Najwspanialszy Kucharz Świata.


Dziś będzie o najwspanialszym Kucharzu jakiego udało mi się poznać, o ogromnym Szczęściu jakie mnie w życiu spotkało …

Są takie dni gdy nijak nie możemy zmusić swoich ciał do pracy. Czy to choroba czy zmęczenie, czy cokolwiek by to nie było, w takie dni najgorzej jest mi, gdy nawet nie mam siły nic ugotować. Wtedy właśnie mój Ukochany wraca do domu wcześniej z pracy, siada przy mnie na łóżku, gładzi po policzku, całuje delikatnie i opowiada jak mu minął dzień. Nie pyta jak się czuję. Wie i widzi, rozumie to bez słów. Opowiada tylko kilka zdań, gdyż już zaraz idzie do kuchni, a ja słyszę pobrzękiwanie patelni i garnków, równy stukot noża o deskę, plusk wody i plask otwieranej lodówki. Po kilku minutach dochodzą do mnie pierwsze zapachy, a w wolnych chwilach mój najwspanialszy Kucharz przychodzi do mnie z uśmiechem i kubkiem zielonej herbaty.


Nie mija wiele czasu, gdy na stole pojawiają się talerze, zaraz obok nich świece i szklanki z wodą. Aromat jaki dochodzi z kuchni podnosi mnie z łóżka lub kanapy i zawinięta w koc, siadam z podwiniętymi nogami na fotelu przy stole. Wtedy właśnie nadchodzi punkt kulminacyjny. Puree ziemniaczane, kremowe i maślane ma czekać, aż na stole pojawią się pozostałe dania. Ale ja wyciągam palec i podjadam tej kremowej masy z łobuzerskim uśmiechem, gdy widzę jak z rozbawioną, udawano-karcącą miną mój Mąż patrzy się na mnie.


Jeszcze tylko soczyste piersi kurczaka z uduszonym groszkiem i szalotkami i z … najważniejszą, najwspanialszą przyprawą świata – z miłością. Nic nigdy nie smakuje tak, jak przyrządzone Jego ręką, gdy ukrywa troskę pod optymistycznym uśmiechem, gdy wzajemnie chłoniemy od siebie najskuteczniejsze lekarstwo świata – siebie nawzajem. I nie ważne stają się wszystkie złe rzeczy, żadna choroba nam już nie przeszkadza, jemy najpierw w ciszy, potem stopniowo coraz bardziej ożywioną rozmowę prowadząc. I choć wiemy, że jeszcze przed nami dni z chorobą i bólem, ja mam siły* by z nimi walczyć, obydwoje ją mamy.

Właśnie dzięki Najwspanialszemu Kucharzowi Świata :*

* nawet na drugi dzień mam siły by wyjść na balkon i zrobić zdjęcia tym smakowitym potrawom, oraz pięknym serwetkom jakie od dwóch kochanych Babeczek dostałam – dzięki Poleczko i Truskaweczko :*

Kurczak z duszonym groszkiem i szalotkami
(4 porcje)

Składniki:
4 duże szalotki (niecała szklanka pokrojonych w paseczki szalotek)
4 piersi z kurczaka (można użyć udek lub całego poporcjowanego kurczaka)
oliwa z masłem do obsmażenia
sól i pieprz
suszony tymianek
75 ml. wermutu lub białego wina
150-200 ml. bulionu warzywnego
2-3 całe ząbki czosnku, obrane
200 g zielonego groszku, mrożonego
woda/bulion

Przygotowanie: Na oliwie z masłem najpierw zeszklić i lekko zezłocić szalotki. Potem obsmażyć doprawionego solą, pieprzem i tymiankiem kurczaka. Gdy już się ładnie zezłoci z obu stron, wlać wermut i zdeglasować patelnię. Dolać bulionu warzywnego tyle by wszystko się dusiło, ale nie pływało w płynie. Doprawić tymiankiem. Przykryć patelnię i dusić ok. 25 minut (czas zależny od wielkości piersi, nie może wypływać z nich różowy sok). Odkryć patelnię i dosypać zielony groszek. Gotować tylko do jego miękkości, 3-4 minut, inaczej straci zielony kolor. Doprawić ew. solą i pieprzem.

Źródło: Jest to bardzo typowe danie francuskie, a wersji jego jest tyle co kucharzy i książek kulinarnych. Ta nie została skopiowana z żadnej książki, jest wypadkową różnych metod i składników.

Puree ziemniaczane: ziemniaki ugotować do miękkości, odcedzić pozostawiając w garnku, odparować na gazie przez chwilę, pilnując by nie przypaliły się. W osobnym garnuszku podgrzać mleko z masłem. Wciąż gorące ziemniaki przepuścić przez praskę i dolać mleka z masłem, do odpowiedniej konsystencji. Doprawić solą i pieprzem. Utrzeć widelcem na kremową masę.

Przepis z serii „wszyscy go znają” :-)

Smacznego.

Zapraszam na Gospodarne Szczęście.



Zapraszam, gorąco zapraszam do WP, odcinek #64 przed nami, a wraz z nim powtórka ze smakowitego chleba. Nie zwykły to chleb jednak, a PIERWSZY CHLEB. Pierwszy w Weekendowej Piekarni Alci i pierwszy w Narzeczonej i mojej kontynuacji tej smakowitej zabawy. Może i będzie pierwszy dla części z Was, a może będzie tylko smakowitym przypomnieniem tamtych październikowych dni, gdy wirtualna Piekarnia otworzyła swoje podwoje.

Po przepis i wszystkie informacje zapraszam na bloga specjalnie dla chlebowych celów założonego przez Gospodarną Narzeczoną i mnie, zapraszam na Gospodarne Szczęście.

Miłego dnia i miłej zabawy Wam życzę.

Mile rozpoczęty dzień.


Pasztet sojowo-fasolowy … mmmmm rozmarzam się na samą tą myśl, choć to nie sen, a wspomnienie. Ten pasztet to była ambrozja, była i jest, gdyż na długo wpisał się już w moje śniadaniowo-przekąskowe menu. Ja wiem, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia, że daje nam energię i siły na cały dzień. Cóż z tego, kiedy rankiem jestem nieprzytomna, póki pierwsze zajęcia nie wywieją mi z głowy ostatnich sennych marzeń. Niezmiernie rzadko mam chęci by rankiem smażyć placuszki czy gotować jajka. W powszedni dzień potrzebuję wyjąć z szafki lub lodówki przygotowane wcześniej smakołyki, napełnić żołądek i syta zacząć dzień.


W taki właśnie dzień kromka chleba upieczonego we własnej kuchni, posmarowana zdrowym, aromatycznym i pełnym smaków pasztetem z soi i fasoli mung jest jednym ze śniadań idealnych. Senne obrazy uciekają spod powiek, a ja choć coraz bardziej na jawie, mam wrażenie, że śnię, gdy smaki rozwijają się na języku. Nic dziwnego więc, że w ciągu dnia nie mogę o nich zapomnieć i co i rusz podchodzę do lodówki z łyżeczką w ręku i podjadam tego smarowidła, jakby było dżemem czy masłem orzechowym.


Napisałam, że rankiem trudno mi się dobudzić, że śniadanie jem jeszcze z głową pełną sennych marzeń … to prawda, ale nie zmienia to faktu, że od samego rana zaczynam już najróżniejsze prace i zajęcia. Pośród tych porannych prac jest jedno, które gdy czeka na mnie sprawia, że wyskakuję z łóżka zanim jeszcze mój Ukochany pocałuje mnie w czoło, aby mnie obudzić. O czym piszę? Oczywiście o złożonych dzień wcześniej w lodówce bochenkach i bułeczkach, czekających na poranny wypiek. Nie ma lepszego budzika niż podświadomość, w której zakotwiczyła się zapowiedź aromatycznego pieczywa.

Lubię takie przebudzenia, dlatego zawsze gdy mogę upiec chleb z jego lodówkowym leżakowaniem, robię to. Tak właśnie piekę chlebek z rodzynkami, którego słodkawy, żytni smak w połączeniu z bezproblemową procedurą wpisał się bardzo przyjemnie w listę pieczonych chlebów.

Drugi chlebek jaki Wam prezentuję, jest również niezwykle smaczny, choć jego smak w przeciwieństwie do słodkawego poprzedniego chleba jest wyraźnie wytrawny, mocno żytni, z nutą kminku i melasy. Chleba litewskiego nie piekłam jeszcze z leżakowaniem w chłodzie i choć jego procedura jest odrobinę bardziej złożona, dla tego wybornego smaku zawsze warto go upiec.

I tak, gdy wciąż śpiąca wchodzę do kuchni, muszę już tylko kroić chleby na kromki, smarować pasztetem, jeść i mile zaczynać dzień.

Pasztet sojowo-fasolowy z pomidorami

Składniki:
350 g soi
150 g fasoli mung

niecały 1 litr wrzątku
1 duża marchewka, pokrojona niedbale
1 łyżeczka tymianku
1 łyżeczka oregano
1 łyżeczka majeranku
1/2 łyżeczki kminku, zmielonego
2-3 liście laurowe
4-5 ziaren ziela angielskiego

olej z pestek winogron
1 duży koncentrat pomidorowy (tak na oko. ok. 6 łyżek)
pieprz cytrynowy
pieprz kolorowy
papryka słodka
curry łagodne
sól czarownic (mieszanka soli, pieprzu i wielu ziół)

Przygotowanie: Soję i fasolę namoczyłam dzień wcześniej (w trzy razy wyższej wodzie niż soja i fasola). Na drugi dzień opłukałam soję i fasolę, zalałam ok. 1 litrem wrzątku, dodałam marchewkę, tymianek, oregano, majeranek. Liść laurowy i ziele angielskie związałam w gazę i dodałam do gotowania. Gotowałam do miękkości (1 1/2 – 2 godziny), wyjęłam liść laurowy i ziele. Odcedziłam na durszlaku, wrzuciłam do miski miksera, dodałam koncentrat pomidorowy, pieprze, paprykę, curry i sól, Zaczęłam miksować i dodawałam oleju (kilka łyżek), aż uzyskałam pastę, lekko grudkową, choć można miksować, aż uzyska się gładką pastę. W czasie miksowania należy przestawać i próbować co jakiś czas, by doprawić do smaku. Przełożyłam do słoików (wyszły mi trzy pół litrowe słoiki). Można przechowywać do 10 dni … o ile się powstrzymacie przed zjedzeniem wszystkiego na raz.

Źródło: Trufla Patrycji

Chleb żytni z rodzynkami

Zaczyn:
50 g zakwasu żytniego
60 g mąki żytniej (typ 2000)
120 g wody

Ciasto właściwe:
zaczyn jw
190 g mąki żytniej chlebowej
80 g wody
15 g melasy
1 łyżka cukru muscavado
1 łyżeczka soli
1/2 szklanka rodzynek, jeśli są bardzo suche i twarde lepiej je wcześniej namoczyć, a następnie odsączyć

Przygotowanie: Składniki zaczynu wymieszałam i odstawiłam na 12 godzin. Po tym czasie dodałam pozostałe składniki i zagniotłam lepkie i luźne ciasto. Przełożyłam do małej keksówki wysmarowanej olejem, tak że sięgało do 1/2 wysokości. Przykryłam naoliwioną folią i odstawiłam na 2-5 godzin do wyrastania (musi prawie podwoić objętość, tak o 90%) lub na 18 godzin do lodówki. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 230 stopni Celsjusza przez 10 minut, potem zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni Celsjusza i dopiekłam ok. 50 minut (z czego ostatnie 10 minut bez foremki). Wystudziłam zawinięty w ściereczkę.

Źródło: Chlebek.tv

Chleb litewski
(porcja ciasta na 2 formy keksowe)

Składniki:
500 g zaczynu z maki żytniej chlebowej
100 g otrąb
200 g wrzącej wody
2 łyżki kminku
350 g maki żytniej razowej (z tego 25 g do uprażenia)
150 g maki żytniej chlebowej
300 g wody letniej
1-2 łyżki melasy
1 łyżka soli

Przygotowanie 500 g zaczynu: Wieczorem, dzień przed pieczeniem wymieszałam 50 g płynnego aktywnego zakwasu ze 130 g mąki żytniej razowej i 120 g wody, po czym odstawiłam na noc ( 8-12 godzin). Następnego dnia dodałam 90 g mąki żytniej i 110 g wody, odstawiłam na 3-4 godziny. Taki zaczyn można użyć do chleba, kiedy się podniesie i jego powierzchnia będzie lekko wklęsła.

Równocześnie wieczorem zalałam 100 g otrąb (użyłam świeżo zmielonych przeze mnie ziaren zboża) 200 g wrzącej wody, dodając do tej mieszanki 2 łyżki kminku (zmiażdżyłam je lekko przed dodaniem w moździerzu dla lepszego uwolnienia aromatu).

Następnego dnia odsypałam ok. 2 łyżki maki razowej i uprażyłam na suchej patelni aż nabrała brązowego koloru (trzeba uważać żeby nie przypalić!). Ostudziłam.

Przygotowanie chleba: Wymieszałam w misce ciasto zakwaszone z resztą składników, oprócz soli. Mieszać należy tylko do połączenia składników, nie za długo. Konsystencja ciasta powinna być dość luźna. W odrobinie wody rozpuściłam sól, dodałam do ciasta i lekko wymieszałam całość. Napełniłam ciastem 2 długie formy keksowe do połowy ich wysokości, wygładziłam smarując powierzchnie woda. Chleb powinien wyrosnąć do podwojenia objętości (u mnie to trwało ok. 3, 5 godziny), po wyrośnięciu należy jeszcze raz wierzch posmarować wodą. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 265 stopni Celsjusza (hydropieczenie) przez 15 minut, potem zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni i piekłam 30 minut, a następnie zmniejszyłam temperaturę do 180 stopni i dopiekłam ok. 25 minut, z czego ostatnie 20 minut bez foremki. Wystudziłam przez noc na kratce.

Źródło: Chleby u Mirabelki

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

Owoc zakazany.


Dla Adama i Ewy to było jabłko (a może granat?), dla mnie to czekolada. Chory, a dokładnie z lekka zdewastowany lekami żołądek, z czekoladą nie lubi się tak bardzo jak uwielbia ją moje podniebienie. Cóż począć jednak, kiedy nadchodzi czas, gdy za nic nie mogę oprzeć się temu kuszeniu, a do tego jeszcze miłe towarzystwo przybyło by ze mną upiec co nieco.


Tak też powstało to ciacho, które Olcik w ramach Weekendowej Cukierni zaproponowała, a ja na potrzeby Czekoladowego Weekendu prezentuję. Takie niby brownie, wilgotne i ciężkie, odrobinę za mało aromatyczne. Zapach i smak jednak rozwija się po nocy w lodówce spędzonej. Kandyzowanymi kumkwatami truskawki zastąpiłam, woląc nie używać mrożonych ani sprowadzanych z daleka wodnistych imitacji. Za to smak kandyzowanych kumkwatów wtopił się w ciasto, przeniknął jego ciemną masę i na drugi dzień zachwycił mnie, gdy na jeden kęs sobie pozwoliłam, zanim ciasto wraz z moim Mężem do pracy pojechało.

Powiem tylko jedno … obiecałam powtórki.

Niby-brownie z kandyzowanym kumkwatem

Składniki:
35 g kakao
80 ml gorącej wody
150 g gorzkiej czekolady, roztopionej
150 g masła, roztopionego
230 g ciemnego brązowego cukru
100 g zmielonych orzechów laskowych (dałam włoskie)
4 jajka
100 g kandyzowanego kumkwatu

Przygotowanie: Kakao wymieszałam z gorącą wodą do gładkości. Wlałam do niego roztopioną czekoladę i masło, wsypałam cukier, orzechy i dodałam żółtka. Zmiksowałam. Dodałam kumkwat (lepiej go pokroić, na niezbyt duże kawałki). Białka ubiłam na sztywną pianę. Delikatnie połączyłam z czekoladowym ciastem. Blaszkę o boku 20 cm nasmarowałam masłem (lepiej jest wyłożyć ją pergaminem, gdyż ciasto jest mokre i zbite) Przelałam do niej masę. Piekłam w temperaturze 180 stopni Celsjusza przez ok. 40 minut (oryginalnie jest 60 – 70 minut, ale to stanowczo za długo. Po 40 minutach było w sam raz, dłużej byłoby zbytnio przesuszone). Przestudziłam ok. 15 minut w blaszce, wyjęłam na talerz, pokroiłam na kwadraty. Można udekorować kakao lub co podsunie nam wyobraźnia. Ja jadłam je solo, a dodatkowym kumkwatem.

Źródło: Internetowa Cukiernia Olcik

Smacznego.




Makaronikowy Klubik.


Dawno mnie tu nie było. Nie ma co rozpamiętywać. Złe było i poszło, a ja mimo jego znajduję wiele powodów do radości. Gdyż jak tu nie cieszyć się, gdy tak wiele dobrych i radosnych zdarzeń czeka nas w życiu. Może i nie zawsze potrafię w trudnej chwili cieszyć się bardziej bądź mniej mglistym przewidywaniem optymistycznej przyszłości, ale teraz już wiem, że gdy znów ciężki czas nastanie, ja ze spokojem będę czekać na …

makaroniki. Wiem, nudzę Was pewnie okrutnie, nic jednak na to nie poradzę. Uwielbiam, ubóstwiam, kocham te malutkie, smaczne i nawet jeśli odbiegające od cukierniczych standardów, dla mnie i tak piękne ciasteczka. Zabawa połączona z mistycznym wręcz skupieniem jakie panuje w kuchni w czasie ich szykowania, nie da się z niczym porównać. Może kiedyś mi przejdzie ta miłość, może … ale tymczasem bawię się w makaronikowy klubik.


Cztery kuchareczki spotkały się w moich progach – ja, Ptasia, Oczko i oczywiście nasza Mistrzyni, Fellunia. Zaczęło się od liczenia, odmierzania, blach wyciągania i niezwykłego kremu podjadania. Oczko nam pilnie wszystko swoim szklanym oczkiem dokumentowała, dlatego też teraz mogę podzielić się z Wami tym niezwykłym dniem. Dzięki Kochana :*


Potem znana już metoda. Najpierw wstępne miksowanie migdałów z cukrem pudrem, potem dokładne jego rozdrobnienie w młynku do kawy, by gładziutki proszek uzyskać. Sprzątania wiele nie było nawet mimo, że powoli się kuchenne rozkręcałyśmy, pogaduszkom się oddając, wymieniając się doświadczeniami, opiniami, czasem i zabawnymi historyjkami. Tak prawie niezauważony kawowy tant-pour-tant powstał i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z pierwszego przeoczenia. Cały cukier do migdałów został wsypany, zamiast część do ubijania białek zostawić. Nie szkodzi, powiedziała Mistrzyni, cukru można dać więcej.


Pokrzepione fachową poradą, za ubijanie białek się wzięłyśmy. Tym razem to ćwiczenie wykonała nam Ptasia, co to w dniu francuskim z zajęć makaronikowych się urwała, minus u Nauczycielki zarabiając. Szybko jednak ten minus w plus się przemienił, gdy białka wspomagane suszonym białkiem, dodatkową porcją cukru pudru ubite na sztywno zostały. Rękaw z centymetrową końcówką już czekał, dając się pięknie obfotografować. Długo jednak ta foto-sesja nie trwała. Tant-pour-tant z białkami „szybko, acz skutecznie” rozmieszany został, by w rękaw zostać przełożony i czas kształtowania rozpocząć.


Końcówka tuż przy blasze, wyciskać należy od góry trzymając rękaw, nie nakładając za dużo masy, szybko podnosząc do góry lub błyskawicznie wręcz zakręcać masą, by ogonki nie powstawały … oto procedura na idealne makaroniki. Procedura procedurą, a nasze umiejętności to już inna rzeczywistość. Tym razem Mistrzyni z tyłu się trzymała, a trzy uczennice swoje kształty uskuteczniały na blachach. Były więc najróżniejsze kapelusiki, grzybki, a nawet czapka z ogonem. Trzeba było jednak widzieć nasze skupienie, gdy trzymałyśmy rękaw pochylając się nad blachą … oj, Fellunia to niezły ubaw musiała mieć patrząc tak na nas z dystansu :-)


Gdyż i my zaśmiewałyśmy się z wyniku swoich starań, gdy spojrzałyśmy na blachy, wypełnione najróżniejszymi kształtami ciasteczek. Znów jednak nieoceniona Fella uratowała część z naszych „maszkaroników”*. Stanowcze i silne o tapczan blachą uderzanie, powtarzane raz za razem i już większość ciasteczek pięknie się rozlała, okrąglutkie kształty przyjmując. Czy znów masa była zbyt gęsta, czy to może nasze niewprawne jej wyciskanie to sprawiły? Trudno powiedzieć. Zresztą nie ma to większego znaczenia, gdyż patrząc potem na tą zapowiedź smakołyków, uśmiech malował się nam na twarzach.


Pokrzepione azjatycką zupką, jaką naprędce zrobiłam (o niej postaram się już wkrótce napisać), po oczekiwaniu na podeschnięcie, a potem po upieczeniu, za zmiksowanie kremu i odrywanie ciasteczek się wzięłyśmy. I tutaj kolejna nauka nam przyszła. By zbyt dużo miękkiego ciasta nie zostawiać na folii, ciasteczko wraz z folią unieść należy do pionu, a potem folię pod znacznym kątem odrywać. Odchodzi pięknie i bez pozostawiania słodkich resztek. Nam jednak takich resztek trochę powstało zanim wprawy nabrałyśmy. Nic to jednak. Smaczne to były błędy, wyjadane palcami, tuż przed szklanym oczkiem Oczka.


I tak koniec makaronikowej zabawy się zaczął zbliżać. Krem zabaglione z masłem zmiksowany i schłodzony trochę (stanowczo za mało) na ciasteczka nakładany był, a one jedno po drugim na talerzyku się sadowiły, by po chwili do pudełeczka i do chłodu zamrażalnika się przenieść. Chwile niecierpliwego oczekiwania umilała nam marsala, co to wcześniej do kremu została użyta, a tym razem do kieliszków złociście nalana została. Bursztynowy, wyrazisty nektar, słodki, ale i pełen smaków zachwycał nasze podniebienia.

Nic jednak nie przebije smaku własnoręcznie przygotowanych makaroników. Bardziej czy mniej kształtnych ciasteczek, wybornym kremem przełożonych, doskonałych słodkości jakie nasz mały makaronikowy klubik zmajstrował.

Dzięki Dziewczynki za smaczną zabawę :*

* Aniu, mam nadzieję, że nie obrazisz się za to pogwałcenie praw autorskich do tego przeuroczego nazewnictwa :-)

Smacznego.