Rozkosz nie do opisania.


Najwspanialsze smaki, delikatne i rozpływające się na języku, pieszczące chłodem ciepłe podniebienie. Słodycz białej czekolady, słodycz kokosa, zrównoważone mlekiem, a wszystko w bieli, niewinnej, kuszącej, pięknej.

Nie ma nic lepszego ponad ten deser. Mój zachwyt nad nim nie ma końca, ani też początku. Uwielbiam zarówno białą czekoladę jak i kokos, a połączenie tego na naturalnej płaszczyźnie mleka, daje rozkosz nie do opisania.


foodelek: przepisy tygodnia
Kokosowa panna cotta z białą czekoladą

Składniki:
100 g białej czekolady
400 g mleczka kokosowego
500 g mleka
opcjonalnie: cukier do smaku
żelatyna lub agar-agar (ilość zgodna z opakowaniem, minus trochę*)

wiórki kokosowe i wiórki z czekolady do dekoracji

Przygotowanie: Mleko i mleko kokosowe zagrzałam w garnku i wrzuciłam połamaną na cząstki czekoladę. Gotowałam stale mieszając, aż czekolada się całkowicie rozpuściła. Sprawdziłam słodycz do smaku (wg. mnie nie potrzeba już dosładzać). Odlałam chochelkę ciepłego płynu do miseczki, wrzuciłam odmierzona ilość żelatyny/agar-agar i rozmieszałam do rozpuszczenia. Wlałam żelatynę do reszty płynu (nie gotowałam już) i mieszałam rózgą, aż całkowicie rozpuściłam żelatynę. Przecedziłam przez sitko do miseczki i z niej przelewałam do kokilek. (można też użyć dowolnych foremek silikonowych lub szklanych czy ceramicznych, a nawet metalowych). Przestudziłam, wstawiłam do lodówki na ok. 3-4 godziny. Podałam przybrane wiórkami kokosowymi i wiórkami czekoladowymi. Aby wyjąć panna cottę należy zanurzyć foremkę na kilka sekund (ok. 20-30 sekund) w gorącej wodzie, przykryć talerzykiem na którym ma być podane i przewrócić do góry nogami. Powinno wyjść bez problemu, ale czasem może być konieczność wspomożenia się nożem.

* Zawsze biorę trochę mniej żelatyny/agar-agar, niż podane jest na opakowaniu, gdyż lubię galaretowatą konsystencję panna cotty.

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #22


Kolejna Weekendowa Piekarnia i kolejna wspaniała zabawa. Dwa wspaniałe chlebki zaproponowała nam tym razem Kasia, nasza Gospodyni. Jeden rustykalny, z czosnkiem i serem, o pięknym zdobieniu z pietruszki lub kolendry, drugi jabłkowo-cynamonowy, o pięknym warkoczu, wilgotnym miąższu, będący wspaniałym prezentem od Kasi na Dzień Kobiet.


Oba chleby były wspaniałe, oba bardzo różne. Jabłkowo-cynamonowy, o delikatnym aromacie, wilgotnym i zwartym, ale zupełnie nie zbitym miąższu okazał się doskonały zarówno jako podstawa dla żółtego sera, jak i słodkich dżemów czy naturalnych twarożków. Miękki i słodkawy dzięki jabłkom i żurawinom, zadziwiał chrupkością zarówno skórki, jaki orzechów ukrytych w jego miąższu. Naprawdę doskonały prezent i tak też i u nas się stało. Piękne warkocze sprezentowane zostały rodzinie i przyjaciołom i razem z nimi przyjemnie pałaszowane. Tak wspaniale jest dawać takie smaczne prezenty … dziękuję Kasiu.


Drugi chlebek, znacznie bardziej okazał się czasochłonny, ale tak prosty i niewymagający w wykonaniu, że aż przyjemnie się go robiło. Gładkie, choć lekko lepkie ciasto, miało przyjemny jedwabisty dotyk, a słodkawy zapach pieczonego czosnku towarzyszył jego wyrastaniu. Czy jednak te chlebki miały wyjść takie malutkie, czy tylko tak mi niewiele wyrosły, tego nie wiem. Dodatkowo pasta czosnkowa i ser, zbyt blisko były wierzchu i w czasie pieczenia spowodowały popękanie skórki chleba, ale to nic.


Trzeba było zobaczyć jak mój mąż – wielbiciel pieczywa czosnkowego z serem chodził koło piekarnika w czasie pieczenia, jak pilnował procedury jego wyrobu i wyrastania, jak przypominał, że jeszcze trzeba zostawić na 10 minut w otwartym piekarniku, jak potem podchodził i sprawdzał palcami czy już chlebek przestygł na tyle, by można go było kroić i jeść. A chlebek zaiste był wyborny. Sama, choć był to już późny wieczór zjadłam chyba trzy grube pajdy. Lekko ciepły, o słodkawym smaku pasty czosnkowej i słonawym smaku parmezanu, o dużych, nieregularnych dziurach i lekko wyczuwalnym posmaku dodanej przeze mnie maki żytniej. Choć chlebek nie wyszedł mi okazały, a jego pęknięcia raczej się zbytnio podpiekły, to smak wynagrodził wszystkie prezentacyjne wpadki i wiem już, że w najbliższym czasie szykuje się powtórka.

Warkocz pszenny jabłkowo cynamonowy
(2 długie foremki keksówkowe)

Składniki:
1 łyżka suszonych drożdży (ja dałam 20,4 g drożdży świeżych)
2 łyżki jasnego cukru brązowego
1 szklanka ciepłej wody (40-45°C)
1 szklanka ciepłego mleka
6 – 6 1/2 szklanki mąki pszennej chlebowej
2 średnie jabłka obrane i pokrojone w kostkę (np. szara reneta)
1/2 szklanki suszonych owoców (ja dałam żurawinę)
1/2 szklanki posiekanych orzechów włoskich
2 łyżki oleju z orzechów włoskich
2 duże jajka w temp. pokojowej
2 łyżeczki mielonego cynamonu
1/2 łyżeczki słodu piekarskiego
1/2 łyżeczki zmielonego ziela angielskiego
1 łyżka soli

Przygotowanie: W dużej misce wymieszałam (przez ok. 1 minutę) mątewką drożdże z cukrem, orzechami, 2 szklankami mąki i ciepłą wodą oraz mlekiem, aż uzyskałam gładkie ciasto (takie prawie naleśnikowe). Przykryłam folią i odstawiłam na 1 godzinę. Dodałam pozostałe składniki, ale mąki dodałam tylko 2 szklanki. Wymieszałam do połączenia składników i przełożyłam na mocno omączony blat (z puli mąki wciąż jeszcze odłożonej) i wyrabiałam ciasto, stopniowo dodając mąkę. Ja zużyłam całe 6 1/2 szklanki mąki z przepisu. Wyrabiałam do uzyskania gładkiego i sprężystego ciasta, wgniatając wypadajace owoce i bakalie. Ciasto na koniec było lekko lepkie. Włożyłam je do naoliwionej miski i przełożyłam, tak by było z każdej strony naoliwione. Przykryłam naoliwioną folią i zostawiłam do wyrastania na 1 1/2 – 2 godziny (do podwojenia objętości). PO tym czasie ciasto wyjęłam, lekko odgazowałam rozciągając i zwijając w rulon. Podzieliłam na dwie części i uformowałam warkocze. U mnie jeden był z trzech wałków, a drugi z sześciu. Ponieważ ten drugi miał być pieczony w mniejszej keksówce, odciełam z niego kawałek i uformowałam niewielką bułeczkę. Włożyłam warkocze do naoliwionych keksówek i zostawiłam do wyrośnięcia, aż wierchołki wyrastały ponad 2 1/2 cm. ponad krawędź foremek (ok. 45 minut). Piekłam w piekarniku nagrzanym do 175 stopni Celsjusza przez 40-45 minut (bułeczkę piekłam ok. 20 minut). Przed pokrojeniem wystudziłam bochenki.

Rustykalny chleb z pieczonym czosnkiem
(2 bochenki ? około 20 cm)

Zaczyn:
22 g. zakwasu
31 g wody
30 g mąki pszennej chlebowej
30 g maki pszennej razowej

Przygotowanie zaczynu: Składniki wymieszałam i zagniotłam na gładką kulę. Włożyłam do miski, przykryłam folią i zostawiłam na 8 godzin (u mnie było to ok. 9 1/2 godziny).

Ciasto właściwe
500g mąki (+ 2-3 łyżki mąki) (ja dałam 100 g. mąki żytniej razowej i resztę mąki pszennej chlebowej)
330 g wody + 60 g wody
całe zakwaszone ciasto
12 g soli

Nadzienie i przybranie:
3 łyżki pasty czosnkowej*
60 g tartego sera (ja dałam parmezanu)
2 nieobrane ząbki czosnku
6-8 gałązek natki pietruszki lub kolendry

Przygotowanie: W misce miksera wymieszałam mąki z solą. Dodałam ciasto zakwaszone w kawałkach i włączyłam mikser na najniższym biegu, dolewając 330 g wody małym strumieniem. Kiedy wszystkie składniki się połaczyły i utworzyły kulę odchodzącą od ścianek, dodałam 60 g. wody i włączyłam mikser na 3 bieg. Wyrabiałam ok. 5 minut i w międzyczasie dosypałam 2-3 łyżki mąki pszennej, gdyż moje ciasto było zbyt luźne jak na mój gust. Na koniec miksowania ciasto powinno być gładkie, gluten średnio rozwinięty, ale miękkie, nie nadajace się zbytnio do formowania kuli. Przełożyłam ciasto do nasmarowanej oliwą miski i przykryłam folią. Złożyłam ciasto po 30, 60 i 90 minutach, a ogółem wyrastało 4 godziny. Po tym czasie wciąż było luźne i niezbyt chciało trzymać kształt.
Przełożyłam ciasto na omączony blat i podzieliłam na dwie części (można trochę podsypywać mąką). Uformowałam 2 kule, zostawiłam je na 20 minut by odpoczęły. POtem każdą kulę przełożyłam do góry nogami, lekko spłaszczyłam i włożyłam nadzienie: po 1 1/2 łyżki pasty czosnkowej i po 1/2 tartego sera. Zlepiłam ciasto tworząc sakiewkę, porządnie zlepiłam brzegi. Przełożyłam zlączeniem w dół i na samej górze nacięłam mały krzyżyk, w który włożyłam nieobrany ząbek czosnku (pominęłam!), a w około ułożyłam lekko wilgotne gałązki natki pietruszki. Każdy chlebek włożyłam do okrągłej miseczki, wyłożonej ściereczką porządnie omączoną. Chlebki powinny leżeć natką do dołu. Odstawiłam chlebki do wyrastania na 4 godziny. Przed pieczeniem przełożyłam je delikatnie na blachę wyłożoną pergaminem do pieczenia i nie strzepywałam mąki z natki pietruszki, żeby sie nie przypaliła. Nacięłam naokoło, na 2 1/2 cm od krawędzi. Piekarnik nagrzałam do 215 stopni Celsjusza. Piekłam przez 35 minut (przez pierwsze 10 minut z parą) aż były złotobrązowe. Wyłączyłam piekarnik i zostawiłam je w uchylonym piekarniku przez 10 minut. Wyjęłam, strzepnęłam nadmiar maki i przestudziłam. Przed podaniem dobrze jest podgrzać w piekarniku w 175 stopniach Celsjusza, aby były ciepłe.

* Przygotowanie pasty czosnkowej: wzięłam 3 cale główki czosnku i każdą z nich ucięłam na ok. 1/2 cm. od góry. Ułożyłam je na kwałkach folii aluminiowej, zalałam każdy 1 łyżką oliwy, dodałam trochę soli i pieprzu. Zawinełam folię tworząc sakiewki i w każdej u góry zrobiłam malutką dziurkę, aby para miała jak uciekać. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 175 stopni Celsjusza przez ok. 1 godzinę. Wyjęłam, przestudziłam i wycisnęłam główki do miseczki. Ostudziłam. Pastęprzechowywać w lodówce, ale do chleba dodać w temperaturze pokojowej.

Źródło: Blog Kasi „Pokrojone Doprawione”

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

Element życia.


Na wspomnienie mojego pierwszego risotto, aż błogo mi się robi w brzuszku. Było to wczesnym latem kilka lat temu, po obejrzeniu programu jednego z moich ulubionych szefów Kuchni, Jamiego Olivera, który stworzył arcydzieło z grzybowego risotta z grillowanymi leśnymi grzybami. Ślinka pociekła mi na samą myśl, gdyż jak wiadomo jestem ogromną wielbicielką tych leśnych smakołyków. Rzadko jednak pozwalam sobie na taką kulinarną rozpustę, by nie drażnić chorego żołądka. Za to risotto jako podstawa dania, stało się częstym gościem. Kremowe, nie za płynne, wyraźnie nazębne, ale już nie twarde, aromatyzowane ziołami i przyprawami, domowym bulionem, przynoszące ze sobą miłe dla podniebienia kawałki warzyw, ryb czy grzybów.

Kiedy na początku tego roku dostałam wspaniały prezent od cudownej osóbki, wiedziałam już że czeka mnie zadanie stworzenia jeszcze bardziej niezwykłych, zapadających w pamięć risotto. Prezentem tym było nic innego tylko torebka wspaniałego carnaroli, ryżu doskonałego do tego dania, a dodatkowo przywiezionego prosto od włoskiego producenta. Anoushka, która to obdarzyła mnie tą wspaniałością, pewnie nawet nie wie ile godzin spędziłam przeglądając przepisy, wymyślając własne, aby stworzyć idealne danie z ryżu jaki mi sprezentowała. Powstawały rożne próbki, oczywiście z bardziej pośledniego ryżu, ale zawsze coś było w nich niedoskonałe.

Muszę się jednak przynać, że chyba najbardziej niedoskonała byłam w nich ja … zbyt wiele chciałam zawrzeć, zapominając o tym co najbardziej ujęło mnie w risotto … o prostocie.


I kiedy los sprawił, że dostałam kolejny wspaniały prezent – piękną wędzoną sieję prosto z mazurskiej wędzarni, wiedziałam już jak mam przyrządzić moje doskonałe risotto. Duża ilość drobniutko pokrojonej szalotki, wyborny bulion doaromatyzowany świeżym tymiankiem i tłusta, pełna aromatu i smaku wędzona ryba, dopełniona sokiem z limonki i koperkiem … prostota na talerzu, a feria barw na języku i podniebieniu. Właśnie takie risotto zdobyło moje serce, proste, a jednocześnie dające nieograniczoną możliwość odczuwania smaków.


Risotto z wędzoną sieją, nie było jednak jedyne, jakie stworzyłam dzięki wspaniałemu ryżowi od Anoushki. Zainspirowana jej risottem z kardami, których żadnym sposobem nie byłam w stanie zdobyć, postanowiłam troszkę zmienić jej przepis oraz wykonanie i stworzyłam wspaniałe, choć idealne bardziej na lato i ciepłe dni, niezwykle orzeźwiające cytrusowymi aromatami risotto z karczochami. Niuezwykle delikatne, lekko słodkie, z ledwo wyczuwalną nutą goryczki serca karczochów w połączeniu z aromatem skórki cytrynowej oraz kwaśnym sokiem z cytryny, wyraźnie uwydatniły smak karczochów, a w połączeniu z tymiankiem stworzyły niezwykle przyjemną dla nosa bazę zapachów.

I tak dzięki wspaniałym prezentom – od niesamowicie ciepłej i przyjaznej osóbki, jaką poznawałam w Anoushce oraz od pamiętającego o mnie nie tylko w kwestiach zdrowotnych, mojego rehabilitanta i wspaniałego kolegi mogłam poznać coś o risotto, coś o sobie i coś o innych ludziach … i jak tu nie powiedzieć, że risotto, że la cucina jest wszechstronnym i uniwersalnym elementem życia … mojego na pewno jest.


foodelek: przepisy tygodnia
Risotto z wędzoną sieją

Składniki:
1 łyżka oliwy
4 szalotki, drobno posiekane
200 g. ryżu carnaroli
75 ml. wermutu
600-700 ml bulionu warzywnego (musi być gorący w czasie dodawania go do ryżu)
kilka łodyżek świeżego tymianku
15-20 dag wędzonej siei
1 łyżeczka czubata margaryny Flora
1 limonka
koperek
zielony pieprz

Przygotowanie: Na dużej głębokiej patelni zeszkliłam szalotkę na oliwie. Dodałam ryż i przez 2-3 minuty smażyłam na średnim ogniu. Zmniejszyłam ogień, wlałam wino i poczekałam, aż ryż wchłonął płyn. Wlałam bulion podgrzewany wcześniej z gałązkami tymianku i delikatnie rozmieszałam, poczekałam aż się wchłonął. Stopniowo dolewałam chochelkę bulionu, czekając aż ryż wchłonie płyn, zanim wlałam kolejną porcję bulionu. Na ostatnie 5 minut gotowania dodałam pokawałkowaną w sporo kawałki rybę wędzoną i dokładnie wymieszałam, trochę tylko rozdrabniając kawałki ryby (sama się rozwarstwią, nie należy ich zbyt mocno mieszać, bo się z ryby zrobi paćka). Po wlaniu całego bulionu, ziarenka ryżu powinny być al dente (miękkie z zewnątrz, twardawe w środku). Wyłączyłam gaz, dodałam sok z 1/2 limonki, a drugą połowę pokroiłam w cząstki. Dodałam posiekany koperek, zielony pieprz i margarynę. Po starannym wymieszaniu, przykryłam risotto na ok. 5-10 minut.

Risotto z karczochami i cytryną

Składniki:
1 łyżka oliwy
2-3 szalotki
200 g ryżu carnaroli
75 ml wermutu lub wytrawnego wina (takie jakie smakowało by z kieliszka)
600-700 ml bulionu warzywnego
kilka łodyżek świeżego tymianku
1 słoiczek serc karczochów w zalewie olejowej (porządnie odsączonych)
skórka drobno starta z n/w cytryny
pieprz
1 łyżka masła
duża garść tartego parmezanu
sok z 1 dużej (!) cytryny

Przygotowanie: Na dużej głębokiej patelni zeszkliłam szalotkę na oliwie. Dodałam ryż i przez 2-3 minuty smażyłam na średnim ogniu. Zmniejszyłam ogień, wlałam wino i poczekałam, aż ryż wchłonął płyn. Wlałam chochelkę bulionu (podgotowanego wcześniej z dodatkiem tymianku) i delikatnie rozmieszałam, poczekałam aż się wchłonął. Stopniowo dolewałam chochelkę bulionu, czekając aż ryż wchłonie płyn, zanim wlałam kolejną porcję bulionu. Na ostatnie 5 minut gotowania wrzuciłam pokrojone na dwa/trzy kawałki serca karczochów wraz ze skórką cytrynową i delikatnie rozmieszałam. Po wlaniu całego bulionu, ziarenka ryżu powinny być al dente (miękkie z zewnątrz, twardawe w środku). Wyłączyłam gaz, dodałam sok z cytryny, pieprz, parmezan i masło. Po starannym wymieszaniu, przykryłam risotto na ok. 5-10 minut.

Smacznego.

Makowa szkoła pieczeniowa.


Lubię gotować, piec, dusić, smażyć … lubię być w kuchni i tworzyć coś nowego, coś starego, coś dobrego i … coś niedobrego też, bo wtedy się uczę, jak następnym razem stworzyć lepszy smak, lepszą konsystencję, lepszy wygląd moich dań. Już kilka razy w życiu zdarzyło mi się kupić jakieś składniki w ilościach półhurtowych i eksperymentować z nimi, piec, gotować … tworzyć. Tak też na początku tego roku uczyniłam z makiem. Nigdy specjalnie nie lubiłam makowców, tortów makowych i innych temu podobnych przekładańców, ale gdy w wigilię zjadłam wyborny tort makowy mojej „nowej” siostry zakochałam się w nim i już wiedziałam, że czeka mnie Makowa Szkoła Pieczeniowa.


Na pierwszy ogień poszły oczywiście wigilijne specjały. Makowiec zawijany z ciastem drożdżowym i keks makowy. Oba już kusiły mnie przed Świętami, ale zarówno nawał prac, ciągła przecież rehabilitacja, jak i wątpliwości spowodowały, że odłożyłam na wieczne później te wspaniałe wypieki. Dopiero tort siostry mojej bratowej znów przypomniał mi o moich niedokończonych planach. I całe szczęście.

Makowiec zawijany, najbardziej chyba tradycyjne polskie, świąteczne ciasto okazał się wyborny. O wilgotnej jeszcze długo po upieczeniu masie makowej, nie za słodkiej, pełnej bakalii i aromatów i puszystym, choć zwartym cieście. Na przykładnie tego przepisu, posługując się doskonałą instrukcją Dorotus postanowiłam jednak troszkę poeksperymentować ze szczelnością zawinięcia ciasta. Choć wszystkie wersje bardzo mi smakowały, jednak jak zwykle w moich oczach zwyciężył złoty środek. Najlepsze, najdłużej świeże, najbardziej puszyste było ciasto zawinięte niezbyt ciasno, ale i nie zupełnie luźno. Wszystkie jednak były doskonałe i wiem już, że na następne Boże Narodzenie ten tradycyjny zawijany makowiec pojawi się na naszym wigilijnym i świątecznym stole.

Drugim Bożonarodzeniowym wypiekiem, pozostawionym na inny czas był keks makowy. I ponownie jak w przypadku zawijanego makowca, ucieszyłam się ogromnie z tego wypieku. Muszę nawet się przyznać, że to właśnie ten keks podbił moje serce, tak jak makowa strucla podbiła serce mojego męża. Wilgotny, delikatny, ogromnie aromatyczny, do tego przeze mnie napakowany wręcz bakaliami … musiałam się bardzo pilnować, by nie sięgać co i rusz po kolejny kawałek. Ten doskonały przepis jaki wynalazła Liska jest do tego tak banalnie prosty i pomijając czas na zmielenie maku, szybki, że zaczął gościć w naszym domku częściej, kiedy tylko mamy ochotę na pyszny makowiec.

Troszkę później powstały dwa kolejne wypieki. Jeden z okazji urodzin mojej mamy, drugi z okazji imienin mojego męża. Ale po kolei.


Tort … hmmmm … nie upiekłam jeszcze nigdy tradycyjnego tortu, po prawdzie to nie upiekłam jeszcze nigdy żadnego prawdziwego tortu, a jedynie najróżniejsze ciasta przyozdabiałam tak by pasowały do okazji. Jakoś torty kojarzyły mi się z pracowitym kręceniem, chuchaniem i dmuchaniem i … klapą spowodowaną kaprysem losu. Sama nie wiem czemu się tak obawiałam tortów. Nigdy przecież żadnego nie piekłam, więc nie miałam żadnych złych doświadczeń, a jednak pokonanie obaw i wątpliwości przy pierwszym w życiu torcie sprawiło mi ogromnie dużo radości.

Tort makowy wynaleziony u Dorotus powstał jako prezent dla mojej mamy, ale i dla mnie był doskonałym prezentem. Lekkie makowe blaty, nasączone ponczem z amaretto, miękkie i wilgotne przełożone zostały kremem z białej czekolady, tak uwielbianą przeze mnie i męża, że do tej pory za każdym razem gdy kupuję tabliczkę by zrobić wreszcie panna cottę z białą czekoladą, zanim się orientuję kostka po kostkce znika w naszych brzuszkach.

Tort był moim chrztem bojowym i muszę nieskromnie powiedzieć, że udał się doskonale. Wilgotny i nie za słodki blat makowy, uzupełniony przez delikatny i słodki krem … nie, muszę uspokoić wszystkie obawy – krem nie jest za słodki, choć czytałam że niektórzy polecali zmniejszenie ilości czekolady … hmmmm de gustibus non est disputandum jak mówią. Ja z pewnością ten luksusowy, śnieżno biały tort będę robić właśnie taki, gdy tylko wspomnę rozanielone minki mojej rodziny pałaszującej kolejne kawałki.


Na ostatni ogień poszedł seromakowiec. Niemalże jako zapowiedź kolejnego mojego domowego kursu pieczenia serników – połaczenie serka z masą makową i chrupkim kruchym ciastem. Był to zdecydowanie najmniej słodki ze wszystkich wypieków, choć ja też w nim znacznie zmniejszyłam ilości cukru. I niestety mimo iż wszyscy konsumujący się nim zachwycali, ja znów, jak przy każdym moim i nie tylko moim serniku, nie mogłam poczuć pełni szczęścia.

Masa makowa wyszła doskonała – wilgotna, zwarta wprawdzie, ale nie twarda. To właśnie masa serowa znów nie była taka jak powinna dla mojego wymagajacego podniebienia. Była zbyt zbita i choć kremowa, bez grudek, to ja wciąż poszukuję tego ideału puszystego serka. Muszę się jednak przyznać, że ja ten seromakowiec upiekłam w mniejszej niż przewidziana blasze i to z pewnością wpłynęło na puszystość jego masy serowej. Zamiast użyć formy o wymiarach 40 cm x 45 cm, użyłam takiej o wymiarach 40 cm x 25 cm. Pozostaje mi więc upiec jeszcze raz to ciasto, tak kuszące mego męża, miłośnika maku i sera, tylko tym razem w dostosowanej do przepisu foremce.

I tak zakończył się ten odcinek Makowej Szkoły Pieczeniowej. Dlaczego odcinek? Czyż nie uczymy się przez całe życie … do zobaczenia więc w kolejnych szkołach i kursach, esperymentach i tradycyjnych procedurach, sukcesach i porażkach :-)

Makowiec zawijany
(3 makowce po 35 cm każdy)

Ciasto drożdżowe:
3 szklanki mąki pszennej (typ 550) + do podsypywania (nie potrzebowałam, ale może być potrzebne do 1/2 szklanki)
180 ml letniego mleka
150 g margaryny, roztopionej, ochłodzonej
6 żółtek (białka odłożyć do masy)
45 g świeżych drożdży
6 łyżek cukru
1,5 łyżki oleju
pół łyżeczki soli
1,5 łyżki spirytusu (ja dałam amaretto)
1 duże opakowanie cukru waniliowego

Masa makowa:
500 g maku
250 g cukru
100 g rodzynków
50 g orzechów włoskich, posiekanych
1 łyżka miodu
olejek migdałowy do smaku (dałam amaretto)
cynamon do smaku (dałam 1 łyżeczkę)
1 łyżka miękkiej margaryny
skórka pomarańczowa, wedle uznania (dałam skórkę startą z 1 dużej pomarańczy)

Lukier:
Cukier puder
Amaretto

Mak do dekoracji

Przygotowanie: Drożdże rozpuściłam z cukrem oraz mlekiem i odstawiłam na około 15 minut. Dodałam pozostałe składniki i wyrobiłam ciasto, dodając na koniec rozpuszczony tłuszcz. Odstawiłam do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Rankiem jeszcze zaparzyłam mak w 500 ml wrzątku, odstawiłam do ostygnięcia i dwukrotnie zmieliłam. Gdy ciasto było już gotowe, dodałam pozostałe składniki, a na końcu ubite na sztywno białka, które pozostały z robienia ciasta.

Ciasto podzieliłam na 3 części, rozwałkowałam na prostokątne placki. Robiłam to na pergaminie. Gdy uzyskałam odpowiednią grubość (placki powinny być cienkie) kładłam na nich posmarowany olejem pergamin i odwracałam, tak aby ciasto leżało na posmarowanym pergaminie (dobrze jest pomóc sobie deską do krojenia). Układałam masę makową na cieście, pozostawiając ok. 2-3 cm odstępów do końca ciasta. Zawinęłam ciasto w rulon i podwinęłam boki. Rulony zawinęłam w pergamin (bez podwijania boków pergaminu, tak by powstała tuba). Trzy makowce ułożyłam na blasze i piekłam w piekarniku nagrzanym do 180-190 stopni Celsiusa przez 30-40 minut. Po upieczeniu ciasto polukrowałam i posypałam makiem dla dekoracji.

Źródło: Blog Dorotus „Moje wypieki”, gdzie też znajdziecie instrukcję zawijania ciasta.

Keks makowy (makowiec bez ciasta)

Składniki:
250 g maku
200 g cukru
6 jaj
1 opakowanie cukru waniliowego (pominęłam, dałam 1 łyżkę esencji waniliowej)
2 łyżki bułki tartej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
po 5 dag migdałów, rodzynków, orzechów, suszonych moreli i daktyli
1 łyżka amaretto

Lukier:
Cukier puder
Amaretto

Przygotowanie: Mak sparzyłam, odcedziłam i zmieliłam 2 razy (można 3). Odstawiłam do ostygnięcia. Żółtka oddzieliłam od białek i utarłam je z cukrem na kogel mogel. Połączyłam z makiem, bułką tartą, proszkiem do pieczenia, esencją waniliową i bakaliami. Z białek ubiłam sztywną pianę, którą delikatnie wmieszałam w ciasto (nie miksować!). Formę keksową (o długości 30 cm) wysmarowałam dokładnie masłem i oprószyć bułką tartą. Przelałam ciasto. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsiusa przez 40-50 minut (może być potrzeba przykrycia ciasta folią aluminiową, jeśli zbytnio się będzie rumienić). Ostudziłam w formie, wyjęłam po całkowitym wystudzeniu i polałam lukrem.

Źródło: Blog Liski „White Plate”

Tort makowy z kremem z białej czekolady

Składniki na blaty:
5 jajek
15 dag cukru pudru
2 łyżki mielonych migdałów
12 dag mąki pszennej
2 łyżki mąki ziemniaczanej
1 płaska łyżka proszku do pieczenia
20 dag maku (suchego, nie trzeba mielić)

Składniki na poncz:
pół szklanki wody
3 łyżki rumu (ja dałam amaretto)

Składniki na masę z białej czekolady:
30 dag białej czekolady
400 ml śmietany kremówki

Przygotowanie: Białka oddzieliłam od żółtek. Białka ubiłam na sztywną pianę, pod koniec ubijania dodawałam stopniowo cukier puder, następnie żółtka. Migdały wymieszałam z mąkami, proszkiem do pieczenia i makiem. Powoli połączyłam z masą jajeczną, wymieszałam delikatnie. Tortownicę o średnicy 23 cm wysmarowałam masłem, wysypałam bułką tartą, wlałam do niej ciasto. Piekłam w temperaturze 180?C przez około 45 minut, do tzw. suchego patyczka. Wystudzić, przekroić wzdłuż dwa razy.

Zrobić poncz: zimną, przegotowaną wodę wymieszałam z rumem/amaretto, odstawiłam.

Czekoladę przeznaczoną na krem rozpuściłam w kąpieli wodnej, wystudziłam. Śmietanę kremówkę ubiłam na sztywno. Powoli wlewałam ochłodzoną białą czekoladę, dalej ubijałam. Na tortownicy ułożyłam pierwszy blat, nasączyłam ponczem. Na blacie rozsmarowałam 1/3 kremu. Przykryłam drugim blatem, nasączyłam ponczem, posmarowałam kolejną 1/3 kremu. Przykryłam ostatnim blatem, nasączyłam ponczem, udekorowałam kremem boki i wierzch tortu. Schłodziłam. Dowolnie udekorować.

Tort można, a nawet należy przygotować dzień wcześniej.

Tort można również posmarować warstwą dżemu (pod kremem).

Źródło: Blog Dorotus „Moje wypieki”

Seromak

Składniki na spód:
1 1/2 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru pudru
125 g masła
1 żółtko

Przygotowanie: Wszystkie składniki szybko zagniotłam, owinęłam folią i włożyłam do lodówki na godzinę. Po tym czasie rękoma oprószonymi mąką wyłożyłam do formy o wymiarach 45 x 40 cm (największa blacha*). Ponakłuwałam, podpiekłam w temperaturze 190?C przez 15 – 20 minut. Nie zapominać o fasolkach lub innych obciążnikach na cieście.

* ja niestety użyłam blachy mniejszej, o wymiarach 40 cm x 25 cm

Składniki na masę makową:
4 2/3 szklanki maku
1 ? szklanki cukru pudru (ja dałam ok. 1 szklanki)
100 g rodzynek
100 g posiekanych orzechów włoskich
4 jajka (osobno białka i żółtka)
2 łyżki bułki tartej
olejek migdałowy do smaku (dałam amaretto)

Przygotowanie: Mak sparzyła, osączyłam, ostudziłam i dwukrotnie zmieliłam. Uarłam z cukrem i żółtkami. Dodałam bakalie, amaretto, bułkę tartą, wymieszałam. Białka ubiłam na sztywno i wymieszałam z masą makową.

Składniki na masę serową:
1,2 kg twarogu tłustego lub półtłustego zmielonego dwukrotnie (nie może być kwaśny, ja dałam marki President)
1,5 szklanki cukru pudru (dałam mniej, ok. 1 szklanki)
150 g miękkiego masła
5 jajek (osobno białka i żółtka)
2 łyżki mąki ziemniaczanej
skórka pomarańczowa – ile lubicie

Przygotowanie: Miękkie masło utarłam z cukrem i żółtkami, dodając po łyżce ser, i dalej ucierając. Wmieszałam mąkę, skórkę. Białka ubiłam na sztywno i na koniec wmieszałam do masy serowej. Na podpieczony spód wyłożyłam masę makową. Na nią wyłożyłam masę serową. Piekłam około 60 minut w temperaturze 175?C (można od góry przykryć folią aluminiową, by sernik się nie spiekł i pozostał biały). Wystudziłam, schłodzić przez kilka godzin w lodówce. Można polać polewą, lukrem, posypać czym dusza zapragnie.

Źródło: Blog Majanki „Majanowe pieczenie”

Smacznego.

Prawdziwie babski weekend.


I znów bawiłyśmy się kulinarnie i nie tylko w szalony weekend, tym razem lutowy. Powoli staje się tradycją powitanie na dworcu, krótki spacer, kilka w przelocie zrobionych zakupów w Złotych Tarasach, coraz to nowe smaki kaw i herbat w Coffee Heaven i powolny spacer na Halę Mirowską, w czasie którego dzielimy się różnymi nowościami, troskami i pomysłami. A na bazarze zaczyna się szał. Warzywa i owoce, ryby, przyprawy … wszelakiej maści ciekawostki i smakołyki, które projektują nasze kulinarne dokonania dni następnych. O pięknych kwiatach nie zapominając, by i nasze estetyczne doznania uzupełniać.


W obiadowym menu znów królował łosoś. Oj, daleko mu do tego wspaniałego okazu kupionego poprzednio w Kuchniach Świata, za to dzwonka jakie zakupiłyśmy na Hali okazały się doskonałe w połączeniu z planowanymi już wcześniej makaronowymi uciechami. Gdyż jak wiadomo Princess to makaronowa miłośniczka, a Oczko – czy ja komukolwiek jeszcze wyszeperaną przez nasze tym razem Umalowane Oczko „La Cucinę” muszę przypominać? Mi za to zamarzyło się wspomnienie lata oraz azjatyckie klimaty i tak zaproponowałam mojej Kwoczce i Kurczakowi cytrynowy sosik śmietanowy, dostrzeżony dawno temu u Gotującej Julii oraz azjatycki w rodowodzie makaron soba z warzywami w pomidorowym sosie słodko-kwaśnym podany na szpinakowym dywaniku.


To była prawdziwa rozpusta. Sos sojowy, syrop klonowy, limonka i zestawy przypraw jakie nam się do rączki nawięły, no dobrze najbardziej mi, ale i Dziewczynki dzielnie mi pomagały modyfikując sos cytrynowy o limonkowe klimaty, a sos azjatycki o dodatek pięciu smaków. Piekarnik więc wprawiał się znów, choć tym razem na pieczenie chlebków czasu nam zabrakło i jedynie rybki ślicznie nam rumienił. My nawet mimo chwilowych tylko wagarów z Weekendowej Piekarni, bawiłyśmy się wspaniale, rewię makijażu odstawiając i Oczko nasze z Nieumalowanego w Umalowane przemieniając. Miał się ten mój mąż zabawy z nami jako nasz Pierwszy Fotograf. Ale i jako Pierwszy Kawiarz również się wprawiał, gdyż wszystkie w tym boskim trunku zasmakowałyśmy. Jak mogło być inaczej, gdy tak piękne macchiato wyszło mojemu Ukochanemu, który to wielce naukowo do tematu parzenia kawy zaczął podchodzić, niczym wspaniały barrista. Zastanawiania nad temperaturami mleka i espresso jednak, nie wywiały mu z głowy i innych możliwości oraz pomysłów, gdy przeróżne alkohole nam do szklanic nalewał, podając nalewkowe (o tym kiedy indziej) i kapitańskie napitki.


Noce, a raczej wieczory pełne śmiechu były, bo jak tu się nie śmiać, gdy my szalejemy a nasza kicia w najlepsze śpi, za nic mając nasze wygłupy, grzejąc się tylko albo na kaloryferze albo obok niego, na oparciu łóżka. A my w najlepsze „The Sweetest Thing” oglądaliśmy, piosenkę o … śpiewać i w pidżama party się bawić, więc nie mogło być już lepszej zabawy. Nawet Hirek bidula tak się zmroczył w oparach pobliskiego mu kieliszka, że fikołki dla uciechy Świergotek zaczął wyprawiać i ze stołu sfrunął … na dziobie lądując. Na szczęście medyk nie był potrzebny i pokrzepiony troskliwymi zachwytami Ptaszynek nasz mały cyrkowiec doszedł szybko do siebie.


Tak szybko ten zmyślny ptaszyna otrzepał swoje szare piórka i tak mu dobrze z jego dwoma Oblubienicami było, że już nawet na drugi dzień ruszyć się z nami na Jarmark Produktów Regionalnych nie planował. A było tam co kupować, co jeść, czym oczy cieszyć. Pierogi pieczone i gotowane, ręcznie robione makarony, wędzone rybki, które jak zawsze kuszą mnie okrutnie i sery. Zatrzęsienie serów rozmaitych … korycińskie, francuskie, krowie, owcze i kozie, żółte i białe, pleśniowe. A obok nich korcą delikatesy z rybek wszelakich, pasztety, wedliny, chleby i smalce, przetwory na słodko i wytrawnie, a nawet z procentami. Choć straganów nie jest tam więcej chyba niż 30, no może do 40 dochodzi, to chodzić wśród nich mogłabym od rana do nocy, od piątku do niedzieli. Z prawdziwą przyjemnością co miesiąc wybieram się, by popróbować ekologicznych produktów, prawdziwych smaków, kupić to tu to tam jakiś smakołyk, czasem danie czy napój … ach! te pierogi z kurkami kupione jesienią, och! ten ser koryciński z borowikami wyhaczony przez nasze zmyślne Oczko i wyborne pierożki usmażone, na widelczyku podane, a wynalezione przez Princess. Kotlecik z sandacza (chyba z tej rybki) wprawdzie ciut przesolony się okazał, ale pamiętam kupiony tam niegdyś kawałek pasztetu rybnego … no bajka w ogóle.


Ale ja bym tam długo mogła o tych jarmarcznych cudach prawić, a my wszakże jeszcze i po innych sklepach oraz kawiarenkach buszowaliśmy, by do domku powrócić na wspaniałe dania, zwieńczone lekkim deserem … kokosowa panna cotta straciatella. Żeby całkiem zgodnie z prawdą być to powinnam napisać raczej „prawie” straciatella, gdyż ten śliczny efekt, pojawiających się delikatnych wiórek czekolady, w zwartym białym kremie widoczny był tylko na spodzie i górze naszej słodkości. Za to jak przyjemnie było zajadać się nim, zmęczeni po zakupach, gotowaniu, popijając caffe latte czy lekkim czerwonym winem i smaczne śniadanka wspominając i planując.


A skoro już tak nie po kolei nasze kulinarne dokonania przedstawiam, to z jeszcze jednym czekoladowym cudem się pospiesze, które to też na Czekoladowy Weekend Bei powstało. Piękne, ponieważ ich delikatna struktura jest niczym zwiewne kwiatowe listki, smaczne i chrupkie, a do tego kryjące w sobie czekoladową eksplozję smaku … croissanty. Te przepyszne pakieciki powstały powoli, unosząc sę w naszej świadomości obietnicą doskonałego niedzielnego śniadnia, popijanego lekką kawą z mlekiem, zajadanego w promieniach coraz śmielej wychodzącego słońca, ze ślicznie żółcącymi się tulipanami w tle. W planach były jeszcze kolejne szaleństwa – albo na ikeowskich kuchennych gażdetach bankrutowanie albo szykowanie czekoladowo-kawowego sufletu na zimno z „Francuzek …”. A tymczasem zdradziecka rwa kulszowa, co to już wiosną zeszłego roku mnie złapała i wtedy przez blisko cztery miesiace trzymała odezwała się z ogromną siłą. Nie było na to rady, jak proszki przeciwbólowe wziąć, ale otępienie po nich było tak ogromne, że oczka same mi się zamknęły i nasze plany trzeba było odłożyć na nastepny raz.


Pozostało mi potem w chorobie wspominać miły weekend, wesołe zabawy, zakupowe szaleństwa i smaczne dokonania, jak bułeczki co to nocą nam rosły, a w piątkowy wieczór powstawały w naszych zręcznych dłoniach, omlet z ziołową ricottą, który to zdjęć się nie doczekał, tak szybko spałaszowany został, rozmowy o przepisach, triki i sztuczki zdradzane o kulinarnych czy makijażowych tajemnicach … i wiele wiele więcej, jednak trochę tej sekretnej zasłony zostawię. Powiem tylko jedno: Prawdziwie babski weekend to był.

Buziaki Dziewczynki :***

Cytrusowy łosoś w klonowej skorupce

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 cytryny
1 łyżka sosu sojowego
1/2 łyżeczki oleju sezamowego
1 łyżka syropu klonowego

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w soku z cytryny, sosie sojowym, oleju sezamowym i syropie klonowym przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z syropem klonowym się nie przypalał i piekłam łososia w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z syropu klonowego, za to z pewnością będzie bardziej soczysty.

Pieczony łosoś w pięciu smakach

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 limonki
skórka starta z limonki (drobno)
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżka miodu gryczanego
1 łyżeczka przyprawy pięć smaków
1 łyżka startego zmrożonego imbiru

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w pozostałych składnikach dania przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z miodem się nie przypalał i piekłam w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z miodu, za to z pewnością będzie bardziej soczysty

Tagliatelle z cytrynowo-limonkowym sosem śmietanowym

Składniki:
makaronu tagliatelle na 4 osoby (ewentualnie inny)

skórka z 3 cytryn (w tzw. zesty)
skórka z 1 limonki (w tzw. zesty)
sok z 1 cytryny
szczypta cukru brązowego
ok. 1/2 szklanki śmietany (dobrej do gotowania, ewentualnie mleka skondensowanego 4%)
3-4 łyżki tartego parmezanu (ze względu na słonosć sera nie potrzeba soli)
szczypta gałki muszkatołowej (lub startego kwiatu muszkatołowca)
pieprz zielony, świeżo mielony

Przygotowanie: Makaron ugotowałam w osolonej wodzie zgodnie z przepisem na opakowaniu. W tym czasie na patelni delikatnie tylko zwilżonej oliwą podgrzałam skórki z cytrusów. Potem na raz wlałam sok z cytrusów, śmietanę, przyprawy i parmezan. Podgotowywałam na małym ogniu aż ugotowałam się makaron (kilka minut). Wrzuciłam tagliatelle al dente niezbyt dokładnie osączone z wody w której się gotowało i podgrzałam wszystko razem jeszcze ok. 1 minuty. Ułożyłam na talerzach, posypałam dodatkowo zielonym pieprzem i gałką, podałam z łososiem z klonowej skorupce.

Źródło: Kiedyś widziałam podobne danie w programie na KuchniaTV „Juli gotuje”, ale od tamtego czasu już tyle razy je robiłam, za każdym razem zmieniając trochę składniki, że nie dam głowy jak ono wyglądało w oryginale. Ostatnio podobne danie widziałam też w książce „Francuzki nie tyją …”

Gryczany makaron soba z orientalnymi warzywami

Składniki:
4 porcje makaronu, ugotowane w osolonej wodzie według przepisu na opakowaniu (ok. 5 minut)
1 łyżka oliwy/oleju z orzeszków ziemnych
2-3 szalotki
2 ząbki czosnku, sprasowane
2-3 cm. kawałek imbiru, pokrojony w cienkie słupki
ok. 2 szklanki pokrojonych w słupki warzyw i azjatyckich grzybów (można użyć azjatyckiej mieszanki z mrożonki, byle bez gotowych sosów)
100-150 ml. passaty pomidorowej
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka octu ryżowego
1/2 łyżeczki brązowego cukru
1/4 łyżeczki przyprawy pięć smaków
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 łyżeczki mielonej kolendry
ew. sos chili dla ostrości

świeży szpinak (ew. można zrobć z niego sałatkę z orientalnym dressingiem i kiełkami, ale moim zdaniem w tym daniu wystarcza ilość sosu pomidorowego słodko-kwaśnego za dressing)

Przygotowanie: Na rozgrzanej oliwie zeszkliłam szalotkę, dodałam czosnek i imbir i smażyłam przez ok. 1-2 minut. Dodałam warzywa, sos pomidorowy (passatę), sos sojowy, ocet i przyprawy i smazyłam na małym ogniu przez ok. 10-15 minut. Dodałam ugotowany makaron i wymiesząłam do połączenia go z sosem. Podałam na świeżym szpinaku, z łososiem w pięciu smakach.

Kokosowa panna cotta (prawie) straciatella

Składniki:
1 litr mleka (ja dałam ok. 200 ml. mleka kokosowego i 800 mleka odtłuszczonego 0,5%)
1/2 – 3/4 szklanki brązowego cukru
żelatyna lub agar-agar (zgodnie z przepisem na opakowaniu)
kilka kostek gorzkiej czekolady pokrojonej nożem na cienkie, ale nieregularne wiórki

Przygotowanie: W garnku podgrzałam mleka z cukrem. W kilku łyżkach ciepłego mleka rozpuściłam żelatynę, którą dodałam do mieszaniny w garnku, po zdjeciu jej z ognia. Mieszałam rózgą aż do całkowitej pewności, że nie ma grudek. Przecedziłam przez sitko do miarki, a z niej przelałam do kokilek. Od razu posypałam każdą kokilkę płaską łyżeczką czekolady i potem co jakiś czas należy dosypywać po trochu wiórek, w miarę ścinania się masy, tak by wiórki (również ze względu na różną ich wielkość i ciężar zostały złapane w „półdrogi”. Mi nie do końca udała się ta sztuka, więc efekt straciatelli był widoczny tylko na dnie i na górze panna cotty. Po całkowitym przestudzeniu włożyłam kokilki do lodówki. Żeby ładnie wyjąć panna cottę na talerzyk, wystarczy zanurzyć kokilkę w ciepłej wodzie, przykryć wierz talerzykiem i odwrócić. Powinna ładnie się wyślizgnąć, ewentualnie można pomóc sobie nożem, by wpuścić więcej powietrza pod spód deseru. Podawać albo samo, albo polane ulubionym sosem.

Croissanty
(12 sztuk)

Składniki:
1 szklanka mleka
2 łyżeczki suchych drożdży (ja dałam 13,6 g drożdży świeżych)
2 1/4 szklanki przesianej mąki
2 łyżki cukru drobnego
1 łyżeczka soli

3 łyżki mąki
12 łyżek niesolonego masła (165,5 g)

12-24 kostek gorzkiej czekolady (Lindt i in. podobne czekolady, wystarczy po 1 kostce na croissanta, ale miałam wedlowską, o mniejszych kostkach, więc dałyśmy po 2)

żółtko i 2 łyżki mleka do posmarowania

Przygotowanie:
Piątek wieczorem:
W podgrzanym do 40 stopni Celsjusza mleku rozpuściłam drożdże z dodatkiem 2 łyżek mąki i odstawiłam aż zaczęły pracować (ok. 20 minut). Mąkę wymieszałam z solą i cukrem. Gdy drożdże zaczęły pracować połączyłam je ze stopniowo dodawaną mąką, aż uzyskałam zwarte, choć lekko lepkie ciasto. Złożyłam je w kształt prostokąta, włożyłam do ceramicznej brytfanki i przykryłam folią, tak by miało gdzie rosnąć. Schowałam na noc w lodówce.

Sobota rano:
Zimne ciasto rozwałkowałam na kształt prostokąta o wymiarach ok. 15 cm x 40 cm. Masło ogrzane do temperatury pokojowej połączyłam z 3 łyżkami mąki, zagniotłam w kulę, którą spłaszczyłam nadając jej kształt prostokąta, mniej więcej zajmującego 2/3 powierzchni ciasta. Maślany prostokąt ułożyłam na cieście, ciasto zawinęłam w kopertę, tak by przykryć masło i rozwałkowałam ponownie na prostokąt o wymiarach ok. 15 cm. x 40 cm. Złożyłam ciasto na trzy, przykryłam folią i schowałam na min. 6 godzin do lodówki.

Sobota popołudniu (po 6 godzinach):
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Wieczorem w sobotę:
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Niedziela rano:
Wyjęłam ciasto z lodówki i na delikatnie omączonym blaci rozwałkowałam ciasto na prostokąt o wymiarach ok. 21 cm x 44 cm. Nożem do pizzy wycięłam prostokąty o wymiarach 11 cm x 7 cm (12 prostokątów). Na każdy prostokąt kładłyśmy czekoladę i zawijałyśmy je po dłuższym boku, bez dociskania po bokach. Zwinięte paczuszki układałyśmy na blasze wyłożonej pergaminem do pieczenia. (W książce „Francuski nie tyją” należało rozwałkować ciasto w okrąg i wyciąć trójkąty, tak by uzyskać rogaliki, bez nadzienia z czekolady, ale ja zastosowałam delikatnie zmienioną metodę pokazaną przez Liskę w jej Pracowni Wypieków). Delikatnie (tylko raz) spryskałam croissanty wodą, aby nie wysychały w czasie rośnięcia. Zawinęłam blachę folią, przykryłam ścierteczką i zostawiłam do rośnięcia na 45-60 minut (ale myślę, że nawet lepiej by je zostawićna 1 1/2 – 2 godzin), póki nie podwoiły objętości. Przed pieczeniem posmarowałam je żółtkiem roztrzepanym z mlekiem i piekłam w 200 stopniach Celsjusza przez 25-30 minut. Croissanty należy wystudzić przez 15-20 minut przed podaniem.

Źródło: Mireille Guiliano „Francuski nie tyją …” ale również Pracownia Wypieków Liski

Kapitańska caffe latte

Składniki:
Mleko
Espresso
Brandy

Przygotowanie: Najpierw w ekspresie ciśnieniowym przygotować należy espresso i spienić mleko. Połączyć razem tworząc latte o wybranej mocy kofeiny, a na koniec cienkim strumyczkiem wlać brandy (ilość zależna od gustu).

Smacznego.