodzie maamoul'e pieczone są na szczególne okazje, gdyż niezwykle piękne są te ciasteczka. Są niczym klejnoty z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, po które ręka sięga, i choć język i podniebienie już szykują się na wulkan smaku, jaki kryje aromatyczne, wytrawne i lekko gorzkawe ciasto, obsypane mgiełką cukru pudru, to jednak oko każe zatrzymać się dłoni, by nacieszyć się ich widokiem. Jak rzadko kiedy można powiedzieć, że je się coś oczami na równi z językiem, to właśnie to jest cechą główną tych małych cudeniek.
 
Kiedyś piekłam maamoule, jeszcze zanim zostałam obdarowana foremką, z przepisu z mojej ulubionej książki o kuchni żydowskiej autorstwa Clarissy Hyman. Wtedy nie znałam jeszcze maamouli Basi i tamto ciasto, z dodatkiem cukru tak bardzo zapadło mi w pamięć, że gdy kilka lat temu skorzystałam z przepisu Basi, w którym ciasto nie ma dodatku cukru, w pierwszej chwili zupełnie mi nie posmakowało. Brak w nim było silnego aromatu, jaki tym razem dodałam dzięki mahlabowi. Brak w nim było również naprawdę słodkiego nadzienia, gdyż wtedy użyłam niezbyt słodkich, szczerze powiedziawszy, kiepskiej jakości daktyli. Rozczarowana tamtymi ciasteczkami tym razem byłam zachwycona ich smakiem i aromatem. Od teraz wiem i dziś dzielę się z Wami tajemnicą maamouli – potrzebują one silnych aromatów i bardzo słodkiego nadzienia, by stworzyć razem harmonię niezwykłego mariażu wytrawnej i gorzkiej, ale jednocześnie silnie aromatycznej skorupki i słodkiego, pełnego słońca i korzennych aromatów serca ciasteczka.
 
SONY DSC
 
Na tym moim spolszczonym nadzieniu nie było jednak końca. Chciałam oddać też tradycyjny smak maamoul. Wybór padł na pastę z orzechów włoskich i miodu, hojnie doprawioną wodą różaną i kardamonem. I teraz mam dopiero prawdziwą rozterkę – morelowe czy orzechowe nadzienie silniej trafiło w moje serce? Sama nie wiem, ale nie rozpaczam nad taką rozterką. Nic prostszego jak po prostu piec oba nadzienia i rozkoszować się nimi, ciesząc się również cudownym, słonecznym wspomnieniem tego zimowego pieczenia  Czwartkowego Ciasteczka z moimi słodkimi współ-piekareczkami :)
 
Dzięki Dziewczyny i już czekam na kolejne pogaduszki nad innym Czwartkowym Ciasteczkiem :)
 
 
Maamoul
 
Składniki:
2 szklanki mąki (u mnie pszenna tortowa, typ 450)
1 szklanka semoliny bądź grysiku (ale z grysikiem ciasto jest mniej elastyczne i bardziej kruche)
2 łyżeczki ziarenek mahlab
200 g miękkiego masła (ja dałam zimne, mniej więcej 20 minut po wyjęciu z lodówki)
1/2 szklanki ciepłej wody
2 łyżeczki wody różanej
 
Nadzienia:
500 g moreli suszonych
1/4 łyżeczki cynamonu mielonego
1/4 łyżeczki goździków mielonych
1/2 łyżeczki mielonego imbiru suszonego
1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
2 łyżki koniaku
2 łyżki oleju
 
150 orzechów włoskich, zmielonych na grubą kaszkę
4-5 łyżek miodu lipowego
1/2 łyżki wody różanej
1 łyżeczka kardamonu mielonego
1 łyżka oleju
 
 
Przygotowanie: Mąkę wymieszałam z semoliną i drobno utłuczonym (u mnie zmielonym w młynku miksera) mahlab'em, dodałam masło, przemieszałam (u mnie wyrobiłam mikserem z końcówką do ucierania ciasta kruchego) i dolałam wodę i wodę różaną, po czym wymieszałam dokładnie i wyrobiłam, aż ciasto osiagnęło gładką konsystencję (jeśli byłoby wyraźnie twarde, należy dodać odrobinę więcej wody. Ja najpierw dodałam wodę różaną, potem połowę przewidzianej wody i resztę wody dodałam jak widziałam, że ciasto tego potrzebuje).
 
Przygotowanie nadzienia: Składniki jednego i drugiego nadzienia, osobno zmiksowałam w mikserze, doprawiając do smaku i konsystencji. Nadzienie musi być zwarte, a dodatek oleju pomaga nadziewać ciasto, bez mazania nadzieniem wokół.
 
Kulki ciasta (ciasta do mojej foremki potrzeba było mniej więcej 35 g, ale do wałkowania brałam ok 40-45 g) wałkowałam cieniutko, delikatnie wykładałam nim foremkę i do środka wkładałam czubatą łyżeczkę nadzienia (ok 15-18 g). Posmarowanym w maśle lub oleju palcem, dociskałam nadzienie, zlepiałam ciasto w sakiewkę, dociskając całe ciasteczko do dna foremki. Odcinałam nożem nadmiar ciasta, przykładałam mocno foremkę do blatu, by wyrównać spód ciasteczka i szybkim uderzeniem końcówką foremki w wałek, uwalniałam ciasteczko. Ciasto jest bardzo elastyczne, nie klei się i pracuje się z nim jak marzenie.
 
Ciasteczka układałam na blasze, można blisko, bo nie rosną wcale, całkiem ładnie trzymając kształt. Piekłam w 170 stopniach Celsjusza przez 15 minut (według Basi od 12-15 minut). Od razu po wyjęciu z piekarnika, układałam na kratce i jeszcze ciepłe posypałam cukrem pudrem, który lekko roztopił się na ciasteczkach, tworząc słodką skorupkę.
 
Ciasteczka są kruche, ale nie kruszące się. Są bardzo sycące, a przechowywane w szczelnym pojemniku w szafce mogą poleżeć kilka dni, pewnie nawet z tydzień czy dwa, o ile wystarczy Wam siły woli :) Z czasem ciasto staje się delikatnie bardziej wilgotne, ale wciąż kruche.
 
** foremki, jak i przyprawę mahlab/mahlep (już zmielony) znajdziecie między innymi w sklepie arabskie.pl.
 
Smacznego.

Tradycja i poszukiwania staroci.

Nie lubię przesady w żadną stronę … no może poza ilością zadań jakie wyznaczam sobie na co dzień :)
 
Skoro nie lubię przesady, zwykle w nią nie popadam, szczególnie w wyrażanych poglądach, a jednak są takie chwile, kiedy z lubością patrzę na zapełnianą lodówkę mimo, że ilość jedzenia w niej dawno już przekracza moje i mojego Ukochanego możliwości przejedzenia. Masa ciasteczek powstała przed Świętami. Przesada? Nie, gdyż wszystkie te ciasteczka w puszkach mogły leżeć długie tygodnie i nie traciłyby na smaku. Do tego były łatwe w przewożeniu, a my już od ponad pół roku w każdą – no, niemalże każdą – niedzielę jeździmy na psie treningi, gdzie zwykle staram się zapewnić nam jakiś smakołyk, a puszka z ciasteczkami zajadana w przedsylwestrową niedzielę to był po prostu ideał.
 
Święta sprzyjają przesadzie i zwykle trudno nie zgrzeszyć kilkoma przypadkami smakowitego braku umiaru, ale też Święta to doskonała okazja by poznawać nowe i ćwiczyć stare. W końcu Święta to czas spotkania z rodziną i przyjaciółmi i ile nowych twarzy się wtedy poznaje, szczególnie gdy uroczyste kolacje poszczególnych świątecznych dni odbywają się u różnych członków rodziny. Święta to też czas celebrowania tradycji i choć generalnie lubię eksperymentować, w kwestii kutii jestem wielką tradycjonalistką i najbardziej lubię tą najstarszą, najbardziej tradycyjną wersję.
 
SONY DSC
 
I niezmiennie dziwi mnie ten fakt. Czemuż do kutii podchodzę z takim pietyzmem i zachowawczą postawą? W domu mojej Mamy i Babci słodkości na Wigilię i Boże Narodzenie to zwykle była micha wszelakich bakalii, trochę cytrusów, czasem jakieś kupne pierniczki. Po wytrawnym obżarstwie nikt nie miał już ochoty na nic słodkiego, więc i aprowizacja ograniczała się do tego co mogło być później zużyte. Przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż sama dopiero pisząc ten post zdałam sobie z tego sprawę ;)
 
Z kolei w domu mojego Ukochanego królują serniki i seropodobne ciasta oraz makowiec. O kręceniu maku do makowca słuchałam opowieści z dzieciństwa mojego Męża … ach, jak ja kocham Święta i opowieści wtedy opowiadane … no dobra, już wracam do aktualnej historii i kutii.
 
Sęk w tym, że kutię poznałam raz czy dwa w restauracjach, zanim po raz pierwszy zrobiłam ją kilka lat temu, po generalnej definicji zasłyszanej kilka lat temu od mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki, iż kutia to "mak i pszenica i bakalie i miód". W pierwszym roku kutia była objawieniem i żałowałam ogromnie, że zrobiłam jej tak mało i na dodatek robiłam wszystko na oko, tak jak mówiła Przekupka, a żeby nieszczęściom nie było końca, nic a nic nie spisałam. Kolejna kutia miała rozgotowaną pszenicę (rozgotowała się już po 30 minutach!!!) i jakoś nie mogłam doprawić jej tak jak chciałam. Najchętniej wyrzuciłam by wspomn ienie o niej na granice pamięci. Następny rok znów był kutiowym objawieniem, tym razem nastawiłam gotowanie pszenicy w czasie kiedy non stop byłam w kuchni i sprawdzałam jej stan co 10-15 minut ;-) a potem doprawiłam ją koniakiem i pomarańczową nalewką mmmmmm ależ to było dobre. Były też lata, kiedy nie zrobiłam kutii, a zamiast niej pojawiły się makowce lub torty makowe. Zawsze jednak ciągnęło mnie do kutii.
 
W tym roku, gdy niemalże zamykaliśmy z Mężem listę światecznych dań, zadzwoniła jego siostra i na moje pytanie "bez jakiego deseru nie wyobraża sobie świąt" odpowiedziała "Kutia". Musiałam ją więc zrobić. I znów doprawiłam ją koniakiem, sporą dawką kardamonu i cynamonu zachowując równe proporcje ugotowanego i zmielonego maku do ugotowanej pszenicy. Pamiętając tamtą rozmiękczoną pszenicę i zbyt wcześnie dodane orzechy, znów pilnowałam gotujacej się pszenicy, a orzechy do kutii wmieszałam dopiero w Wigilię rano. I znów kutia, ozdobiona wiórkami kokosowymi i połówkami orzechów włoskich stała się objawieniem. Aromatyczna i kusząca, nie za słodka, idealnie wieńcząca wigilijną kolację, zasłużyła tym razem na pojawienie się w mojej wirtualnej książce kulinarnej. Tym bardziej, że w takim wydaniu, doskonale też sprawidziła się jako nadzienie do pewnych smakowitych brioszek, o których mam nadzieję już niedługo napiszę (bogowie, czy ja muszę tak dużo gotować na raz? Nie wyrabiam się z pisaniem o tym) :D
 
SONY DSC
 
Skoro już mowa o tradycji … od pewnego czasu "tradycyjnie" (czy nie macie wrażenia, że słowo "tradycja" powoli staje się nadmiernie oklepane) na Święta piekłam piernik, a od pewnego czasu ten najlepszy, staropolski. Ciasto nastawiałam już w końcu października lub początku listopada, a potem tydzień przed Świętami piekłam zarówno małe pierniczki, jak i duże blaty, które kilka dni później przekładałam konfiturami czy kajmakiem. Nie tym razem! Postanowiłam.
 
Tym razem szukałam miodownika. Trafiały się mi najróżniejsze przepisy. Dość powiedzieć, że punktem wyjścia był dla mnie przepis, w którym był miód i tylko miód. Przepis Amaro z jego pierwszej książki. Nie zrobiłam jednak dokładnie tak jak tam. Po pierwsze, po kilku wpadkach z jego książką, nie chciałam ryzykować tak blisko do Świąt. Szef Amaro ma tendencję do zapominania, że pisze dla kulinarnych śmiertelników i zapomina o tysiącach szczegółów potrzebnych by odnieść sukces z jego przepisem. Poza tym, zawsze chciałam zrobić ciasto kruche na parze. Widziałam je kiedyś na jakimś rosyjsko-języcznym* blogu i spodobały mi się cieniutkie płatki ciasta, przełożone kolorowym kremem.
 
I tak powstał mój miodownik. Tak, jest w nim trochę cukru, ale to cukier trzcinowy z melasą, dający piękną barwę ciastu. Do tego mój ulubiony miód gryczany i maślany posmak w tle … nic więcej. Żadnych aromatycznych przypraw, żadnych piernikowych nawiązań. To miał być MIODOWNIK, nie piernik.
 
Pozostało tylko znaleźć idealny krem. I tutaj wreszcie użyłam kremu grysikowego, który chodził za mną od kilku lat, gdy zobaczyłam go u Agnieszki. Powiedzcie mi, jak to jest, że można tak nie lubić kaszki mannej na słodko, a zajadać się kremem grysikowym wprost z rękawa cukierniczego? Postawcie przede mną najlepiej doprawioną kaszkę manną, a zobaczycie moją nieszczęśliwą minkę. Dajcie mi tego kremu, a będę w siódmym niebie … czy może w siódmym kręgu piekieł za grzech braku umiaru :)
 
I tym to grzesznym tortem-miodownikiem uczciliśmy urodziny mojej Teściowej w pierwszy dzień Świąt, a ja mam teraz zagwozdkę na cały ten rok … piernik czy miodownik?
 
 
Kutia
 
Składniki:
1 szklanka maku
1 szklanka pszenicy
miód do smaku (użyłam gryczanego, na oko mniej więcej 4-5 łyżek)
ok. 1/2 szklanki ulubionego alkoholu lub mocnej herbacianej esencji (koniak i pomarańczowa nalewka sprawdziły się super, koniak i esencja waniliowa też, za rok kolejne propozycje)
rodzynki i inne miękkie bakalie – 3/4 szklanki (jeśli są wysyszone, zalać je alkoholem/herbatą i odstawić na 20-30 minut
orzechy (włoskie lub mieszanka ulubionych) – 3/4 szklanki
1 lub 2 przyprawy korzenne do smaku (zależnie od użytego alkoholu/płynu i ulubionych smaków)
 
Przygotowanie: Dzień wcześniej pszenicę opłukać i zalać zimną wodą. Zostawić na noc by napęczniała. Na drugi dzień ugotować do miękkości. Nie ma zasady co do gotowania pszenicy – jedna będzie gotowa już po 30-40 minutach, inne będą potrzebować nawet do 3 godzin. Trzeba sprawdzać i jej pilnować.
Mak zalać wrzątkiem i odstawić do przestudzenia (na ok 1 godzinę). Potem odcedzić na sicie wyłożonym gazą i wystudzić całkowicie. Wystudzony mak zemleć trzykrotnie w maszynce. Można też kupić już zmielony mak, wtedy potrzebne będzie 2 szklanki takiego maku namoczonego wcześniej we wrzatku lub gorącym mleku. Tak czy siak, zanim zaczniecie go używać, spróbujcie czy pasuje Wam jego konsystencja i smak.
Mak wymieszać z rozpuszczonym miodem, przyprawami i wybranym płynem (najelpiej płyny, miód i przyprawy podgrzać razem, przestudzić i potem wymieszać z makiem) – może to być alkohol, jesli kutia będzie tylko dla dorosłych, albo też mocna herbaciana esencja (choć są też wersje z mlekiem czy śmietanką). Zasadniczo chodzi o zwilżenie masy. Mak wymieszać z miękkimi bakaliami i ostudzoną, ugotowaną przenicą. Odstawić do lodówki. Orzechy, posiekane, dodać dopiero w dniu podania, by nie zmiękły i pozostały chrupkie.
Kutię najlepiej zrobić minimum 1 dzień, a idealnie 2-3 dni przed podaniem. Jej smaki powinny się przegryźć, ale to też oznacza, że płyny wchłonięte zostaną przez pszenicę i mak, więc rano w dniu podania spróbujcie czy nie jest za sucha.
 
Miodownik
(na tort o średnicy 18-20 cm)
 
Składniki na blaty:
3 jajka
55 g cukru (ciemny trzcinowy z melasą)
150 g miodu gryczanego (ale może być też inny, choć raczej jakiś wyrazisty w smaku)
100 g masła
1 1/2 łyżeczki sody
400 g mąki tortowej
szczypta soli
 
mocna esencja z herbaty z miodem
 
Składniki na krem grysikowy:
115 g kaszy manny
1/2 l mleka
1/4 l mleka skondensowanego niesłodzonego
3-4 łyżki miodu jasnego (ważne, by nie zabarwił kremu zbytnio, ale nadał smak miodu, ja dałam jasny wielokwiatowy)
2 żółtka
1 łyżka waniliowej pasty**
100 g masła (u Agnieszki to było 250 g, ale moim zdaniem to sporo za dużo i maślany smak byłby za duży i przytłaczający)
 
Przygotowanie ciasta: Dzień 1 – Przygotowałam kąpiel wodną. W misce – jeszcze stojącej na blacie – rozkłóciłam trzepaczką jajka, miód, cukier, sól i sodę. Potem postawiłam na garnku z wodą i dodałam masło pokrojone na małe kawałki, ubijając masę cały czas. Zajmuje to ok 7-8 minut, by cała masa stała się jednolita i puszysta (powinna mniej więcej podwoić objętość). Należy uważać na temperaturę. Jeśli miska nagrzewa się za szybko, nalezy zdjąć ją na chwilę, nie przerywając ubijania.
Po podwojeniu masy, miskę zdjąć z garnka i dodać mąkę, mieszając tym razem łyżką lub łopatką, gdyż masa stanie się bardzo gęsta. Będzie bardzo lepka, ale na tym etapie ciasto wkładamy do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na noc. Po tym czasie nie powinno być konieczności dodawania mąki, ewentualnie odrobinę do wałkowania. Ja jednak wałkowałam je między arkuszami pergaminu i nie było potrzeby podsypywania, jednak mąka mące nie równa, więc jak ciasto się Wam klei po kilku godzinach w chłodzie, podsypcie mąką.
 
Dzień 2 (jeśli będzie to wcześnie rano, wtedy już wieczorem będzie można zmontować tort) – Ciasto podzieliłam na 8 części i wałkowałam niewielkie blaty. Ja chciałam zrobić mały tort, który potem montowałam w tortownicy o średnicy 18 cm, więc każdy płat musiał mieć wielkość taką, by po upieczeniu i przyłożeniu dna tortownicy dało się wyciąć odpowiedni krążek. Ścinki po upieczeniu chciałam wykorzystać, w formie okruszków, do dekoracji, ale były tak smakowite, że zjedliśmy je od razu :D
Każdy blat wałkowałam bardzo cienko (niestety nie zmierzyłam, ale to były jakieś 2-3 mm). Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i każdy blat piekłam 3-4 minuty (trzeba obserwować – nie mogą się przypalić ani spiec za mocno, bo będą za kruche). Każdy blat piekłam na kawałku pergaminu, po wyjęciu studziłam na płaskim (! ważne, by nie wykrzywić blatów) talerzu, ale tylko przez chwilkę. Jak tylko dawały się dotknąć, wycinałam okręgi, gdyż jak zupełnie wystygną stają się twarde i kruche. Cała procedura powinna się dobyć szybko, więc jeśli nie macie długiego blatu roboczego i nie wałkujecie naprawdę szybko, by jednocześnie wałkować, wycinać i piec poszczególne blaty, rozwałkujcie najpierw wszystkie blaty i trzymajcie je w lodówce.
Blaty po wycięciu zawinęłam w pergamin i folię i odstawiłam na drugi dzień.
 
Dzień 3 (lub wieczór dnia 2) – blaty nasączyłam esencją herbacianą z miodem i przełożyłam kremem grysikowym, zrobionym dnia 1'wszego lub 2'giego (koniecznie trzeba krem zrobić przynajmniej kilka godzin wcześniej, by stężał w chłodzie. Procedura na krem poniżej). Po przełożeniu w tortownicy, wstawiłam miodownik do lodówki na minimum 1 godzinę, by masa stężała. Potem wyjęłam, zdjęłam obręcz i nałożyłam pierwszą, bardzo cienką warstwę kremu na wierzch i boki. Znów włożyłam do lodówki na ok 1 godzinę. Potem nałożyłam krem dekoracyjnie na boki i wierzch i wycisnęłam gwiazdki do dekoracji. Nie dekorowałam nadmiernie tortu, bo wiedziałam, że jubilatce spodoba się delikatna dekoracja, ale dekoracje z marcepanowych pszczółek aż same się proszą o użycie. Jeśli przełożenie blatów i pierwsza warstwa nakładane są wieczorem, ostatnią dekorację można nałożyć rano, w dniu podania. Ja tak zrobiłam.
 
Przygotowanie kremu: Krem należy przygotowań najlepiej w czasie, gdy przygotuje się ciasto i włoży je do lodówki.
Mleko skondensowane wymieszałam z kaszą manną. Mleko zwykłe podgrzałam z miodem. Wlałam mleko skondensowane z kaszką. Gotowałam mieszając i zanim jeszcze całkowicie zgęstniało, spróbowałam, czy nie należy dosłodzić miodem. Krem nie powinien być za słodki, bo blaty, choć nie są bardzo słodkie, to wyczuwalnie miodowe. Więc uwaga, by nie zrobić tortu-ulepku :)
Kaszkę ugotować do zgęstnienia na maleńkim ogniu (zajmuje to kilka minut, należy pilnować i mieszać, by się nie przypaliła). Gorącą zdjąć z ognia, cały czas mieszając wbić 2 żółtka (uwaga, by masa nie była zbyt gorąca, by żółtka się nie ścięły). Dobrze wymieszać, dodać pastę waniliową, przełożyć masę do miski i przykryć posmarowaną masłem folią (dzięki temu nie będzie kożucha). Jak przestygnie, schłodzić masę całkowicie w lodówce.
Po kilku godzinach, choć można też na drugi dzień, masło ubić do puszystości i dodawać zimny krem grysikowy po łyżce, aż cały się połączy z masłem. Przełożyć do rękawa cukierniczego z odpowiednią do dekoracji końcówką i schłodzić. Przed użyciem do dekoracji, wyjąć na minimalnie godzinę wcześniej, by masło w kremie się ogrzało.
W ostateczności można też blaty przekładać kremem od razu po połączeniu z masłem, ale do dekoracji boków i wierzchu, lepiej pozwolić kremowi trochę stężeć.
 
Miodownik po przełożeniu z kremem najlepiej by odstał w lodówce przez dzień czy dwa, wtedy blaty zmiękną, a smak się uszlachetni. To ciasto choć wydaje się być skomplikowane i rzeczywiście w czasie pieczenia blatów trzeba wykazać się szybkością i zorganizowaniem, to tak naprawdę bardzo proste i nieskomplikowane ciasto. Blaty można upiec nawet kilka dni wcześniej. Krem też może kilka dni poczekać w lodówce (choć im dłużej w lodówce, tym bardziej trzeba ogrzać go przed użyciem, by masło się nie zbryliło). Do tego po przełożeniu tort najlepiej odstawić, by postał, więc jest to idealny wypiek na najróżniejsze Święta i okoliczności, by nie mieć prac nad tortem tuż przed imprezą. Nie ma obaw, jak w przypadku biszkoptowych tortów, że będzie suchy.
 
Tort wyjąć z lodówki na 30 min – 1 godzinę przed podaniem. Łatwo się kroi, szczególnie ciepłym nożem.
 
Źródło: Przepis na ciasto to wypadkowa róznych przepisów i nie ma konkretnego źródła, choć zapewne można znaleźć wiele bardzo podobnych przepisów, za to krem grysikowy, z moją maślaną zmianą, jest podpatrzony u Agnieszki
 
* żałuję, że nie mam pamięci już takiej, jak w pierwszym roku po amnezji … ehhh … ten rosysjko-języczny blog odnalazłam kilka lat temu wchodząc na jakiś link z bloga Liski, White Plate, a potem wchodząc na kolejny. Zdjęcie jakie zrobiłam (to po prawej w kolażu zdjęcia miodownika) odpowiada mniej więcej temu jakie pamiętam z tamtego wpisu. Może ktoś z Was widział ten wpis … ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ;D
 
** można użyć innego aromatu, ja jednak póki co chciałam mega miodowego smaku, bez dodatkowych posmaków, ale nie wykluczam jakiś ciekawych eksperymentów smakowych w przyszłych latach.
 
A tak swoją drogą – w kwestii tagów o kuchniach świata – do jakiej kuchni powinnam zaliczyć miodownik. Był wspominany u Stanisława Czarnieckiego, ale jeśli już widzę go na polskich blogach czy w książkach, to raczej w odniesieniu do kuchni rosyjskiej czy ukraińskiej hmmm to jak z nim jest?
 
Smacznego.