Zaczęło się … zmiany … i ciacho na weekend.

Moja droga z blogiem jest niezwykle pokręcona.
 
KS_logo
Dawne logo, do którego wciąż mam wiele sentymentu :)
 
Zaczęło się od fascynacji, jak wiele można dowiedzieć się z blogów, jak wiele można poznać, jak fajnie jest dzielić się tym co samemu się dowiedziało i zrozumiało.
 
Zaczęło się od poszukiwania sposobu na zatrzymanie szczęśliwych chwil, które zbyt łatwo mi w tamtym czasie uciekały, przeganiane gromadzącymi się niczym po lawinie problemami ze zdrowiem.
 
Zaczęło się, bo też i miałam ogrom wolnego czasu. Potem trwało, gdyż wciągnęło mnie to blogowanie ogromnie. Poznałam cudowne osoby, ba! poznałam bliską sercu przyjaciółkę, siostrę niemalże (Oczko, buziaczek :*). Przeżyłam niezwykłe wydarzenia – te duże i małe, te mniej i bardziej publiczne, wszystkie mi bardzo drogie. Rozwinęłam się, uwierzyłam w siebie, zmieniłam swoje życie o 180 stopni i wciąż rozwijam się, staję się szczęśliwa i doceniam "tu i teraz" znacznie bardziej niż w początkach mojego po-amnezyjnego życia. Dążę do spełniania swoich marzeń zamiast wypełniania zadań postawionych przez innych.
 
"Zaczęło się nowe życie dzięki blogowi" można by powiedzieć i choć brzmi to pewnie nazbyt emocjonalnie, jest po prostu prawdziwe.
 
Nie chcę więc tego ważnego kawałka mojego życia przekreślać, kasować, oddawać … nie chcę też jednak, aby był takim wyrzutem sumienia, jakim jest teraz, gdy nie piszę na nim już od wielu tygodni. Chcę by trwał i rozwijał się, chcę by żył dla mnie i zgodnie ze mną, ale  … 
 
… ale zwyczajnie nie mam czasu na pisanie tak jak do tej pory. Na obrabianie kilkunastu zdjęć, na pisanie długich notek. Nie żebym tego nie lubiła. Po prostu i zwyczajnie brak mi czasu, a czas jaki mam poświęcam na cudowne i niezwykle aktywne życie jakie teraz mam – ba! mam nadzieję, że moje życie będzie się tym bardziej aktywnie rozwijać. Co jednak zrobić, by zatrzymać w pamięci przepisy, skrawki wspomnień, by dzielić się smakowitymi recepturami …
 
20140603_chlebek_tecza
 
Myślałam i myślałam … i wymyśliłam. Foto książka kucharska. Zobaczymy czy zda swój egzamin. Ja i tak pewnie od czasu do czasu napiszę coś więcej, ale tymczasem potrzebuję miejsca, gdzie zachowam receptury na różne smakowitości, na pomysły, na wciąż poszerzającą się wiedzę o tym co smaczne i tym jak uprawiać to co smakowite. Pewnie od czasu do czasu pojawią się również jakieś widoczki z psiego aspektu mojego życia, bo Kuchnia Szczęścia to po prostu moja Kuchnia Szczęśliwego Życia, wirtualny kątek, gdzie zgotowałam sobie wiele wiele szczęśliwości, a szczęście dzielone się mnoży :)
 
Z czasem pewnie wyjaśni się więcej na blogu o tym co mnie tak dokumentnie pochłania, ale tymczasem zapraszam do śledzenia Demonicznej Sfory na fejsbuniu, gdzie pojawiają się fotograficzne widoczki z naszych psich treningów do IPO. Oba blogi – i Kuchnia Szczęścia i Gospodarne Szczęście (dziś na GS wspaniałe bułeczki Marraquetas) postaram się raz na jakiś czas odświeżyć z czymś smakowitym co ugotowałam/upiekłam i sfotografowałam, a po więcej zapraszam też na fejsbukową odsłonę obu blogów :)
 
SONY DSC
 
Tymczasem więc, zgodnie z obietnicą daną kilku już osobom na naszych weekendowych psich treningach … oto mój bananowy chlebek – w wersji podstawowej i z możliwymi modyfikacjami. Smacznego!
 
Chlebek bananowy
 
Najpierw rozgrzewam piekarnik do 165 stopni Celsjusza i smaruję średnią keksówkę (dolna długość 27 cm) olejem plus wysypują ją otrębami lub sezamem lub pozostawiam bez niczego. Ostatnio jednak wykładam ją pergaminem i tak jest najwygodniej. Wyjmuję 2 miski.
Do jednej wsypuję suche składniki. 1 3/4 szklanki mąk (zawsze stosuję własną mieszankę, starając się by przeważała razowa mąka, z dodatkiem orkiszowej, żytniej). Do mąk wsypuję 1/2 łyżeczki soli, 1 łyżeczkę sody, 1-2 łyżki kakao (można pominąć kakao, wtedy chlebek będzie jasny). Do suchych składników dodaję też przyprawy na jakie mam ochotę, w ilości od 1-2 łyżeczek. Aromaty i ekstrakty dodaję do płynnych składników. Do suchych składników dodaję jeszcze ok 1 szklanki posiekanych bakalii.
Do drugiej miski wkładam 3 banany (zwykle waga ok 350 g), mocno dojrzałe. Rozgniatam je lub blenduję z 60 ml espresso, 1/3 szklanką oliwy, 1/4 szklanki płynu typu mlecznego (od maślanki poprzez jogurty po mleko, dowolnego pochodzenia – krowie, kozie, roślinne. Pewnie można dać sok lub wodę, ale nie próbowałam), ok 1/2 szklanką miodu (choć dla dzieci lepiej dać więcej, bo przy tej ilości chlebek nie jest wyraźnie słodki, taki idealny dla dorosłych, jako przerywnik treningów z psami). Na koniec wbijam 2 jajka i mieszam je z masą, nie ubijam!
Suche wsypuję do mokrych (lub na odwrót – to naprawdę nie ma wielkiego znaczenia przy takim wypieku, ale wygodniej się miesza) i mieszam tylko do połączenia składników. Przelewam/przekładam masę do keksówki, wyrównuję mokrą dłonią, czasem posypuję sezamem i piekę ok 55-60 minut.
Takie ciasto zawsze (!!) trzeba upiec odpowiednio wcześniej i pokroić po całkowitym wystudzeniu, bo inaczej będzie się kruszyć. Im więcej mąk razowych, tym bardziej będzie się kruszyć.
 
Modyfikacje:
– Ostatnio obok bananów, użyłam rabarbaru i jabłek z jakich wcześniej ugotowałam kompot. Zblendowałam je tylko dokładnie i dodałam tylko trochę banana. Chlebek wyszedł dużo bardziej mokry, na granicy zakalca, ale zupełnie nie kruszący się.
– Zamiast kawy czasem dodaję odpowiednio więcej płynu, jeśli nie chcę robić z kawowym posmakiem.
– Jak pisałam wyżej – można zrezygnować z kakao, wtedy chlebek będzie jasny.
– Aromatyzuję/doprawiam ten wypiek zgodnie z chęciami i zawartością szafek – czasem kardamon, czasem cynamon, czasem ekstrakt pomarańczowy, czasem nalewka cytrynowa, czasem skórki z cytrusów. Pełna dowolność :)
 
Bawcie się dobrze i smacznego!
 

Czwartkowe ciasteczka!

Król Staś miał swoje czwartkowe obiady, ale powiadam Wam, bledną przy Czwartkowych Ciasteczkach, a wszystko dzięki Moni i jej Magicznemu Stoliczkowi.
 
SONY DSC
 
Zaczęło się niewinnie. Ot, sprawdzam jak co rano wiadomości w skrzynce mailowej i na fb. Raz, drugi, trzeci moje oko przyciąga kadr pełen ciasteczek na Stoliczku Moniki. Nie mogłam przechodzić obok nich obojętnie, a że i mnie w przedświątecznym szaleństwie wzięło na ciasteczka, to było już wiadome, że od słowa do słowa i będziemy piec razem. Oczywiście to musiały być ciasteczka zaproponowane przez Monię, Ciasteczkową Muzę i Mistrzynię :)
 
Czekałam pełna radosnego wyczekiwania kilka dni zanim przyszła wiadomość – "pieczemy Ischler tortchen". Z samego rana jak tajfun posprzątałam kuchnię, wymieszałam składniki na chleb i za odmierzanie ingrediencji do ciasteczek się wzięłam. Oczywiście od razu trochę namieszałam, zmniejszając ilość cukru, ale przewidując już słodycz kremu i intensywność czekolady, nie chciałam, aby ciasteczka okazały się za słodkie. Potem najprzyjemniejsza część wspólnego-wirtualnego pieczenia się rozpoczęła. Wałkowanie, wykrawanie, pieczenie, a to wszystko w czasie pogaduszek prowadzonych przez internet, a mój laptop znów mgiełkę mąki i cukru pudru miał na swoich klawiszach :)
 
SONY DSC
 
Od rana też cały świat się do mnie uśmiechał. Choć zimno za oknem było ogromnie, to słońce tak radośnie świeciło, że aż chciało się za aparat chwytać i uwieczniać te Czwartkowe Ciasteczka. By tworzyć ich historię, łapać kadry o tym jak powstawały, jaka aura mi i im tego dnia towarzyszyła. A ta aura była radosna i lekka, bo jakże by mogło być inaczej, gdy z szafki dżem smażony rok temu z dzikich pomarańczy wyjęłam. Słodko gorzki, aromatyczny tak obłędnie, że gdy zamykam oczy i pochylam się nad słoiczkiem widzę słoneczną Sycylię z jakiej te pomarańcze przyjechały. O InCampagna będę jeszcze pisać, ale tutaj musiałam wspomnieć o nich, gdyż to właśnie połączenie dzikich pomarańczy i koniaku na tle migdałowego kremu jajecznego zdecydowało o prawdziwej niezwykłości tych ciasteczek.
 
SONY DSC
 
Po niedawnych Świętach to było prawie jak powrót bożego narodzenia, gdy aromaty koniaku, pomarańczy i migdałów znów zapanowały w moim Szczęściu. Uśmiech nie opuszczał mnie tego dnia nawet na chwilę i gdy ciasteczka przełożone już zostały, pozostało oblanie ich czekoladą. I tutaj pewien "żart" przyszedł mi do głowy. W końcu Ischler tortchen zostały wymyślone z okazji zaręczyn Franza Josefa z Sissi w Bad Ischl. Dawna to historia przecież i też taka oldskulowa dekoracja przyszła mi do głowy. Migdałowe kwiatki na gęstej polewie z doskonałej gorzkiej czekolady pasowały mi do tych ciasteczek idealnie. Choć oryginalnie powinny być udekorowane posiekanymi drobno orzechami, mi pasowała gęsta czekoladowa polewa ułożona niczym gruby królewski atłas i połówki migdałów ułożone w kształt kwiatka, prawie jak diamenty na dawnych zaręczynowych pierścionkach. Takie idealne ciasteczko na zaręczyny …
 
SONY DSC
 
… ale i na sobotnie lenistwo przy grze planszowej. Moje czwartkowe ciasteczka miały pojechać z nami na niedzielny trening psiej obrony, ale śnieżyca i zimno wykluczyły wypad do lasu, za to w cieple domku bawiliśmy się przy nowym wydaniu gry z naszego dzieciństwa, podjadając ciasteczko do gorącej herbaty czy kawy. I choć graliśmy tylko we dwójkę, z naszym włochatym maluszkiem leżącym u naszych stóp, to i Monia była z nami duchem, za każdym razem gdy ręka wędrowała po ciasteczko.
 
Dlatego właśnie tak lubię wspólne, choć wirtualne pieczenie. Tworzy smakowite wspomnienia, ba! kto wie, może stworzy smakowitą tradycję, ponieważ już teraz kolejny czwartek zapowiada się znów ciasteczkowo i jeszcze bardziej radośnie, bo i w większym gronie :-)
 
 
Ischler tortchen
 
Składniki:
250 g mąki (ja użyłam pszennej typ 450, tortowa)
140 g masła, zimnego
50 g cukru (w oryginale 80 g)
40 g zmielonych migdałów
1 duże żółtko
1 łyżka mleka
 
Nadzienie:
3 żółtka (ja zrobiłam kogel mogel z 2 żółtek i 50 g cukru)
100 g cukru (jak napisałam powyżej, dałam tylko 50 g)
odrobina mielonej wanilii (ja pominęłam)
1 łyżeczka rumu (ja dałam 2 łyżki koniaku)
20 g konfitury z czerwonej porzeczki (ja dałam 2 czubate łyżki dżemu z dzikich pomarańczy)
150 g uprażonych orzechów laskowych (ja dałam migdały i zmieliłam je na grubą mąkę)
 
Polewa:
150 g czekolady
30 g masła
 
Przygotowanie: Najpierw przygotowałam ciasto. Do misy miksera z nożami włożyłam wszystkie składniki, bez mleka. Zmiksowałam do uzyskania grudek i dolałam mleka, cały czas miksując. Wyjęłam ciasto, szybko zagniotłam na stolnicy, by je dokładnie zagnieść i uformować w płaski placek, zawinęłam w folię i odłożyłam do lodówki (minimum na 30-60 minut). Schłodzone ciasto wywałkowałam cienko (jakieś 2-3 mm) i wykrawałam kółka (powinny być o średnicy 6 cm, ale ja miałam szklaneczkę 5,5 cm). Można też ciasto uformować w wałek i pokroić kółka. Tak zrobiłam z ciastem jakie zostało po wykrojeniu pierwszej partii ciasteczek.
Wykrojone ciasteczka schłodziłam w lodówce i upiekłam w 180 stopniach przez 12-15 minut.
W czasie pieczenia ciasteczek przygotowałam krem. Żółtka utarłam z cukrem na kogel mogel. Dodałam koniak, dżem i zmielone w mikserze na grubo migdały, uprażone wcześniej na suchej patelni. Wymieszałam do uzyskania gęstego kremu. Jeśli krem jest za płynny, można dodać więcej posiekanych/zmielonych orzechów/migdałów.
Ciasteczka po ostudzeniu przekładałam kremem (krem kładłam od strony "dolnej" ciasteczka i oblewałam polewą z gorzkiej czekolady i masła, rozpuszczonych w kąpieli wodnej. Udekorowałam połówkami migdałów. Można tez udekorować posiekanymi orzechami czy kandyzowaną skórką z pomarańczy. Pozwoliłam czekoladzie zastygnąć. Ciasteczka trzymałam przełożone pergaminem w lodówce.
 
 
Dżem z dzikich pomarańczy
 
Składniki:
Dzikie pomarańcze z Sycylii
cukier brązowy jasny
 
Przygotowanie: Pomarańcze gotowałam w wodzie partiami (każdą partię ok 1 godziny, przykrywając je mniejszą pokrywką, by całe były przykryte) i delikatnie wyjmowałam z wody, do ostudzenia. Dopiero wtedy przekroiłam i wyjęłam ewentualne pestki. Zmieliłam pomarańcze w maszynce do mielenia i całą masę dodałam do garnka, odważając ją. Przygotowałam cukru w ilości połowy wagi owoców, ale do pomarańczy dodałam tylko połowę przygotowanego cukru. Zaczęłam gotować, mieszając od czasu do czasu. Po ok 1 godzinie, gdy masa była gorąca i cukier się rozpuścił, spróbowałam czy należy dodać więcej cukru. Dżem powinien być słodki, ale nie powinien być ulepkiem. Ja dosypałam jeszcze większość z drugiej połowy cukru, ale nie wszystko. Pamiętajcie, że dżem po ostudzeniu nie będzie aż tak słodki jak gorący. Smażyłam na dwa etapy. Pierwszego dnia ok 2 godzin, drugiego dnia ok 1-1,5 godziny, aż do uzyskania gęstej konsystencji. Czas może się wydłużyć w zależności od ilości soku jaką będą miały w sobie pomarańcze. Przed przełożeniem dżemu do wysterylizowanych* słoików, robię test zimnego spodeczka. Wkładam do zamrażalki spodeczek na ok 20 minut. Gdy jest bardzo zimny, wylewam na niego łyżkę dżemu. Poruszam spodeczkiem na boki i sprawdzam. Jeśli dżem zastygnie i zgęstnieje szybko, konsystencja jest już dosyć gęsta. Jeśli nie, gotuję kolejne 30 minut i ponawiam próbę. Zwykle po drugiej próbie wystarcza już, ale gotowałam kiedyś dżem z brzoskwiń, który po 6 godzinach dodatkowego smażenia dalej był bardzo płynny. Dlatego przetwory to nie tylko nauka, ale i magia :)
 
*wysterylizowanie słoików – wkładam umyte i suche słoiki na blachę do zimnego piekarnika i włączam nagrzewanie do 100 stopni. Od momentu jak się piekarnik nagrzeje, "piekę" słoiki ok 1 godziny. Pokrywki od słoików sterylizuję we wrzątku, gotując je w garnku przez ok 20 minut. Podobno można je też tak wypiekać w piekarniku jak słoiki, ale mi dwa razy się spaliły, więc nie próbuję :D
 
Smacznego.

Tradycja i poszukiwania staroci.

Nie lubię przesady w żadną stronę … no może poza ilością zadań jakie wyznaczam sobie na co dzień :)
 
Skoro nie lubię przesady, zwykle w nią nie popadam, szczególnie w wyrażanych poglądach, a jednak są takie chwile, kiedy z lubością patrzę na zapełnianą lodówkę mimo, że ilość jedzenia w niej dawno już przekracza moje i mojego Ukochanego możliwości przejedzenia. Masa ciasteczek powstała przed Świętami. Przesada? Nie, gdyż wszystkie te ciasteczka w puszkach mogły leżeć długie tygodnie i nie traciłyby na smaku. Do tego były łatwe w przewożeniu, a my już od ponad pół roku w każdą – no, niemalże każdą – niedzielę jeździmy na psie treningi, gdzie zwykle staram się zapewnić nam jakiś smakołyk, a puszka z ciasteczkami zajadana w przedsylwestrową niedzielę to był po prostu ideał.
 
Święta sprzyjają przesadzie i zwykle trudno nie zgrzeszyć kilkoma przypadkami smakowitego braku umiaru, ale też Święta to doskonała okazja by poznawać nowe i ćwiczyć stare. W końcu Święta to czas spotkania z rodziną i przyjaciółmi i ile nowych twarzy się wtedy poznaje, szczególnie gdy uroczyste kolacje poszczególnych świątecznych dni odbywają się u różnych członków rodziny. Święta to też czas celebrowania tradycji i choć generalnie lubię eksperymentować, w kwestii kutii jestem wielką tradycjonalistką i najbardziej lubię tą najstarszą, najbardziej tradycyjną wersję.
 
SONY DSC
 
I niezmiennie dziwi mnie ten fakt. Czemuż do kutii podchodzę z takim pietyzmem i zachowawczą postawą? W domu mojej Mamy i Babci słodkości na Wigilię i Boże Narodzenie to zwykle była micha wszelakich bakalii, trochę cytrusów, czasem jakieś kupne pierniczki. Po wytrawnym obżarstwie nikt nie miał już ochoty na nic słodkiego, więc i aprowizacja ograniczała się do tego co mogło być później zużyte. Przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż sama dopiero pisząc ten post zdałam sobie z tego sprawę ;)
 
Z kolei w domu mojego Ukochanego królują serniki i seropodobne ciasta oraz makowiec. O kręceniu maku do makowca słuchałam opowieści z dzieciństwa mojego Męża … ach, jak ja kocham Święta i opowieści wtedy opowiadane … no dobra, już wracam do aktualnej historii i kutii.
 
Sęk w tym, że kutię poznałam raz czy dwa w restauracjach, zanim po raz pierwszy zrobiłam ją kilka lat temu, po generalnej definicji zasłyszanej kilka lat temu od mojej ulubionej Bakaliowej Przekupki, iż kutia to "mak i pszenica i bakalie i miód". W pierwszym roku kutia była objawieniem i żałowałam ogromnie, że zrobiłam jej tak mało i na dodatek robiłam wszystko na oko, tak jak mówiła Przekupka, a żeby nieszczęściom nie było końca, nic a nic nie spisałam. Kolejna kutia miała rozgotowaną pszenicę (rozgotowała się już po 30 minutach!!!) i jakoś nie mogłam doprawić jej tak jak chciałam. Najchętniej wyrzuciłam by wspomn ienie o niej na granice pamięci. Następny rok znów był kutiowym objawieniem, tym razem nastawiłam gotowanie pszenicy w czasie kiedy non stop byłam w kuchni i sprawdzałam jej stan co 10-15 minut ;-) a potem doprawiłam ją koniakiem i pomarańczową nalewką mmmmmm ależ to było dobre. Były też lata, kiedy nie zrobiłam kutii, a zamiast niej pojawiły się makowce lub torty makowe. Zawsze jednak ciągnęło mnie do kutii.
 
W tym roku, gdy niemalże zamykaliśmy z Mężem listę światecznych dań, zadzwoniła jego siostra i na moje pytanie "bez jakiego deseru nie wyobraża sobie świąt" odpowiedziała "Kutia". Musiałam ją więc zrobić. I znów doprawiłam ją koniakiem, sporą dawką kardamonu i cynamonu zachowując równe proporcje ugotowanego i zmielonego maku do ugotowanej pszenicy. Pamiętając tamtą rozmiękczoną pszenicę i zbyt wcześnie dodane orzechy, znów pilnowałam gotujacej się pszenicy, a orzechy do kutii wmieszałam dopiero w Wigilię rano. I znów kutia, ozdobiona wiórkami kokosowymi i połówkami orzechów włoskich stała się objawieniem. Aromatyczna i kusząca, nie za słodka, idealnie wieńcząca wigilijną kolację, zasłużyła tym razem na pojawienie się w mojej wirtualnej książce kulinarnej. Tym bardziej, że w takim wydaniu, doskonale też sprawidziła się jako nadzienie do pewnych smakowitych brioszek, o których mam nadzieję już niedługo napiszę (bogowie, czy ja muszę tak dużo gotować na raz? Nie wyrabiam się z pisaniem o tym) :D
 
SONY DSC
 
Skoro już mowa o tradycji … od pewnego czasu "tradycyjnie" (czy nie macie wrażenia, że słowo "tradycja" powoli staje się nadmiernie oklepane) na Święta piekłam piernik, a od pewnego czasu ten najlepszy, staropolski. Ciasto nastawiałam już w końcu października lub początku listopada, a potem tydzień przed Świętami piekłam zarówno małe pierniczki, jak i duże blaty, które kilka dni później przekładałam konfiturami czy kajmakiem. Nie tym razem! Postanowiłam.
 
Tym razem szukałam miodownika. Trafiały się mi najróżniejsze przepisy. Dość powiedzieć, że punktem wyjścia był dla mnie przepis, w którym był miód i tylko miód. Przepis Amaro z jego pierwszej książki. Nie zrobiłam jednak dokładnie tak jak tam. Po pierwsze, po kilku wpadkach z jego książką, nie chciałam ryzykować tak blisko do Świąt. Szef Amaro ma tendencję do zapominania, że pisze dla kulinarnych śmiertelników i zapomina o tysiącach szczegółów potrzebnych by odnieść sukces z jego przepisem. Poza tym, zawsze chciałam zrobić ciasto kruche na parze. Widziałam je kiedyś na jakimś rosyjsko-języcznym* blogu i spodobały mi się cieniutkie płatki ciasta, przełożone kolorowym kremem.
 
I tak powstał mój miodownik. Tak, jest w nim trochę cukru, ale to cukier trzcinowy z melasą, dający piękną barwę ciastu. Do tego mój ulubiony miód gryczany i maślany posmak w tle … nic więcej. Żadnych aromatycznych przypraw, żadnych piernikowych nawiązań. To miał być MIODOWNIK, nie piernik.
 
Pozostało tylko znaleźć idealny krem. I tutaj wreszcie użyłam kremu grysikowego, który chodził za mną od kilku lat, gdy zobaczyłam go u Agnieszki. Powiedzcie mi, jak to jest, że można tak nie lubić kaszki mannej na słodko, a zajadać się kremem grysikowym wprost z rękawa cukierniczego? Postawcie przede mną najlepiej doprawioną kaszkę manną, a zobaczycie moją nieszczęśliwą minkę. Dajcie mi tego kremu, a będę w siódmym niebie … czy może w siódmym kręgu piekieł za grzech braku umiaru :)
 
I tym to grzesznym tortem-miodownikiem uczciliśmy urodziny mojej Teściowej w pierwszy dzień Świąt, a ja mam teraz zagwozdkę na cały ten rok … piernik czy miodownik?
 
 
Kutia
 
Składniki:
1 szklanka maku
1 szklanka pszenicy
miód do smaku (użyłam gryczanego, na oko mniej więcej 4-5 łyżek)
ok. 1/2 szklanki ulubionego alkoholu lub mocnej herbacianej esencji (koniak i pomarańczowa nalewka sprawdziły się super, koniak i esencja waniliowa też, za rok kolejne propozycje)
rodzynki i inne miękkie bakalie – 3/4 szklanki (jeśli są wysyszone, zalać je alkoholem/herbatą i odstawić na 20-30 minut
orzechy (włoskie lub mieszanka ulubionych) – 3/4 szklanki
1 lub 2 przyprawy korzenne do smaku (zależnie od użytego alkoholu/płynu i ulubionych smaków)
 
Przygotowanie: Dzień wcześniej pszenicę opłukać i zalać zimną wodą. Zostawić na noc by napęczniała. Na drugi dzień ugotować do miękkości. Nie ma zasady co do gotowania pszenicy – jedna będzie gotowa już po 30-40 minutach, inne będą potrzebować nawet do 3 godzin. Trzeba sprawdzać i jej pilnować.
Mak zalać wrzątkiem i odstawić do przestudzenia (na ok 1 godzinę). Potem odcedzić na sicie wyłożonym gazą i wystudzić całkowicie. Wystudzony mak zemleć trzykrotnie w maszynce. Można też kupić już zmielony mak, wtedy potrzebne będzie 2 szklanki takiego maku namoczonego wcześniej we wrzatku lub gorącym mleku. Tak czy siak, zanim zaczniecie go używać, spróbujcie czy pasuje Wam jego konsystencja i smak.
Mak wymieszać z rozpuszczonym miodem, przyprawami i wybranym płynem (najelpiej płyny, miód i przyprawy podgrzać razem, przestudzić i potem wymieszać z makiem) – może to być alkohol, jesli kutia będzie tylko dla dorosłych, albo też mocna herbaciana esencja (choć są też wersje z mlekiem czy śmietanką). Zasadniczo chodzi o zwilżenie masy. Mak wymieszać z miękkimi bakaliami i ostudzoną, ugotowaną przenicą. Odstawić do lodówki. Orzechy, posiekane, dodać dopiero w dniu podania, by nie zmiękły i pozostały chrupkie.
Kutię najlepiej zrobić minimum 1 dzień, a idealnie 2-3 dni przed podaniem. Jej smaki powinny się przegryźć, ale to też oznacza, że płyny wchłonięte zostaną przez pszenicę i mak, więc rano w dniu podania spróbujcie czy nie jest za sucha.
 
Miodownik
(na tort o średnicy 18-20 cm)
 
Składniki na blaty:
3 jajka
55 g cukru (ciemny trzcinowy z melasą)
150 g miodu gryczanego (ale może być też inny, choć raczej jakiś wyrazisty w smaku)
100 g masła
1 1/2 łyżeczki sody
400 g mąki tortowej
szczypta soli
 
mocna esencja z herbaty z miodem
 
Składniki na krem grysikowy:
115 g kaszy manny
1/2 l mleka
1/4 l mleka skondensowanego niesłodzonego
3-4 łyżki miodu jasnego (ważne, by nie zabarwił kremu zbytnio, ale nadał smak miodu, ja dałam jasny wielokwiatowy)
2 żółtka
1 łyżka waniliowej pasty**
100 g masła (u Agnieszki to było 250 g, ale moim zdaniem to sporo za dużo i maślany smak byłby za duży i przytłaczający)
 
Przygotowanie ciasta: Dzień 1 – Przygotowałam kąpiel wodną. W misce – jeszcze stojącej na blacie – rozkłóciłam trzepaczką jajka, miód, cukier, sól i sodę. Potem postawiłam na garnku z wodą i dodałam masło pokrojone na małe kawałki, ubijając masę cały czas. Zajmuje to ok 7-8 minut, by cała masa stała się jednolita i puszysta (powinna mniej więcej podwoić objętość). Należy uważać na temperaturę. Jeśli miska nagrzewa się za szybko, nalezy zdjąć ją na chwilę, nie przerywając ubijania.
Po podwojeniu masy, miskę zdjąć z garnka i dodać mąkę, mieszając tym razem łyżką lub łopatką, gdyż masa stanie się bardzo gęsta. Będzie bardzo lepka, ale na tym etapie ciasto wkładamy do lodówki na kilka godzin, a najlepiej na noc. Po tym czasie nie powinno być konieczności dodawania mąki, ewentualnie odrobinę do wałkowania. Ja jednak wałkowałam je między arkuszami pergaminu i nie było potrzeby podsypywania, jednak mąka mące nie równa, więc jak ciasto się Wam klei po kilku godzinach w chłodzie, podsypcie mąką.
 
Dzień 2 (jeśli będzie to wcześnie rano, wtedy już wieczorem będzie można zmontować tort) – Ciasto podzieliłam na 8 części i wałkowałam niewielkie blaty. Ja chciałam zrobić mały tort, który potem montowałam w tortownicy o średnicy 18 cm, więc każdy płat musiał mieć wielkość taką, by po upieczeniu i przyłożeniu dna tortownicy dało się wyciąć odpowiedni krążek. Ścinki po upieczeniu chciałam wykorzystać, w formie okruszków, do dekoracji, ale były tak smakowite, że zjedliśmy je od razu :D
Każdy blat wałkowałam bardzo cienko (niestety nie zmierzyłam, ale to były jakieś 2-3 mm). Piekarnik nagrzałam do 200 stopni i każdy blat piekłam 3-4 minuty (trzeba obserwować – nie mogą się przypalić ani spiec za mocno, bo będą za kruche). Każdy blat piekłam na kawałku pergaminu, po wyjęciu studziłam na płaskim (! ważne, by nie wykrzywić blatów) talerzu, ale tylko przez chwilkę. Jak tylko dawały się dotknąć, wycinałam okręgi, gdyż jak zupełnie wystygną stają się twarde i kruche. Cała procedura powinna się dobyć szybko, więc jeśli nie macie długiego blatu roboczego i nie wałkujecie naprawdę szybko, by jednocześnie wałkować, wycinać i piec poszczególne blaty, rozwałkujcie najpierw wszystkie blaty i trzymajcie je w lodówce.
Blaty po wycięciu zawinęłam w pergamin i folię i odstawiłam na drugi dzień.
 
Dzień 3 (lub wieczór dnia 2) – blaty nasączyłam esencją herbacianą z miodem i przełożyłam kremem grysikowym, zrobionym dnia 1'wszego lub 2'giego (koniecznie trzeba krem zrobić przynajmniej kilka godzin wcześniej, by stężał w chłodzie. Procedura na krem poniżej). Po przełożeniu w tortownicy, wstawiłam miodownik do lodówki na minimum 1 godzinę, by masa stężała. Potem wyjęłam, zdjęłam obręcz i nałożyłam pierwszą, bardzo cienką warstwę kremu na wierzch i boki. Znów włożyłam do lodówki na ok 1 godzinę. Potem nałożyłam krem dekoracyjnie na boki i wierzch i wycisnęłam gwiazdki do dekoracji. Nie dekorowałam nadmiernie tortu, bo wiedziałam, że jubilatce spodoba się delikatna dekoracja, ale dekoracje z marcepanowych pszczółek aż same się proszą o użycie. Jeśli przełożenie blatów i pierwsza warstwa nakładane są wieczorem, ostatnią dekorację można nałożyć rano, w dniu podania. Ja tak zrobiłam.
 
Przygotowanie kremu: Krem należy przygotowań najlepiej w czasie, gdy przygotuje się ciasto i włoży je do lodówki.
Mleko skondensowane wymieszałam z kaszą manną. Mleko zwykłe podgrzałam z miodem. Wlałam mleko skondensowane z kaszką. Gotowałam mieszając i zanim jeszcze całkowicie zgęstniało, spróbowałam, czy nie należy dosłodzić miodem. Krem nie powinien być za słodki, bo blaty, choć nie są bardzo słodkie, to wyczuwalnie miodowe. Więc uwaga, by nie zrobić tortu-ulepku :)
Kaszkę ugotować do zgęstnienia na maleńkim ogniu (zajmuje to kilka minut, należy pilnować i mieszać, by się nie przypaliła). Gorącą zdjąć z ognia, cały czas mieszając wbić 2 żółtka (uwaga, by masa nie była zbyt gorąca, by żółtka się nie ścięły). Dobrze wymieszać, dodać pastę waniliową, przełożyć masę do miski i przykryć posmarowaną masłem folią (dzięki temu nie będzie kożucha). Jak przestygnie, schłodzić masę całkowicie w lodówce.
Po kilku godzinach, choć można też na drugi dzień, masło ubić do puszystości i dodawać zimny krem grysikowy po łyżce, aż cały się połączy z masłem. Przełożyć do rękawa cukierniczego z odpowiednią do dekoracji końcówką i schłodzić. Przed użyciem do dekoracji, wyjąć na minimalnie godzinę wcześniej, by masło w kremie się ogrzało.
W ostateczności można też blaty przekładać kremem od razu po połączeniu z masłem, ale do dekoracji boków i wierzchu, lepiej pozwolić kremowi trochę stężeć.
 
Miodownik po przełożeniu z kremem najlepiej by odstał w lodówce przez dzień czy dwa, wtedy blaty zmiękną, a smak się uszlachetni. To ciasto choć wydaje się być skomplikowane i rzeczywiście w czasie pieczenia blatów trzeba wykazać się szybkością i zorganizowaniem, to tak naprawdę bardzo proste i nieskomplikowane ciasto. Blaty można upiec nawet kilka dni wcześniej. Krem też może kilka dni poczekać w lodówce (choć im dłużej w lodówce, tym bardziej trzeba ogrzać go przed użyciem, by masło się nie zbryliło). Do tego po przełożeniu tort najlepiej odstawić, by postał, więc jest to idealny wypiek na najróżniejsze Święta i okoliczności, by nie mieć prac nad tortem tuż przed imprezą. Nie ma obaw, jak w przypadku biszkoptowych tortów, że będzie suchy.
 
Tort wyjąć z lodówki na 30 min – 1 godzinę przed podaniem. Łatwo się kroi, szczególnie ciepłym nożem.
 
Źródło: Przepis na ciasto to wypadkowa róznych przepisów i nie ma konkretnego źródła, choć zapewne można znaleźć wiele bardzo podobnych przepisów, za to krem grysikowy, z moją maślaną zmianą, jest podpatrzony u Agnieszki
 
* żałuję, że nie mam pamięci już takiej, jak w pierwszym roku po amnezji … ehhh … ten rosysjko-języczny blog odnalazłam kilka lat temu wchodząc na jakiś link z bloga Liski, White Plate, a potem wchodząc na kolejny. Zdjęcie jakie zrobiłam (to po prawej w kolażu zdjęcia miodownika) odpowiada mniej więcej temu jakie pamiętam z tamtego wpisu. Może ktoś z Was widział ten wpis … ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ;D
 
** można użyć innego aromatu, ja jednak póki co chciałam mega miodowego smaku, bez dodatkowych posmaków, ale nie wykluczam jakiś ciekawych eksperymentów smakowych w przyszłych latach.
 
A tak swoją drogą – w kwestii tagów o kuchniach świata – do jakiej kuchni powinnam zaliczyć miodownik. Był wspominany u Stanisława Czarnieckiego, ale jeśli już widzę go na polskich blogach czy w książkach, to raczej w odniesieniu do kuchni rosyjskiej czy ukraińskiej hmmm to jak z nim jest?
 
Smacznego.

Opowieść o pierogach i krokietach …

Dziś opowiem Wam historię …
 
… historię płynącą z serca … serca domu … serca kuchni … mojego serca …
 
SONY DSC
 
Uwielbiam gotować, krzątać się po kuchni … ekhm Sebastian poprawiłby mnie, że "nie krzątać! raczej szaleć jak tornado". Tak, to prawda :D Dla mnie w kuchni zwykle nie ma miejsca na powolne tańce. Szaleję, w tle leci muzyka, a spod moich rąk lecą obierki, plasterki i kluski. Tak właśnie było w dniu gotowania rosołu. 10-litrowy gar rosołu, drugi taki sam bulionu warzywnego, makaron z kilograma mąki, farsz z mięsa z rosołu, słoikówka z 3 kilo najróżniejszych mięs (o niej napiszę już za chwilę), pulled pork (też już wkrótce pojawi się na blogu), a do tego jeszcze dwa treningi z psem i huragan sprzątaniowo-praniowy … wszystko przed 17:00 … hehehe prawie idealna pani domu :P
 
SONY DSC
 
Ale na drugi dzień to był czas spokoju. Powolny poranek, owsianka zajadana z dżemem brzoskwiniowym na śniadanie, a potem długi poranny spacer z psem pod lasem. I gdy kilka godzin później mój Ukochany wrócił do domu, a szalone psie powitanie zostało zakończone, zjedliśmy szybko nasz rosołek z makaronem, by w kuchni wciąż pełnej aromatów zacząć lepienie pierogów. To nasz mały rytuał … nasz czas śmiechu … hmmmm, znów zdradzę sekret … śmiechu ze mnie, gdy po raz tysięczny próbuję nauczyć się robić te piękne falbanki. Owczem coś tam wychodzi falbanko podobnego, ale i tak kończy się na tym, że to ja wałkuję ciasto i wykrawam, że nakładam farsz na krążek i lekko go zlepiam, a potem wpatruję się jak Sebastian tworzy piękne falbanki. No nic na to nie poradzę, że potrafię zrobić tylko "szczypane" brzegi, a falbanka jest poza moim zasięgiem. Ehhh
 
SONY DSC
 
Potem jednak nadchodzi weekend i znów jesteśmy razem w kuchni. Tym razem ja siedzę na blacie, gdy moje Maleństwo miesza w misce (hmmmm no wiecie jak to jest z tymi słodkimi przezwiskami w małżeństwie ;D) Zbliża się pora lunchu i choć pierogi podsmażane na maśle i popijane rosołem to był wspaniały obiad, teraz oboje mamy ochotę na coś innego. Tym razem to On wsypuje mąkę do miski, dodaje jajka i mleko, by po chwili smażyć cienkie, ale wytrzymałe naleśniki. Naleśniki idealne na krokiety! Absolutnie nie deserowe, cienkie niczym pergamin, trochę grubsze, za to gładkie niczym atłas. Wspaniałe!
 
SONY DSC
 
Bo przecież jeszcze miseczka farszu została z lepienia pierogów, a nie możemy pozwolić by coś się zmarnowało. Wbijam więc jajko do miseczki, zawijam krokiety i po chwili całe przyobleczone w domową bułkę tartą smażą się na ciemno złoto. Z sałatką jarzynową takie krokiety stanowią wspaniałą parę. Sycące, pełne mięsnego, ale i koperkowego smaku. Taki nasz mały comfort food na sobotni wietrzny poranek.
 
 
Są takie dania, które najlepiej smakują przygotowane przez bliskich. Jak rosół, serce kuchni i rodziny.
 
Ale są też takie dania, które najlepiej smakują, gdy przygotuje się je z bliskimi. I to właśnie o nich ta opowieść. Opowieść o pierogach i krokietach …
 
 
Pierogi po-rosołowe
 
Ciasto*:
1/2 kg mąki pszennej na pierogi (ja zwykle używam typ 500)
1/2 łyżeczki soli
do 1/2 litra maślanki
 
Farsz:
Mięso z rosołu (porcja jak tutaj klik klik)
trochę warzyw z rosołu
1/2 szklanki rosołu
2 czubate łyżki masła (na oko)
1 łyżeczka suszonych ziół, wedle uznania i smaku (tymianek lub cząber lub oregano lub koper włoski, so Wam w duszy zagra)
 
Przygotowanie: Najpierw szykuję farsz. Zwykle dzień wcześniej, w dniu gotowania rosołu, gdy mięso i warzywa po odcedzeniu przestygną i można je zmielić. Zmielone na najgrubszych oczkach mięso i warzywa, łączę z roztopionym w lekko podgrzanym rosole masłem i ziołami. Ten rosół z masłem zapewni, że farsz nie będzie suchy, za to będzie wilgotny i aromatyczny. Można dodać jeszcze zeszklonej cebulki, ale ja dodaję tą z rosołu i mielę ją wraz z mięsem i warzywami. Doprawiam do smaku solą, choć najważniejsze to sprawdzić smak tuż przed lepieniem pierogów, po pewnym czasie, gdy już smaki się przegryzą. Farsz do lepienia pierogów powinien byc zimny.
 
Mąkę na ciasto mieszam w misce z solą (czasem jak mam wenę twórczą dodaję jakieś zioła suszone) i wlewam część maślanki. Zasada jest 1:1, ale mi zawsze wychodzi sporo mniej maślanki. Na 1/2 kg mąki to zwykle nie więcej niż 350-400 ml maślanki. Wyrabiam ciasto – najpierw w misce, a potem na omączonym blacie – aż będzie jednolite i gładkie. Zawijam w folię i odkładam na blat na przynajmniej półgodziny**.
 
Kawałek ciasta rozwałkowywuję na omączonym blacie, wykrawam kółka (u nas 8 cm szklaneczką do deserów, ale zwykle przepisy podają 6-7 cm). Nakładam czubatą łyżeczkę farszu i sklejam. Układam pierogi na omączonej ściereczce i gotuję w osolonym wrzątku z dodatkiem oleju. Jak wypłyną po chwili wyjmuję, osączam na sicie i układam na posmarowanej olejem blasze z piekarnika. Po kilku minutach jak wystygną, można je układać na (też posmarowanych oliwą) deseczkach lub talerzykach (zdatnych do używania w zamrażalniku) i zamrażam je ułożone tak by do siebie nie przylegały. Już po godzinie-dwóch, można przełożyć je wszystkie razem do foliowego woreczka i trzymać w zamrażalce. Nie posklejają się.
 
Zawsze robimy dużo więcej pierogów niż jesteśmy w stanie zjeść, dlatego mrożę je, ale gdy robię je tuż przed ich konsumpcją, czekam aż całkowicie ostygną, delikatnie spryskuję olejem i wkładam do pojemnika do lodówki. Te maślankowe pierogi uwielbiają (!) być odsmażane. Gotowane nie ukazują pełni swojego smaku. Więc nawet jak odmrażam je w gotującej się wodzie, potem podsmażam na złoto na oleju z masłem. Pychotka!
 
Wspaniałe z dodatkiem podsmażonej cebulki, posiekanego koperku czy natki.
 
* maślankowe ciasto na pierogi to moje ulubione, ale użyjcie takiego jak lubicie najbardziej
** jeśli w czasie lepienia pierogów zabraknie Wam ciasta, to zagniećcie je szybko, zawińcie w folię, włóżcie do plastikowej miski i postawcie na pokrywce na garnku z gorącą wodą. Gaz powinien być wyłączony, by ciasto nie ogrzało się za szybko.
 
Źródło na ciasto pierogowe już dawno temu podpatrzone u Ptasi :) Farsz podpatrzony u Babci i zmieniony zgodnie z moimi doświadczeniami. Za to tworzenia falbanek mój Ukochany nauczył się od Gospodarnej Narzeczonej, w czasie pierogowego zlotu w moim Szczęściu.
 
Krokiety po-rosołowe
 
Składniki:
Naleśniki – przepis poniżej
Farsz – przepis powyżej z domieszaną garścią koperku
jajka
sól i słodka papryka
bułka tarta
olej do smażenia
 
Przygotowanie: Na usmażonych naleśniku, rozsmarowuję farsz zostawiając z każdej strony po ok 1-1 1/2 cm zapasu. Farszu nie może być ani za cienko ani za grubo ;) I zwijam. Najpierw boki lekko zawijam do środka, a potem od dołu do góry, tak by po przekrojeniu widoczna była spiralka. Dlatego nie można nałożyć za dużo farszu i złozyć tylko na trzy. A raczej można, ale nie będzie wtedy tej uroczej spiralki :)
 
Obtaczam w jajku rozkłóconym z solą i słodką papryką, a potem w bułce tartej (ja używam własnej, z podsuszonego pieczywa, startego w malakserze). Smażę na oleju na złoto, tak by zrumienić kokieta z każdej strony. Czasem nawet boki, ale to wymaga usmażenia ich i potem pojedynczo trzymania na patelni w pionie. Nie jest to więc opcja przy dużej ilości krokietów :D
 
Osądzam na ręczniku papierowym i podaję. Z sałatką jarzynową i ketchupem jest the best :D

 
Naleśniki Maleństwa
 
Składniki:
2 szklanki mąki pszennej (od typ 450 to typ 550, ale można też usmażyć razowe, orkiszowe)
2 jajka
2 szczypty soli
2 łyżki oleju lub oliwy
1 1/2 szklanki mleka
1 szklanka wody
 
Przygotowanie: Składniki w podanej kolejności dodać do miski i krótko i szybko zmiksować mikserem. Najlepiej jest odstawić takie ciasto do lodówki na przynajmniej godzinę, ale można też przelać je przez sito do drugiej miski i tak pozbyć się grudek.
Smażyć na patelni bardzo lekko posmarowanej tłuszczem. Najlepiej rozgrzać trochę oleju na patelni, a potem zetrzeć go ręczniczkiem papierowym. Po usmazeniu wykorzystać do krokietów lub zawijać z ulubionym farszem na słodko lub słono i zajadać. Et voila!
 
Smacznego.
 

O grzesznych przyjemnościach i jak na nie zapracować.

Nie ma większego, bardziej wyraźnego symbolu jesieni, niż dynie. Nie ma też większej dumy początkującej ogrodniczki, która w dodatku tak niecnie ;) zaniedbała tego lata swój ogród, niż zebrana z własnej grządki dynia. Dziś będzie więc o dyniach i o tym jak smakowicie mogą urozmaicić nam jesień :)
 
 
Dynie to niezbyt kłopotliwe w uprawie warzywa, ale za to żarłoczne za wszystkie inne. Na jesieni porządnie podsypałam grządkę obornikiem, a i na wiosnę stosowna dawka nawozów się tam pojawiła. Moja przygoda z dyniami prawdziwie zaczęła się nie tyle od zaplanowania, która grządka będzie je gościć, ale od jesiennej wizyty u mojej dobrej pomarańczowej duszy, Ani. U niej to właśnie odbierając skrzynki z pomarańczami z Sycylii rozmawiałyśmy o uprawie dyń i cukinii, a że na jej blacie dynia hokkaido leżała, czekając aż powstanie z niej coś smakowitego, ja o pestki się uśmiechnęłam.
Całe z miąższem zabrałam do domu, by je oczyścić dokładnie pod wodą, a potem suszyć przez dni kilka na zmienianych często ściereczkach. Potem już tylko do papierowej torebki je wsypałam i do zimnej piwnicy zaniosłam. Tak, tak, zimnej. Nasiona praktycznie wszystkich roślin lubią krótki okres zimna. W końcu tak też i w naturze się to odbywa, gdy roślina rodzi owoce, a one z czasem uwalniają nasiona, leżąc przez zimę na ziemi. Jakie dokładnie procesy tam wtedy zachodzą … jeszcze nie wiem, ale kiedyś się dowiem :)
 
 
Gdy zima powoli ustępowała wiośnie pola, w pierwszych dniach przedwiośnia ja za sianie rozsad się zabrałam*. Pisałam Wam już o tym tutaj. Niestety wtedy z dyniami popełniłam błąd poważny, który spowodował, że po pierwszej radości z kiełkowania moich dyń, cukinii i ogórków (bo to wszystko ta sama rodzina) wiele młodych siewek mi zmarniało. Błąd polegał na tym, że rośliny płożące potrzebują szczególnego zabiegu po wysianiu do doniczek (czy do ziemi też).
 
Doniczki powinny być wypełnione ziemią do 2/3, gdzie po 2 nasionka wkładamy. Kiedy siewki wzejdą, słabszą uszczykujemy, a silniejszą gdy podrośnie ponad obręb doniczki zasypujemy ziemią po wierzch doniczki. Ja niestety tego nie zrobiłam i bardzo delikatne siewki, stały się jeszcze delikatniejsze i duża część mi ich zmarniała, zanim zorientowałam się dlaczego. Kilka jednak dyń, cukinii i ogórków przetrwało, by po Zimnej Zośce (15 maja) zostać posadzone do ziemi, porządnie w marcu nawiezionej obornikiem.
 
Później poza podlewaniem i odchwaszczaniem roboty z nimi wielkiej nie ma. Ja wsadziłam dynie i cukinie trochę zbyt gęsto, wyszły mi wszędzie wokoło na ścieżki. Idealna odległość pomiędzy sadzonkami to 60 cm, ale nawet jak te odległości były u mnie mniejsze, nawet do 40 cm, nie stała się im żadna krzywda, a tylko trudno było kosić trawę na ścieżkach ;D
 
 
No właśnie, nawożenie. Wspomniałam już, że grządkę na dynie nawiozłam porządnie na jesieni obornikiem. Na wiosnę poza dawką obornika, nawiozłam ją kompostem, rozluźniając ją też trochę, gdyż dynie lubią ziemię przewiewną. Potem jeszcze dokarmiłam je po pojawieniu się pierwszych kwiatów, ale ponieważ bawiłam się w masterchefowe szaleństwa, ostatniego nawożenia, po pierwszym pojawieniu się owoców nie zrobiłam. Skończyło się na tym, że miałam tylko jeden zbiór owoców, ale jak na pierwszy raz i tak uważam, że dynie mnie polubiły :)
 
No dobrze, ale skoro już Was zanudziłam moimi uprawowymi doświadczeniami, czas coś smakowitego Wam podać :) A wierzcie mi, było smakowicie. Tak luksusowej zupy dawno już nie jadłam. Jedwabista, kremowa, wyrazista – co nie jest łatwe, przy mdławym smaku dyni – poezja i rozkosz dla podniebienia!
 
Trik polegał przede wszystkim … na obłędnej ilości masła. Przyznaję, że miałam chwilę zawahania, tym bardziej, że zupę robiłam z podwójnej ilości. Myśl, że do garnka mam wrzucić dwie kostki masła była … hmmm lekko zastanawiająca. Ale, ale! Nie powiedziałam Wam jeszcze skąd pomysł na tą zupę. Recepturę wynalazłam w wycinku z jednej z książek Hestona Blumenthala. Jak więc mogłam nie zaufać takiemu mistrzowi?! Do garnka więc wskoczyły dwie kostki masła i pozostałe podwojone w swojej ilości składniki, a maślany aromat wypełniał dom i upajał. Pomyślałam sobie wtedy, że to taki prawdziwy comfort food :)
 
 
To co odkryliśmy w miseczkach było poezją nie do opisania. Rozkoszą większą niż ambrozja bogów. Gładka niczym jedwab, przełamana chrupkością orzechowej posypki zupa kryła w sobie doskonałe maślano-dyniowe smaki wyraźnie wyostrzone przez ocet i olej sezamowy. Szczypta cayenne dodawała na końcu języka tego przyjemnego żaru, łagodzonego świeżością i słodyczą smaku papryki.
 
Jeśli potrzebujecie zupy wyjątkowej, na zupełnie wyjątkową okazję – to ten dyniowy krem z pewnością zasługuje na takie miano. Nie jest to zupa codzienna, choćby przez tonę masła do niej użytego, a biorąc pod uwagę moje ciągle nieudane odchudzanie ;D i pilnowanie cholesterolu u mojego Ukochanego to na takie rozkosze pozwalamy sobie tylko od czasu do czasu. Ale by uhonorować tak wspaniałe plony wiedziałam, że potrzebujemy czegoś specjalnego, a poza tym …
 
… warto od czasu do czasu zgrzeszyć :)
 
 
Grzesznie rozkoszny krem z dyni
 
Składniki:
850g miąższu dyni
Oliwa z oliwek
250g niesolonego masła
3 cebule, obrane  i pokrojone w piórka
400g tłustego mleka
4 gałązki rozmarynu
Szczypta pieprzu cayenne
40g oleju sezamowego (lub do smaku)
40g octu balsamicznego (lub do smaku)
sól
 
Do wykończenia i podania:
20g orzechów laskowych, podpieczonych
½ gałązki rozmarynu
20g grubo mielona bułka tarta
1 łyżka zbrązowionego masła**
1 czerwona papryka, podpieczona i pokrojona w kwadraciki (ja kupiłam słodkiej, długiej odmiany i zostawiłam ją świeżą)
Pestki dyni (pominęłam)
Oliwa paprykowa (opcjonalnie, ja użyłam zwykłej, ale bardzo dobrej jakości)
 
Przygotowanie: Rozgrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Połowę dyni pokroić na plasterki na mandolinie (lub w mikserze, myślę, że można też zetrzeć na grubych oczkach tarki). Drugą połowę pokroić w duże kostki. Kostki dyni skropione oliwą podpiec w piekarniku przez ok. 45 minut lub do czasu jak będą miękkie i skarmelizowane. W dużym garnku roztopić 200 g masła i zeszklić cebule i plasterki dyni przez ok. 10 minut. W między czasie w drugim garnku podgrzać prawie do punktu wrzenia mleko. Zdjąć z ognia i włożyć 4 gałązki rozmarynu. Odstawić na ok. 20 minut. Po tym czasie przelać przez sitko do dyni i cebuli wraz z 600 g zimnej wody i podpieczoną dynią. Gotować ok. 10 minut na niewielkim ogniu, aż dynie zrobią się miękkie. Zdjąć z ognia, zmiksować i przetrzeć przez sitko (koniecznie przetrzyjcie – dopiero wtedy zupa jest prawdziwie jedwabista!). Doprawić do smaku cayenne, octem balsamicznym, olejem sezamowym i solą.
Do podania zmiksować na grubą posypkę orzechy z bułką i rozmarynem. Miseczkę lub talerz na zupę posmarować zbrązowiałym masłem i obsypać orzechową posypką. Na dno włożyć pestki dyni i kosteczkę z papryki. Przed podaniem podgrzać zupę, dodać resztę (50 g) masła i zblendować, wtłaczając w zupę powietrze (końcówka blendera powinna wystawać częściowo ponad powierzchnię płynu). Wlać do przygotowanych miseczek. Udekorować kroplami ostrej oliwy.
Ja zmieniłam zupę na etapie przygotowania. Chciałam by jedwabistość zupy znacznie mocniej była przełamana chrupkością, a ponieważ udało mi się kupić nieziemsko wręcz słodkie, długie odmiany papryk, nie podpiekałam ich, by dodały zupie świeżości i chrupkości. Element ze zbrązowionym masłem pominęłam, za to posypkę użyłam do dekoracji zupy oraz postawiłam ją na stole, by można było dosypywać jej sobie wedle uznania. Zupę udekorowałam niesmakową oliwą, ale bardzo dobrej jakości.
 
** zbrązowione masło – roztopić niesolone masło na małym ogniu, mieszając aż zrobi się złoto-brązowe. Zdjąć z ognia i przelać przez  filtr do kawy. Przechowywać w lodówce.
 
Źródło: Heston Blumenthal
 
* jakoś na przełomie lutego i marca dobrze jest przygotować rozsady roślin dłużej rosnących, jak dyniowatych czy pomidorów, karczochów i kardów. Bobowatym (czyli wszelkie groszki, fasolki czy bób) wystarczy jak przygotujemy rozsady w kwietniu.