Kakałko i kuchenne talizmany.


Wstaję wczesnym rankiem, piania kogutów nie słyszę, za to mam koci koncert upominania się o atencję i pełną miseczkę. Jedną ręką sypię małe kuleczki do brązowej miseczki, drugą drapię po uszku moją małą kocią towarzyszkę, a dla siebie i Ukochanego obmyślam śniadanie. Muszę przyznać, że pierwszy posiłek dnia w moich wyobrażeniach zwykle jest prosty i szybki. Kanapka i kubek herbaty lub kawy, a potem spokojny czas na dobudzenie się.


Nie tym razem jednak. Już od samego rana słychać ubijanie piany, miksowanie żółtek z miodem i ricottą, brzdęk rondelka i syk otwieranej puszki z mlekiem kokosowym … a po pół godzinie takich starań siadamy do stołu, przez żaluzje przebijają jasne promienie zimowego słońca, padając na talerz pełen malutkich placuszków i kubki pełne aromatycznego … kakałka :-D

Skąd tym razem takie śniadanie? Otóż dwa tygodnie temu, podczas porannej prasówki z Babeczkami w Wysokich Obcasach wynalazłyśmy zdjęcie kubka parującego kakao. Powstała szybka myśl. Zróbmy sobie małe przypomnienie naszego zlotu. Za czas jakiś na śniadanie wypijmy kubek takiego kokosowego napoju. Powspominajmy w tym samym czasie nasze leniwe poranki, serowe placuszki smażone przez mojego Ukochanego, kanapeczki z pysznym pasztetem sojowym, jajkiem czy dżemem, a towarzyszem tych wspominek niech będzie ptaszek, którego każda z nas ma na miłą pamiątkę.


U mnie Szczęściarz, gdyż tak nazwałam swojego ptaszka, dołączył do grona moich kuchennych talizmanów ukrytych tu czy tam. Kuchcik, czyli kukiełka kucharza przywieziona dawno temu z Corfu wygrzewa się na kaloryferze. RAT’ek siedzi na pudełku z przepisami w mojej szafeczce z kuchennymi niezbędnikami, a teraz jeszcze Szczęściarz, czerwono-biały ptaszek z brązowym skrzydełkiem przycupnął na oknie, podpatrując co porabiam na dębowym blacie :-)

Siedzę nad kubkiem kakao, piszę te słowa z głową pełną ciepłych wspomnień, a Wam życzę miłego weekendu :-)

* RAT to po angielsku szczur, a do tego skrót od ratatouille, nazwy dania oraz filmu, dlatego tak nazywam moje pudełeczko z przepisami ozdobione motywami z tego filmu oraz maskotkę szczurka, który śpi w sypialni na parapecie :-D

Kakao kokosowe

Składniki:
100 ml wody
400 ml. mleka kokosowego
4 łyżki cukru (ja dałam miód do smaku, niecałe 2 łyżki)
4 łyżki kakao (u mnie gorzkie DecoMorreno)
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego lub 1 laska wanilii (u mnie chlust ekstraktu)

Przygotowanie: Do garnka wlałam wodę, mleko kokosowe i ekstrakt, wsypałam kakao i doprawiłam miodem. Podgrzałam. Podałam ciepłe z limonkowymi placuszkami z ricotty.

Źródło: Wysokie Obcasy z 23.01.2010 r., przepis Marty Gessler

Cytrusowe placuszki serowe

Składniki:
1 szklanka ricotty
1 szklanka mleka
3 żółtka + 3 białka
1/4 szklanki cukru (lub miodu odpowiednio mniej)
skórka z 1 cytryny/2 limonek/łyżka lemon curd/łyżka cytrusowej marmolady
1 1/2 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli

Przygotowanie: Ubić białka ze szczyptą soli na sztywną masę. Potem zmiksować ricottę, mleko, żółtka, cukier/miód, cytrusowy dodatek. Do tej masy przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i na koniec delikatnie wmieszać białka. Smażyć na oleju (ja wolę oliwę), nakładając placuszki łyżką.

Źródło: nie pamiętam, ale to w gruncie rzeczy wariacja na temat standardowych pancakes.

Smacznego.

Pierwsze, ale nie ostatnie.


Zlot zakończony, dom opustoszał, ale w Szczęściu dalej dwie kuchareczki urzędowały. Jedna Zupiara na odwyku, druga trochę obolała i chora Pani Szczęściarza (o nim już w sobotę ;D). Czas na lżejsze, prostsze danie, czas na odpoczynek dla podniebień i zmysłów, czas dla docenienia drobiazgów, czas dla odrobiny kociej zadumy … jednym słowem przyszła pora na makaron.


Najpierw było spaghetti. Najprostsze z prostych, idealne po pełnych kulinarnych doznań ucztach. Pełnoziarnisty makaron dla zdrowia i dobrego trawienia, czosnek, by przeziębienia nie były nam straszne, oliwa by drogocennych tłuszczy i potrzebnych sił dodać. Jeszcze parmezan i natka dla smaku i koloru i oczywiście najważniejszy składnik dań food bloggerek – sesja foto. Potem można już się delektować, zajadać paluszkami wyciągane z talerza nitki makaronu, oblizywać palce, śmiać się i czerwone wino popijać … eeee, nie czerwone to później było, tutaj była tylko woda.


Potem czas tagliatelle nastał. Paseczki jędrnego makaronu oblepione sosem śmietanowym, jaki do Dżordża jeszcze kilka dni wcześniej zajadaliśmy. A z tym sosem nic innego tylko właśnie ów smakowity kawaler się pojawił. Kawaler nie w całości rzecz jasna, jedynie jego doczesne resztki, pokrojone i doprawione, by trochę powspominać jeszcze tamten miły wieczór. Garstka natki na wierzch (czy już mówiłam Wam, że jestem fanatyczną miłośniczką natki, ku przerażeniu mojego Lubego? A tak! Mówiłam :D), kilka kadrów złapanych w biegu i widelce w dłoń.


I tak ostatni wieczór nastał. Czerwone Montepulciano d’Abruzzo, lekkie i przyjemne, w sam raz do wieczornych pogawędek nam pasowało. A na talerzyku po konsumpcji resztek Dżordża resztka makaroników, zachowana dla zdjęć zrobienia i ostatnia wyborna czekoladka od Basieńki. Tak słodko i wytrawnie nasze podniebienia zabawialiśmy. Jednak tego wieczoru to zdjęcia były naszym głównym zajęciem i powodem rozbawienia. Ustawianie jasności, bawienie się kolorami, trochę kontrastu tutaj, wzmocnienie cieni tam … takie trafianie w ciemno wiele śmiechu wywoływało, a czy jakaś nauka z tego wyszła? …

Tak. Pewnie chcielibyście bym powiedziała, że takie poprawianie zdjęć to pestka. Hmmmm, no cóż, moje przemyślenia są zgoła odmienne – wolę robić zdjęcia w południe na balkonie, a w wieczorem poszukać dobrego kursu fotograficznego :-D


Jak wiadomo, za mało światła jest tak samo złe dla zdjęć jak zbyt duża jego ilość. Cóż z tego, skoro ostatnie śniadanie trzeba było uwiecznić, za to balkon cały zasypany śniegiem, a słupek rtęci w termometrze spada do koszmarnych temperatur. Na talerzykach jajka na miękko, na desce paluszki z chleba z masłem, fleur de sel i nic więcej nie potrzeba. Najprościej jak tylko można. Miękki miąższ chleba posypany solą, zanurzany w płynnym żółtku to moje wyobrażenie o najwspanialszym śniadaniu. Taka mała perełka … choć zdarza się rzadko*.


I tak skończył się Babiniec, nastało pożegnanie i tylko kicia jeszcze siedzi na parapecie i wzdycha tęsknie do podkarmiającej ją chipsami Poleczki. Stanowczo moja mała Kruszynka poczuła miętę do tej zwariowanej Babeczki. A ja? Ja mam wspaniałe wspomnienia, poznałam cudowne osóbki, przeżyłam niezwykły czas i wiem, że nie było to nasze ostatnie, a jedynie pierwsze spotkanie. Gdyż to co zjedliśmy może i już zniknęło z garnków i talerzy, ale to co przeżyliśmy zostanie w nas jako wspaniała przygoda.

Spaghetti aglio e olio e … pietruszka

Makaron spaghetti (pełnoziarnisty) ugotował się w osolonym wrzątku przez minutę-dwie mniej niż powiedziano na opakowaniu. Potem do odcedzonego makaronu z zostawioną łyżką czy dwoma wody z gotowania wlano oliwy (dajcie najlepszą jaką macie), drobniutko posiekanego czosnku (u nas ząbek na osobę i jeszcze jeden na całość … ale nam wciąż było mało :D) i garść parmezanu. Jeszcze sól i pieprz do smaku, a na talerzach już pietruszka dla koloru oraz zdrowia. I można pałaszować, byle nie zapomnieć o sesji zdjęciowej :-)

Tagliatelle z resztkami Dżordża

Tagliatelle ugotowano w osolonym wrzątku, podobnie jak spaghetti przez minutę-dwie krócej niż każą na opakowaniu. W osobnym garnku pokrojone drobno resztki Dżordża wraz z ząbkiem czosnku i szalotką się podgrzały, by po chwili połączyć się z pozostałościami wspaniałego sosu jaki do tego kawalera podano do stołu i jeszcze łyżka czy dwie śmietany. Na talerzach garstka natki, kilka pospiesznie złapanych kadrów i voila :-)

* Jajko na miękko

Jajko dobrze jest nakłuć szpilką od obłej strony przed ugotowaniem (i oczywiście umyć wcześniej). Wkładamy je do zimnej wody i gotujemy na średnim ogniu do czasu zawrzenia. Po tym czasie odmierzamy 60 sekund (jeśli chcemy mieć białko średnio ścięte) lub dodatkowo 30 sekund (białko ścięte, ale żółtko płynne). Czas ten zależy też od wielkości jajek. Ten pasuje do średnich jajek, ale mi i tak raz wychodzi raz nie – taka magia :-D

Źródło: M. Roux „Jajka”

Smacznego.

Słodkie i procentowe czary.


Dziewięć Smakoszek odwiedziło mój domek, dziewięć Bloggerek gotowało w moim Szczęściu, dziewięć słodkości na stołach się pojawiło w towarzystwie czterech nalewek własnej produkcji Basi i Peggy. Dziś to właśnie o nich Wam opowiem.


Piękne trufelki, malutkie kuleczki pełne kokosowego smaku, z pieprznym akcentem powstały jako pierwsze. Jedne dłonie toczyły okrąglutkie smakołyki, drugie w białym kokosie je obtaczały, a wszystko spowijał egzotyczny aromat. Ubrane w kolorowe papilotki, układane zostały w puszce, by na pewien czas w lodówce się schłodzić. Potem pojawiły się na talerzu wraz ze słodkimi orzeszkami, jakie Oczko przywiozła wraz z sobą. Chrupkimi i lekko tylko słodkimi ciasteczkami przełożonymi gładkim, czekoladowym kremem, wyglądają zupełnie jak połówki orzechów, ze słodką obietnicą ukrytą pomiędzy nimi.

Były i czekoladowe bloki. Jeden słodki, ciemny i ciężki od bakalii, mleczno-maślany i mięciutki, drugi wytrawniejszy, dzięki matchy, ale i słodko-mleczny dzięki białej czekoladzie i mleku w proszku. Oba wyśmienite, oba pałaszowane w czasie pogaduszek. Taka miła, słodka chwila, niby niezauważana, a jednak niezapomniana.

Nie, nie zapomniałam o słodkich i słonecznych podarkach od Felluni. Mistrzowskie makaroniki, żółciutkie, krąglutkie, słodko-kwaskowate. A i zabawne ogromnie, gdyż po ich konsumpcji żółciutkie ślady na ustach zostawały. Na drugim biegunie ciasteczka w kształcie kwiatków się uplasowały. Korzenne, chrupkie, znacznie bardziej wytrawne ciasteczka z ciasta na speculaas powstały … i całe szczęście, gdyż późną nocą w czasie ploteczek zajadane ze smakiem były z resztkami Dżordża, popijane naleweczkami.


Takie to słodkości zajadałyśmy mimochodem, popijając trunki bardziej czy mniej wyskokowe, ale co z poobiednimi deserami, zapytacie? Były, oczywiście, że były. Zaczęło się od pełnych przyjemności gruszek, co to w korzennym winie się gotowały. Jeszcze ciepłe, słodkie i wyraziste wraz z lodami waniliowymi, które to niesamowity sos stworzyły zajadaliśmy pierwszego wieczoru, gdy to Poleczkę na lotnisku witaliśmy. Wraz z grzanym winem, zaprawionym bożonarodzeniową nalewką gruszki przemiłe zakończenie wieczoru nam zafundowały.


Egzotyczny dzień, egzotycznie zakończony został lekkim deserem. Panna cotta aromatyzowana herbatą z indyjską przyprawą, jaką ofiarowała mi pewien czas temu Ptasia zwieńczona została waniliową chmurką ze śmietanki. Podniebienia pełne smaków wyrazistych i mocnych, jakie to w czasie indyjskiej uczty się pojawiły, przyjemnie złagodzone zostały przez ten delikatny smakołyk.

Również dzień dziękczynnej kolacji zakończony został tematycznie. Placka dyniowego zapewne byście się spodziewali. Nie! Nie tym razem. Czegoś lżejszego, bardziej zapadającego w pamięć chciałam po tak wspaniałym obiedzie, gdzie Dżordż się pojawił. Był więc creme brulee. Nie zwykły jednak. Tym razem nie kremowy i gładki, ale cięższy i bardziej ziemisty w smaku, dzięki dodatkowi dyni. Korzenne aromaty doskonale się uzupełniły z chrupką skórką z podwójnie zapieczonego cukru brązowego.


I tak nastał czas makaronikowej nauki. Dzień francuski w końcu bez tych drobnych smakołyków nie mógł się obejść. Trochę bałaganu, trochę ćwiczeń, a potem niecierpliwe wpatrywanie się w szybkę, kadr łapany za kadrem, słowa sumiennie spisywane, nawet organoleptyczne badania zostały uskutecznione, by jak najpełniejsze nauki wynieść.


Co tu dużo mówić. Makaroniki to bajka, rozkosz wspaniała, magia przeze mnie wprost uwielbiana. Chrupka skorupka, miękki i wilgotny środek, urocza stópka, a pomiędzy dwoma muszelkami gładki krem, którego smak podkreślają te piękne ciasteczka. Jak tu nie cieszyć się z ich pieczenia, jak można nie wpatrywać się w szybkę piekarnika, a potem podziwiać je stygnące na kratce. Prawdziwą sztuką jest znaleźć w sobie tyle sił, by po nadzianiu tej cukierniczej biżuterii odstawić je do lodówki na kilka godzin przynajmniej. Prawda, zyskują wtedy na smaku i konsystencji, jednak nam udało się zachować kilka tylko sztuk.


Sztuka ta dokonała się niejako dzięki pewnej makaronikowej klęsce. Przejęta i niecierpliwa, zagadana i zaaferowana wspaniałą zabawą i doskonałym towarzystwem cukier źle odmierzyłam i kawowe makaroniki cieniutkie i miękkie markizy przypominały. Do tego krem z solonym karmelem zważył się i nijak nie chciał uzyskać jednolitej konsystencji. Dużo więc słodyczy miałyśmy do konsumpcji po wytrawnej, zimowej uczcie, nawet jeśli nie wszystkie zamierzone kształty i konsystencje przybrały.


W zimny, sobotni dzień (i kolejne również) nalewek czar roznosił się ponad stołem. Zachwyty, rozważania, wymieniane doświadczenia „pigwówka jest najlepsza”, „nie, to porzeczkówce przyznaję laur pierwszeństwa”, „mi najbardziej orzechówka posmakowała”, „czeremchówka też ma swoich zwolenników”. Od buteleczki po piwie, w której to słodki nektar pigwówką zwany, rozpoczęły się degustacje. Muszę przyznać, że dla mnie wraz z basiną porzeczkówką wpisały się one wysoko na listę moich ulubionych smaków. Czeremchówka, słodka, ale i gorzko-kwaskowata odrobinę za bardzo drażniła moje podniebienie, za to swoją prezencją rozbawiała mnie niezwykle. Jak tu się nie śmiać, gdy na szkle nalepka po spirytusie widnieje :-D


Basine naleweczki poza wspaniałym smakiem, jeszcze jeden czar niezwykły miały. Piękne nalepki z odręcznym pismem, a nawet symbolami ukrytych w nich pyszności zachwycały mnie od pierwszego spojrzenia. Wszystko to jednak przebiły banderole z procentową zawartością, na nakrętkach zaczepione. Gdy odebrałam te naleweczki w czasie sceny rodem ze szpiegowskiego filmu, a potem w domowym ciepełku obejrzałam zawartość pudełka po butach w głos się zaśmiewałam podziwiając pomysłowość i nie mogąc doczekać się poznania osóbki, co to z taką dbałością trunki produkuje.

Skończyło się spotkanie Smakoszek. Słodko, wyraziście i procentowo* było, bo i same uczestniczki wielce kolorowe się okazały. Zlot pełen wrażeń wspaniałe wspomnienia w nas teraz zostawił, a dziesiątki zdjęć powodów do uśmiechu nam dostarczają.

Dzięki Wam Babulony Moje Kochane za te uczty, za te pogaduszki, za wspaniałe Was poznanie :*

A już wkrótce postbabińcowe poprawiny jakie to wraz z moim Ukochanym Mężem i Kochaną Babeczką, Oczko sobie urządziliśmy.

*
a jak bardzo procentowo zajrzyjcie do Oczka :-D

Trufle kokosowe z pieprzem

Składniki:
150 g gorzkiej czekolady (dałam głównie 70%, ale też trochę deserowej)
3 łyżki płynnej śmietanki
100 g wiórek kokosowych
1 łyżka likieru kokosowego (dałam ekstrakt waniliowy)
kilka obrotów młynka pieprzu

Przygotowanie: Czekoladę stopiłyśmy w kąpieli wodnej. Potem do miseczki z czekoladą dodałyśmy śmietankę, uprażone na patelni wiórki, ekstrakt i pieprz. Wymieszałyśmy i odstawiłyśmy na trochę do lodówki, by stężało. Formowałyśmy kulki, obtaczałyśmy je w wiórkach kokosowych (nie uprażonych) i wkładałyśmy do papilotek. Trufle dobrze jest trzymać w lodówce, ale należy je wyjąć na ok. 20-30 min. przed jedzeniem.

Źródło: Julie gotuje

Bakaliowy blok czekoladowy

Składniki:
200 g masła
1 szklanka cukru (daję brązowy i zwykle daję go mniej, tym razem był biały waniliowy i brązowy)
ekstrakt waniliowy (choć nie tym razem, by czekolada była bezglutenowa – mój ekstrakt jest na wódce zbożowej, co do której nie ma pewności czy nie zawiera glutenu)
1/2 szklanki mleka
4 łyżki kakao
1 1/2 szklanki mleka w proszku, nie granulowanego, pełnotłustego (ok. 250 g)
bakalie, ciasteczka (u mnie tylko bakalie – ok. 2 szklanek)

Przygotowanie: Masło, cukier, mleko i kakao zagotowuję do pełnego rozpuszczenia. Zestawiam z ognia, dodaję wanilię, mieszam, dodaję mleko w proszku i bardzo dokładnie mieszam. Na koniec dodaję bakalie. Masę wkładam do wyłożonej folią spożywczą małej keksówki, odstawiam do przestudzenia, a potem do lodówki aż stwardnieje (najlepiej na noc).

Źródło: Nasi przyjaciele, Ewelina i Andrzej.

Gruszki w grzańcu

Składniki:
6 gruszek
1 butelka czerwonego wina (u nas wytrawne)
2 kory cynamonu
kilka goździków
1 pomarańcza, pokrojona w grube plastry
6-7 cm. kawałek imbiru, obrany i pokrojony w duże kawałki
miód do smaku (u nas ok. 1 łyżki miodu leśnego)
nalewka bożonarodzeniowa (ilość do smaku)

Przygotowanie: Gruszki obrałyśmy, a w tym czasie podgrzałyśmy wino z przyprawami. Dosłodziłyśmy do smaku na samym końcu. Gruszki gotowałyśmy na małym ogniu ok. 20-30 minut (mają zmięknąć, ale się nie rozpadać, więc zależy to od odmiany i dojrzałości). Zostawiłyśmy na kilka godzin gruszki w winie. Podgrzałyśmy przed podaniem. Podałyśmy z lodami waniliowymi.

Źródło inspiracji: Gordon Ramsay „Zdrowa Kuchnia”

Panna cotta chai masala

Składniki:
800 ml. mleka kokosowego
400 ml. mleka
6 łyżeczek czarnej herbaty
2-3 łyżeczki przyprawy chai masala
cukier brązowy do smaku
żelatyna – zawsze daję 2 łyżeczki na 1/2 litra i czasem ciut na całość

400 ml. śmietany kremówki
cukier do smaku
ziarenka z 1 laski wanilii
ok. 1 3/4 łyżeczki żelatyny

Przygotowanie: Mleko zagotowuję z herbatą i przyprawą. Odstawiam na chwilę do naciągnięcia. W tym czasie podgrzewam mleko kokosowe, potem dolewam przecedzone mleko, dosładzam do smaku, ew. doprawiam przyprawą. Gotuję prawie do zagotowania. W tym czasie rozpuszczam żelatynę w odrobinie zimnego mleka. Dodaję do gorącego płynu i dokładnie mieszam. W tym czasie już nie gotuję.
Śmietankę zagotowuję z laską wanilii i z ziarenkami z niej. Doprawiam do smaku cukrem, dodaję żelatynę rozpuszczoną w odrobinie zimnej wody, mieszam i nie gotuję. Wyjmuję laskę wanilii.
Najpierw kokosową masę przelewam przez sitko do miski i przelewam do pucharków. Studzę i wkładam do lodówki, aż całkowicie zastygnie. Dopiero wtedy przygotowuję masę z waniliowej śmietanki. Przestudzoną (!!) wlewam na zastygniętą masę kokosowo-herbacianą. Wkładam do lodówki do zastygnięcia. Podaję w pucharkach lub wyjęte na talerzyk.

Dyniowy creme brulee
przepis tutaj

Makaroniki Felluni

Zasada Felluni: 70 g białek – 170 g cukru pudru – 100 g migdałów

70 g białek, wysuszonych przez 3-5 dni na blacie, ubić na średnio sztywno i dodać
35 g cukru pudru i ubić na max
barwnik w proszku wmieszać, a następnie
135 g cukru pudru, zmiksować ze 100 g migdałów blanszowanych (lub płatków migdałowych) najpierw w mikserze, potem w młynku do kawy, by uzyskać bardzo drobne zmielenie. Wmieszać tant-pour-tant bardzo krótko.

Przełożyć do rękawa cukierniczego, wycisnąć równe krążki na blachę wyłożoną pergaminem (lepiej matą teflonową, gdyż z niej wygodniej się odklejają makaroniki po upieczeniu). Blachą należy delikatnie, ale stanowczo uderzyć o miękką powierzchnię, najlepsze jest do tego łóżko lub tapczan, by masa równomiernie się rozłożyła, a ewentualne czubeczki pochowały. Ciasteczka można posypać czymś (np. sproszkowanymi owocami, drobno zmielonymi, lub drobno zmieloną kawą). Potem odkładamy blachy na ok. 30 minut, by makaroniki podeschły i utworzyła się na nich cienka skorupka (będzie można bez przyklejenia dotknąć je delikatnie palcem). Piekłyśmy w 140 stopniach przez ok. 12-15 minut. Czas pieczenia w każdym piekarniku może być różny. Makaroniki nie powinny się zbrązowić!

Makaroniki zrobiłyśmy ciemno różowe (choć barwnik był fioletowy), z posypką z suszonych jagód, a przełożyłyśmy je kremem cytrynowym, którego przepis prezentowałam już tutaj. Druga porcja – ta nieudana – była kawowa z posypką ze zmielonej kawy mokka, a przełożona kremem z solonego karmelu.

Źródło: Niezastąpiona Cukiernicza Mistrzyni, Fellunia

Smacznego.