Kolorowy obiad z niczego.

Czasem, jak każdy z nas, nie mam czasu na żadne dłuższe, spokojne, bardziej wyszukane gotowanie. Wpadam do domu jak po ogień, zaraz wypadam, miotam się to tu, to tam, by wyrobić się ze wszystkim co istotne … i gdy przychodzi popołudnie nagle orientuję się, że nie mam obiadu. Na szczęście w nieszczęściu prawie nigdy nie mam pustej lodówki, a to oznacza, że obiad – najprostszy z prostych – zaraz się pojawi.
 
gryczana_marchew_pietruszka_jarmuz_czerwceb_tofu_soja
 
W takie zabiegane dni lubię odpocząć choćby poprzez koloroterapię i dokładnie tym był ten jesienny, choć i doskonale pasujący do zimy czy przedwiośnia, obiad. Kaszę gryczaną wstawiłam najpierw, potem wystarczyło wyjąć z lodówki marchewki, pietrzuszki i łodygę selera naciowego. Pokrojone z grubsza w słupki szybko wylądowały w garnku wraz z sokiem z jednej wyciśniętej pomarańczy, szczyptą harisy i soli oraz odrobiną cynamonu. Korzenny, aromatyczny warzywny gulasz dusił się, kasza gryczana dogotowywała, pozostało tylko dodać jakiejś substancji temu obiadowi. Mięsa ani ryby w domu nie było, ale kostka tofu znalazła się gdzieś w tyle lodówki. Podsmażona z porwanymi listkami jarmużu, potem chwilę podduszona w korzennym, lekko orientalnym sosie i obiad gotowy. Mniej więcej w tym samym czasie co zamówienie obiadu, składu którego i tak nie poznamy.
 
pomarancz_potrawka
 
Zainspirowana tym kolorowym gotowaniem postanowiłam znów pobawić się w kolory. Kilka dni później kawałek dyni i kilka marchewek, pokrojonych w kostkę, zamieniło się w gulasz, znów o pomarańczowo-korzennym aromacie. By jeszcze bardziej pomarańczowo pokolorować talerz, wyciągnęłam z szafki soczewicę czerwoną, a substancji daniu dodał łosoś przez chwilkę zamarynowany w soku i skórce z pomarańczy, a następnie upieczony i podzielony na płatki. Całość dania dostała pazura dzięki suszonej papryczce chilli oraz świeżemu, tartemu imbirowi, a listki natki dodały smaku i przełamały kolor.
 
Jak widać, czasem można namalować obraz i zjeść obiad jednocześnie :)
 
 
Pomarańczowy gulasz korzeniowy
 
Składniki:
Kaszę gryczaną ugotowałam tak jak tutaj. Można też podać to danie z ryżem lub inną kaszą.
 
2-3 marchewki, 2-3 pietruszki obrane i pokrojone w słupki
1 łodyga selera, pokrojona w paski
1 pomarańcza, sok i skórka
harisa do smaku (u nas ok. 1/4 łyżeczki)
cynamon ok. 1/2 łyżeczki
sól
 
1 kostka tofu w całości
2 liście jarmużu, podarte na małe kawałki
olej arachidowy
 
Sos:
1 łyżka sosu sojowego
1/2 łyżeczki sosu ostrygowego
1 łyżeczka octu ryżowego
1/2 łyżeczki oleju sezamowego
1/4 łyżeczki przyprawy pięciu smaków
 
Przygotowanie: Marchewki, pietruszki i seler naciowy wrzucić do garnka wraz z sokiem i skórką z pomarańczy, harissą, cynamonem i solą. Przykryć i dusić ok. 15 minut.
Tofu w całości i jarmuż podarty na małe kawałki wrzucić na rozgrzany olej arachidowy i podsmażyć przez 2-3 minuty z każdej strony. Polać sosem po całości, jak potrzeba dodać odrobinę wody i przykryć na 5-7 minut, aż jarmuż lekko zmięknie. Podać na kaszy gryczanej i gulaszu z warzyw, tofu pokrojone w plastry, posypane jarmużem i polane sosem. Mniam!
 
Pomarańczowa potrawka
 
Składniki:
300 dag łososia
1 pomarańcza, sok i skórka
przyprawa pięć smaków
 
Kawałek dyni hokkaido (mniej więcej połowa)
2 duże marchewki
1 pomarańcza, sok i skórka
szczypta suszonego chilli
kawałek imbiru, starty na tarce
przyprawa pięć smaków
 
1 szklanka soczewicy czerwoną
 
Przygotowanie: Łososia zamarynowałam w soku i skórce z pomarańczy, opruszyłam przyprawą pięć smaków i solą. W tym czasie włączyłam piekarnik na 200 stopni. Włączyłam wodę w czajniku.
Dynię i marchewki pokroiłam w dużą kostkę i wraz z sokiem z pomarańczy, jej skórką, chilli, imbirem i przyprawą pięć smaków (do smaku, u mnie to było ok. 1/2 łyżeczki) zaczęłam dusić (łącznie ok. 30 minut). W tym momencie wypłukaną soczewicę wrzuciłam do garnka z rozgrzanym olejem, chwilę przemieszałam i zalałam ok. 1 1/2 szklanki wody. Zmniejszam gaz do średniego i po ok. 10 minutach soczewica powinna wchłonąć wodę. Solę ją, zakrywam i zdejmuję z ognia, by doszła przez ok. 10-15 minut.
W tym momencie wkładam łososia do piekarnika i piekę ok. 12-15 minut, zależnie od jego grubości. Gdy łosoś jest gotowy, wyjmuję go i widelcem dzielę na płatki. Układam na talerzu soczewicę, potrawkę z dyni i marchewki, a na to łososia podzielonego widelcem na płatki. Posypuję natką pietruszki. Szybko i smacznie :)
 
Smacznego!

Cytrusowe szaleństwo …

… spotyka mnie zwykle raz na dwa-trzy lata, gdy to zamawiam pełne cubotta pomarańczy i cytryn z InCampagna, ekologicznego gospodarstwa z Sycylii (przeczytajcie o nim więcej tutaj klik klik).
 
SONY DSC
 
Szaleństwo uwiecznione na tych zdjęciach spotkało mnie rok temu, ale jakoś nie złożyło się, by opisać i te zmagania i te receptury, a zasługują na zapisanie. Zaczęło się od dwóch skrzynek – jednej z pomarańczami Moro, drugiej z cytrynami. Oczywiście najpierw była zasada "dziel i rządź". Tu pomarańcze do konfitury, tu do marmolady, a tam na nalewki. To samo spotkało i cytryny, a przy okazji spisywałam ile potrzebuję cukru, wódki i spirytusu, grubej soli, słoików i butelek. Bez podręcznego zeszyciku, w którym spisuję swoje kuchenne eksperymenty chyba nic nigdy bym nie zapamiętała, gdyż niezwykle rzadko gotuję ściśle według receptur innych.
 
Tak i tym razem receptury były wypadkową moich dotychczasowych doświadczeń, zasłyszanych metod, przeczytanych rad. Zamarzyło mi się zamknąć w słoikach ten pięknie krwisty kolor pomarańczy moro i choć planu nie zrealizowałam idealnie, a same receptury jeszcze będą dopieszczane, warto już spisać je, by w przyszłych cytrusowych szaleństwach nanieść ewentualne poprawki i spostrzeżenia.
 
Dodam jeszcze, że mając przed sobą obie skrzynki cytrusów obiecałam sobie, że wykorzystam z nich wszystko, a jedynie ogonki na kompost polecą. Żadne skórki, żadne skrawki, żadne odcięte albedo nie może się zmarnować. Ba! nawet pestki i błonki miały – i stały się – naturalną pektyną.
 
SONY DSC
 
Zacznę od nalewek, a konkretnie od NALEWKI POMARAŃCZOWEJ. Te najszybciej powstawały, bo i metoda sprawdzona już wielokrotnie, szybka i bez problemowa. Mam swoją ulubioną proporcję na nalewki, którą stosuję zawsze, bez względu na rodzaj owoców czy alkoholu. Jest to 1 kg owoców na 1 litr mieszanego alkoholu (zwykle pół na pół spirytus z wódką) i między ćwierć a pół kilo cukru (zależy od słodyczy owoców, nie lubię ulepkowych nalewek, ale też nie przepadam za wytrawnymi). Tak więc pomarańcze (2 kg) obrałam obieraczką do warzyw, tak by zdjąć z nich samą aromatyczną skórkę, bez albedo. Potem owoce przekrawałam i wyciskałam z nich sok. Wszystko co zostawało, resztki błonek, abedo, pestki odkładałam do osobnego naczynia i dodałam później do marmolady lub naturalnej pektyny.
 
Skórki zalałam alkoholem w dużym słoju. Na tym etapie dobrze jest dodać do nich jakieś ulubione korzenne przyprawy lub kilka kawałków imbiru. Odstawiłam na minimum 14 dni, ale ja zwykle nie ruszam ich wcześniej niż po miesiącu – nie dlatego, że tak jest lepiej. Po prostu o nich zapominam ;)
 
Wyciśnięty sok wymieszałam z cukrem. Najpierw tylko połową przeznaczonego cukru, czyli z pół kilo brązowego cukru. Lekko podgrzałam, tylko na tyle by szybko się rozpuścił. Spróbowałam, dodając sobie "w pamięci", że to jeszcze będzie mieszane z alkoholem. Mi wystarczyło tylko pół kilo cukru. Ale robiąc swoje nalewki sprawdźcie sami. Zresztą, nie stanie się tragedia, jak dosłodzicie je podczas drugiego etapu, jakim jest łączenie alkoholu nasądzonego aromatem skórek (i przypraw/imbiru) z posłodzonym sokiem. Ów posłodzony sok na czas tych 14 dni, gdy skórki macerują się w alkoholu, wsadzam do zamrażalnika. W przypadku nalewek nie przejmuję się stratą wartości odżywczych, witamin i takich tam. W końcu nie po to nalewki się robi. Nie dla zdrowotności, a ku radości :D
 
SONY DSC
 
Podobnie robię NALEWKI CYTRYNOWE, ale w ich przypadku zwykle nie aromatyzuję ich już dodatkowo. Bardzo lubię cytrynową nalewkę, a pomarańczowa bez dodatków wydaje mi się mdła. Dlatego robię jeszcze drugą NALEWKĘ KAWOWO-POMARAŃCZOWĄ. Tą robię trochę inną metodą. Całe owoce (ok. 850 g) nakłuwam i wsadzam do dużego, ok. 2 litrowego słoja. Wsypuję ok 150 g kawy w ziarnach, cukier biały (ok. 200 g) i zalewam niecałym litrem alkoholu. Taką nalewkę trzymam pod ręką w czasie jej robienia, gdyż wymaga częstego wstrząsania. Gdy cukier się całkowicie rozpuści, zwykle po ok 3-4 tygodniach zlewam cały płyn, wyciskam pomarańcze, które miksuję i dodaję do pieczonego brownie, a kawę również mielę i dodaję do jakiegoś ciasta. 
Jeden słój właśnie taki robię rok rocznie, gdyż po prostu ślicznie wygląda, jednak od zeszłego roku zaczęłam również robić nalewkę kawowo-pomarańczową tą pierwszą opisaną metodą – kawę wsypuję do skórek. Wygodniej :)
 
SONY DSC
 
Nalewki są doskonałe do picia, jako prezenty, ale też do nasączania ciast, aromatyzowania kremów czy trufli. Innym doskonałym dodatkiem do wszelakich cukierniczych dokonań jest skórka pomarańczowa. Na tzw. SKÓRKĘ POMARAŃCZOWĄ W SYROPIE obierałam całe pomarańcze ze skórki wraz z albedo. Lubię, gdy skórki używane później do serników czy paschy, do dekoracji tortów czy kremów mają ten cytrusowy, słodko-gorzki posmak. Odcinam nadmiar albedo, ale zawsze pozostawiam jego cienką warstwę. Pokrojenie ich to już kwestia fantazji. Ja zwykle potrzebuję drobną kostkę, ale można pokroić w paseczki, czy nawet zostawić w dużych kawałkach i kroić wedle potrzeb. Takie skórki gotuję w zmienianej wodzie 2-3 razy po kilka minut od zagotowania na średnim ogniu, aż zmiękną i stracą goryczkę. 
 
Potem to już kwestia przygotowania syropu w ilości wystarczającej do przykrycia wszystkich skórek. Nie gotujcie go za dużo. Nie ma potrzeby, a dodatkowo z czasem syrop ten nabierze smaku i aromatu i sam w sobie będzie doskonale nadawał się do nasączania ciast czy jako dodatek do herbaty lub kawy. Syrop gotuję tzw. prosty. 1 część wody i 1 część cukru. Zagotowuję (na średnim ogniu) bez mieszania łyżką, za to delikatnie mieszając garnkiem. Gdy cukier się rozpuści, a syrop zacznie delikatnie wrzeć wrzucam skórki i gotuję ok 15 minut. Po tym czasie przekładam skórki do wysterylizowanych słoików, pasteryzuję i trzymam w lodówce.
 
Różne ścinki – zarówno z szykowania skórek w syropie, jak i innych przetworów zbierałam na blachę i suszyłam. Uzyskałam dzięki temu SUSZONĄ SKÓRKĘ, idealną do aromatyzowania soli czy użycia jako przyprawy do ryb, mięs, w praktyce wszystkiego.
 
SONY DSC
 
Te piękne malutkie pomarańcze moro aż prosiły się by zachować je również w postaci PLASTERKÓW W SYROPIE. Pokroiłam je cieniutko i układałam w wysterylizowanych słoikach. Zagotowałam prosty syrop (1 część wody i 1 część cukru) i wrzący wlałam na nie. Zamknęłam i pasteryzowałam przez 30 minut w piekarniku w 100 stopniach. Po tym czasie plasterki zmiękły, a później potrzeba było tylko czasu, aby syrop nabrał ich koloru i smaku, a one słodyczy. Doskonale sprawdzają się jako dekoracja ciast czy jako dodatek do grzańca.
 
SONY DSC
 
Cytryny miały swoje odpowiedniki i jako nalewki i jako plasterki czy skórki w syropie, jak również suszone skórki. Ale jest też coś unikalnego, coś tylko dla cytryn. KISZONE CYTRYNY. Robiłam je już kiedyś (klik klik do marynowanych cytryn), ale tamta metoda była niepotrzebnie skomplikowana. Po cóż wyciskać z części sok, a tylko część zasalać, skoro wystarczą 2-3 dni od zasolenia, a cytryny puszczą tyle soku, że nie będzie potrzeby ich niczym zalewać. Tak więc, zgodnie z ideą upraszczania i ekonomicznego gospodarowania ponacinałam na 4 części wszystkie cytryny przeznaczone na kiszenie (czyli ok. 1,5 kg cytryn – 4 cytryny na każdy 1-litrowy słoik). Następnym razem po prostu przekroję je na 4 cząstki. Może i ładniej wyglądają w słoju całe, tylko nacięte cytryny, ale dużo więcej ich mieści się gdy się je pokroi na cząstki. Ułożyłam je w słojach, sypiąc po łyżce gruboziarnistej soli morskiej do środka każdego owocu, jak i po drugiej łyżce na każdą cytrynę. Na koniec upchnęłam je mocno trzonkiem od drewnianej łyżki i odstawiłam do szafki na 3 dni. Po tym czasie puściły bardzo dużo soku, który stał się ich zalewą i jednocześnie zabezpieczeniem.
Skompresowałam je z trzech do dwóch 1-litrowych słoików, przekrawając każdy owoc na 4 części do końca, zalałam po wierzchu cienką warstwą oleju i wstawiłam do lodówki. Każdy taki słoik można dodatkowo aromatyzować najróżniejszymi przyprawami, ale ja wolę je takie uniwersalne. Po 3-4 tygodniach są wystarczająco ukiszone, by użyć je do tagine, pieczonej ryby czy gulaszu rybnego.
 
SONY DSC
 
Pisałam już wyżej, że i skórki cytrynowe zostały zamknięte w syropie, a i mały słoiczek plasterków cytryn też znalazł sobie miejsce w lodówce. Nie pisałam jeszcze jak robiłam swoją NATURALNĄ PEKTYNĘ. Wszystkie odcięte albedo (to ta biała część ze skórki) oraz pestki wrzuciłam do garnuszka. Zalałam wodą tylko do przykrycia. Można dodać wcześniej zbierane też pestki z jabłek, gniazda nasienne z jabłek i pigwy. Gotuje się to 30 minut, odcedza, a płyn używa do zagęszczenia galaretek. Teoretycznie 1-2 łyżki na 1 kg owoców.
 
SONY DSC
 
I tak przechodzimy do KONFITURY POMARAŃCZOWEJ. Pamiętacie mój dżem z dzikich pomarańczy? Tamten dżem powstał z gotowanych całych pomarańczy, zmielonych później w maszynce do mięsa (można też posiekać je nożem, by mieć większe kawałki skórki). W ten sam sposób zrobiłam też dżemy z cytryn i zwykłych pomarańczy – o czym za chwilkę napiszę więcej – ale tym razem zamarzyła mi się krwisto-czerwona galaretka pełna skórek. Miałam nadzieję, że jeśli z owoców wycisnę sok, zagotuję go z cukrem, skórkami i workiem pektynowym (czyli w potrójnie złożoną gazę wrzucone wszystkie pestki i błonki z wyciskania soku – jak na zdjęciu powyżej) uzyskam piękną galaretkę z zatopionymi paseczkami skórek.
 
SONY DSC
 
Wraz z moim Ukochanym przystąpiliśmy do pracy tytanicznej, gdyż na tą konfiturę przeznaczyłam aż 5 kg pomarańczy, a na jej cytrynową wersję 2,5 kg cytryn. Razem raźniej i weselej się nam pracowało, krojąc, siekając, wyciskając, a przy okazji malując moją białą kuchnię w krwiste kropki. Generalnie cały timeline moich cytrusowych działań to było 5 dni prac, ale nie ciągłych, z czasem dla psich treningów, czasem na eksperymenty z rillettes czy smalcem, czasem na towarzyskie spotkania, domowe prace, rodzinne zjazdy. Przy dobrej organizacji szła ta zabawa całkiem sprawnie :)
 
SONY DSC
 
Tak oto wyglądał 10 litrowy gar KONFITURY POMARAŃCZOWEJ na początku gotowania.
Te cytrynowe skórki posiekane w kosteczkę to była wpadka – pomyliłam się i zamiast je ugotować osobno w syropie, wrzuciłam do konfitury. Nic to! Przepadło! Nauczka na przyszłość, by najpierw wypić kawę, a nie tuż po obudzeniu brać się za konfitury :D
 
Skórki pomarańczowe (było ich 1 kg plus wpadkowe 400 g skórki cytrynowej) i sok z pomarańczy (2,5 kg) wymieszałam z cukrem (na 5 kg pomarańczy zużyłam 2,5 kg cukru jasnego brązowego). Podgrzałam do rozpuszczenia cukru. Wtedy dołożyłam worek pektynowy (wszystko w nim ważyło 1,5 kg) i gotowałam na małym ogniu ok 2 godzin, mieszając od czasu do czasu.
 
SONY DSC
 
KONFITURA CYTRYNOWA powstawała w 5 litrowym garnku. Skórki (700 g) posiekane w paseczki, sok (1 kg) zagotowałam do rozpuszczenia cukru białego drobnego (1,5 kg). Dodałam worek pektynowy (800 g) i gotowałam ok 2 godzin na małym ogniu, mieszając od czasu do czasu.
 
SONY DSC
 
Po tym czasie wyjęłam worki pektynowe i bardzo porządnie je odcisnęłam, odcedzając ich zawartość na sitkach, by oddały cały sok, całą pektynę, cały smak. To dosyć męczące zajęcie, ale jak się ma kilka sitek i misek pod ręką, można sobie poradzić bez nadwyrężania nadmiernego. A wierzcie mi, wiem co mówię. Zanim przybyły do mnie dwa pudła cytrusów nabawiłam się nie tylko nawrotu rwy kulszowej, ale również najsilniejszego od lat powrotu kontuzji łokcia tenisisty. Małymi kroczkami jednak dało się zrobić wszystko bez bólu i zgrzytania zębów ;)
 
Za to jaki zapach był w domu!
 
SONY DSC
 
Niestety mimo zabiegów z pestkami i albedo przerabianych na naturalną pektynę, konfitura bardzo długo nie chciała się zagęścić. Test zimnego talerzyka nie wychodził i nie wychodził. Aż mnie to ciut zasmuciło, gdyż im dłużej gotowana była konfitura, tym bardziej traciła swój piękny czerwony kolor. Koniec końców zdecydowałam się dodać kupioną w eko-sklepie pektynę i chyba niepotrzebnie, bo odłożony mały garnuszek konfitury doszedł do odpowiedniej konsystencji w tym samym czasie.
 
Ale, skoro ten wpis w moim zamyśle ma być kroniką tamtych działań, by usprawnić przyszłe cytrusowe szaleństwa, z dokładnością kronikarza zapisuję co nastąpiło, a mianowicie, iż że do konfitury pomarańczowej dodałam 4 łyżki, a do cytrynowej 2 łyżki pektyny, rozmieszanej w niewielkiej ilości zimnej wody. Tragedia się nie stała, ale ten odłożony mały garnuszek pokazał mi, że niepotrzebnie straciłam cierpliwość.
 
Co do temperatury – jeśli ktoś z was ma termometr cukierniczy, to idealna temperatura dla słodkich przetworów to ok 105 stopni Celsjusza.
 
SONY DSC
 
Co do testu zimnego talerzyka. Pewnie każdy go zna, ale może jednak nie … podaję więc o co chodzi. Kilka spodeczków wkładam do zamrażalki pod koniec szykowania konfitury czy dżemu, aż się porządnie schłodzą. Przynajmniej na 30 minut. Potem wylewam łyżkę konfitury na talerzyk i delikatnie nim poruszam. Po kilku chwilach (około pół minuty) palcem sprawdzam czy konfitura ma odpowiednią gęstość. Jeśli tworzą się zmarszczki i po gwałtownym ochłodzeniu (=dzięki wlaniu na zmrożony spodeczek) jest już odpowiedniej konsystencji, znak, że konfitura jest gotowa.
 
Tak uzyskałam duuuużo aromatycznych słoiczków – ogółem około 6 litrów konfitury pomarańczowej i około 3 litrów cytrynowej, a ostatnie słoiczki wyjadam teraz, blisko rok później :D
Mimo straty w kolorze doskonale sprawdzają się zarówno jako słodki dodatek do śniadania, ale i jako uzupełnienie serów czy wędlin. A w herbacie z kapką nalewki pomarańczowej z goździkami mmmmm poezja! :)
 
SONY DSC
 
Kandyzowane plasterki i kandyzowana skórka pomarańczowa – pomimo pasteryzacji – powędrowały do lodówki. Niestety w mieszkaniu w bloku mam za ciepło by trzymać je w moich spiżarnianych szafkach. Nie tyle by spleśniały, co zaczęły fermentować. A że nie planowałam robić cytrusowego wina, szybko wylądowały w lodówce. Grzańce robione na święta były właśnie aromatyzowane syropem z ostatnich plasterków. Same w sobie te plasterki są jak cukierek. Bajka!
 
SONY DSC
 
Przejdźmy do kolejnego eksperymentu, niezwykle udanego, szczególnie jeśli mowa o słodkich przetworach dla dzieci czy jako dodatek do naleśników na słodko. MARMOLADA POMARAŃCZOWA i identycznie przygotowana MARMOLADA CYTRYNOWA.
 
Pamiętacie szykowanie skórek w syropie? Obierałam ja te owoce ze skórek, a same owoce … przekrawałam na mniejsze kawałki i zasypałam cukrem. Trochę resztek skórek się tam trafiło, trochę wytłoczyn z wyciskania soków. Zasypałam to wszystko cukrem. Prawie 2 kg cytrynowych elementów zasypałam 1 kg cukru. Natomiast w przypadku pomarańczy również blisko 2 kg owocowego wkładu dostało tylko pół kilo cukru. Jak pisałam wyżej – wszystko zależy od smaku i gustu. Odnajdźcie swój idealny smak ;)
 
Te obrane pomarańcze czy cytryny, wraz z różnymi końcówkami posiekałam drobno, zasypałam cukrem i odstawiłam na noc do lodówki. Po tym czasie przelałam do garnków i smażyłam. Nie zajęło to długo, ale było rozciągnięte w czasie. Gdyż jak na marmoladę przystało była ona smażona przez minimum 2-3 dni, po około godzinę do dwóch dziennie. Na maluteńkim ogniu, często mieszana, by odparowała i zgęstniała. Na koniec zmiksowałam wszystko blenderem i … przetarłam.
 
Tak! Przetarłam. Jak nasze babki i prababki przed nami, jak nasi dziadowie z dziada pradziada, marmolady się przeciera! Koniec kropka! Tu trzeba wytężyć muskuły. Ale jak się ma najwspanialszego Męża na świecie, który jest również doskonałym rehabilitantem i masażystą, to i przecieraniu można podołać. Na koniec tą przetartą już marmoladę zagotowałam i hyc do słoików, by potem delektować się nią z naleśnikami smażonymi przez ukochanego, jako dodatek do kremu do ptysi, jako wypełnienie ciasteczek z dziurką, jako nadzienie do pierniczków … i tak po prostu wyjadane łyżeczką, choć przyznać się muszę, że wolałam jednak tak po prostu wyjadać łyżką konfiturę ze skórkami niż marmoladę :D
 
SONY DSC
 
Ostatnim eksperymentem była rozmarynowa galaretka pomarańczowo-rabarbarowa. O dziwo! wyszła dokładnie tak jak sobie tego zaplanowałam, choć dopiero za drugim razem.
 
Ale zacznijmy od początku. Rozmroziłam rabarbar. Zamrożone owoce zwykle już nie nadają się na przetwory, gdyż tracą siłę żelowania. Jednak to nie na rabarbarze opierała się siła tej galaretki, którą później planowałam wykorzystać do piersi z kaczki lub steku z rostbefu. To właśnie ta naturalna pektyna z wytłoczyn z cytrusów, z ich pestek, miąższu i resztek soku dała galaretce jej siłę. Prawie 600 g cytrusowych wytłoczyn zasypałam połową szklanki (ok. 110 g) cukru białego. Prawie 800 g rabarbaru również zasypałam połową szklanki cukru (ok. 110 g). Na drugi dzień zlałam z nich sok, wytłoczyny wrzuciłam do garnka i gotowałam najpierw na małym ogniu przez ok 30 minut, potem dorzuciłam rabarbar i gotowałam na średnim ogniu do zawrzenia. Przerzuciłam wszystko na sitko i poczekałam od odcieknie. To zajęło kilka godzin, ale nie należy się z tym spieszyć ani na siłę odciskać, gdyż inaczej galaretka nie wyjdzie klarowna.
 
Szczerze powiedziawszy, to dopiero na tym etapie pomyślałam sobie, że chcę by ta galaretka miała od razu aromat rozmarynu. Więc dopiero po odcieknięciu wrzuciłam łyżkę suszonego rozmarynu, podgrzałam, bez zagotowywania i zostawiłam do ostudzenia. Odcedziłam jeszcze raz i przelałam do słoiczka. Wyszedł mi tego jeden malutki słoiczek galaretki. Akurat na dwa obiady – jeden z piersią kaczki, drugi z pieczonym rostbefem. Patent stanowczo do powtórzenia i wykorzystywania w przyszłości, szczególnie z kaczką. Pasuje cuuuudownie!
 
SONY DSC
 
Prawie prawie na koniec chcę Wam przedstawić moje podstawowe narzędzia kuchenne – zeszyt z ołówkiem i kalkulator w komórce. Kubek z herbatą lub kawą jest opcjonalny :D
 
Mam kilka swoich zeszytów kuchennych. Jest jeden – zwę go "Ten prawie idealnym" do niego spisuję przepisy warte zapamiętania, ale ponieważ mam fioła na punkcie uporządkowania to denerwuje mnie, że jest przeplatany – babeczki z mulami w winie, krewetki obok musu czekoladowego, czy suflet bananowy sąsiadujący z makaronem i lasagne – właśnie dlatego założyłam bloga, by móc łatwo i szybko wyszukiwać swoje przepisy :D
Jest "Ten chlebowy". Założyłam go, gdy działała "Piekarnia po Godzinach", a teraz dodaję do niego chleby, które mnie zachwyciły. Na szczęście to kołonotatnik, więc mogę wywalić przepis, który zbyt pochopnie pojawił się na kartach "Tego chlebowego".
 
Jest i "Ten chwilowy". To zeszyt do spisywania wydarzeń na gorąco. Bez zwracania uwagi na pismo, bez zwracania uwagi na to czy poplamią się kartki. Ten zeszyt leży tuż przy kuchence lub desce do krojenia, ołówek lub długopis obok, a zapiski pojawiają się w nim na bieżąco. Oczywiście – jak na nadperfekcjonistkę przystało – spisuję swoje dokonania co do tzw "grosza". Tak więc rabarbaru do galaretki było 826 gram a nie około 800 gram, a marmolada cytrynowa miała masy cytrynowej 1830 g, a nie blisko 2 kg. Taki to już mój prywatny, perfekcjonistyczny świrek :)
 
Przy okazji zwróćcie uwagę na zdjęcie słoików cytryn. Zostało zrobione po trzech dniach i po kompresji z 3 do 2 słoików. Już na tym etapie nie było potrzeby dolewać żadnego soku z wyciskanych cytryn. A dwa dni później nawet odrobinka cytryny nie wystawała ponad powierzchnie soku i oliwy.
 
SONY DSC
 
Na sam koniec przetworów jeszcze DŻEM Z GOTOWANYCH CYTRYN z 2012 roku. W tamtym roku wszystkie cytrusowe przetwory szykowałam metodą gotowania całych owoców, wiec odsyłam Was do przepisu spisanego tutaj (klik klik). Dodam jeszcze, że cytrynowy dżem dużo szybciej się żeluje sam z siebie – jasne! cytryna ma bardzo dużo pektyn. Co do możliwości zastosowań to już musicie sami sobie odpowiedzieć – ja uwielbiam go i jako łakoć, i jako dżem na kanapce, i jako dodatek do dań wytrawnych – szczególnie rybnych lub z indykiem, a herbata z imbirem, nalewką cytrynową i łyżeczką cytrynowego dżemu to po prostu bajka!
 
Tak kończy się długaśny wpis o moim cytrusowym szaleństwie, ale to jeszcze nie koniec cytrusowych szaleństw. Będę jeszcze nie raz eksperymentować z tymi smakowitymi owocami, tym bardziej jak można je dostać prawdziwe, niewoskowane, bez chemii i przetworzyć w coś smakowitego – dla siebie, dla przyjemności poszukiwania nowych smaków czy dla obdarowanych miłych nam ludzi :)
 
Smacznego.

Krótka historia o dwóch kawałkach mięsa.

Zagadałam Was pewnie okrutnie ostatnim postem, ale jak tu nie dzielić się taką smakowitą miłością do Befsztyka :)
 
Dziś za to krócej i treściwiej … o! bardzo treściwie i smakowicie. Moje dwa ulubione dania – jedno typowo jesienno-zimowe, drugie w gruncie rzeczy całoroczne, ale ze względu na czas jego szykowania i moje zabieganie ogrodowo-psiejskie w czasie wiosennej czy letniej ładnej pogody, zwykle pozwalam sobie na nie zimą, gdy pogoda, a czasem i choroba, uziemi mnie w domu.
 
Od początku jednak. Kilka dni temu, z racji przeziębienia i fatalnej pogody, zamiast wybrać się do sklepu stacjonarnego, zrobiłam zakupy w sklepie internetowym Befsztyka. Robiłam je już wcześniej, ale jedynie dwukrotnie, wciąż więc trochę gubiłam się w tym. Nie żeby to była jakaś szczególnie skomplikowana procedura. Po prostu mam ostatnio myśli rozbiegane za zbyt dużą ilością zajęć jakie robiłam, by ustrzec się przed błędem zbyt szybkiego klikania :)
 
SONY DSC
 
Jeśli obserwujecie fejsbukową odsłonę mojego Szczęścia, wiecie, że kilka dni temu zamieściłam to zdjęcie, z takim oto komentarzem "(…) Druga opcja to dopiero zagwozdka – robię zakupy przez internet, zaznaczam ossobuco z polskiej Limousine, ale zamiast zaznaczyć w porcjach, zaznaczam w całości … LOL ale miałam śmiechu jak rozpakowałam zakupy. I teraz się zastanawiam – szukać piłki do metalu czy dusić ten 2 kilogramowy kawałek w całości? Pewnie stanie na duszeniu w całości, a będzie to moje ulubione zimowe połączenie imbiru i pomarańczy z wołowiną. (…)"
 
Nie, nie skończyło się duszeniem dwukilogramowego kawałka w całości. Ponieważ w ramach sprawdzania, testowania i odświeżania przepisów z początków mojego bloga, chciałam z tej pręgi z kością zrobić gulasz wołowy pomarańczowo-imbirowy, z moimi zmianami. Dlatego też wzorem Julii Child z jednego z jej programów – odcięłam mięso po powięziach (chodzi o te błonki pomiędzy całymi kawałkami mięsa) i udusiłam swój gulasz, kość dokładając wraz z mięsem. Zależało mi przede wszystkim na smaku oraz konsystencji, jaką szpik miał nadać mięsu i sosowi, dzięki procesowi długiego i powolnego pieczenia. Wizualny efekt kawałków pręgi na kości był drugorzędny, choć mile widziany w przyszłości :)
 
Ile ja miałam śmiechu z samej siebie jak po wizycie Łukasza z Befsztyka, który dostarczył mi pełne torby mięs, zaczęłam wszystko wyjmować do lodówki, to już wiem tylko ja i pies, który patrzył się na mnie zaciekawiony, czemu to jego pani tak śmieje się nad kawałkiem mięsa z kością :D
 
SONY DSC
 
Teraz o samym przepisie. Oryginalny przepis od tego sprzed kilku dni (który widzicie na zdjęciu powyżej) różni się przede wszystkim rodzajem mięsa. Tym razem użyłam, zamiast chudszych kawałków zrazówki, pręgi z kością, która nadała sosowi cudowną wręcz kleistość, gęstość i mięsny smak podniesiony do kwadratu. Dodatkowo, nawet najlepsza konfitura kupiona w sklepie, nie da tego smaku jaki daje własna, domowa konfitura z gorzkich pomarańczy. I wierzcie mi, nie ma lepszego dania na chorobę, niż ten imbirowo-pomarańczowy kociołek słońca. Z kuskusem, polentą, ziemniakami czy chlebem, z czymkolwiek nie jest jedzony, jest przykładem takiego dania, o którym mówi się "przez żołądek do serca".
 
SONY DSC
 
I tak przechodzimy do wolnopieczonego rostbefu. Idealny rostbef musi być przede wszystkim idealnym kawałkiem mięsa – z mięsnej rasy, poprzerastany tłuszczykiem, odpowiednio sezonowany.
 
Bez tego ani rusz, nie będzie idealnego rostbefu i już (hehehe, ale mi się zrymowało :D)
 
Można oczywiście taki kawałek mięsa marynować w mocnych aromatach, ja jednak lubię jak obdarowuje on nas jedynie swoim mięsnym smakiem, z nutką ziół, jak w tym przypadku rozmarynu. Taki rostbef uwielbia też dodatki. Kiedy szykuję go na obiad, najczęściej na talerzu znajduje się sos berneński lub szalotkowy sos winno-maślany. Gdy kroję sobie plasterki do lunchowej sałatki, wtedy wystarczy kwaskowaty winegret na bazie octu z czerwonego wina, by pozwolić mięsu rozwinąć swój potencjał. A jeśli macie jeszcze zachomikowaną w szafce wędzoną sól morską, to naprawdę nie potrzeba wiele więcej.
 
Hmmm, miało być dziś krócej … i nie wyszło :) Za to z pewnością jest smakowicie, a w taki dzień jak dzisiaj, po weekendzie pełnym zajęć i choroby mojej i psa, doskonale jest zjeść miseczkę pomarańczowo-imbirowego gulaszu z kromką chleba czy sałatkę z wolnopieczonym rostbefem.
 
 
Pomarańczowa wołowina z imbirem
 
Składniki:
200 ml. bulionu wołowego (ja nie dawałam tych 3 przypraw poniżej i nie używałam bulionu wołowego ze względu na duszenie mięsa z kością. Kość daje wystarczająco silny mięsny, wołowy smak, że można użyć nawet wody. Ja jednak dałam bulion warzywny)
3 goździki (pominęłam teraz)
3 nasiona kardamonu, lekko roztłuczone (pominęłam teraz)
opcjonalnie kawałek kory cynamonowej (ok. 2-3 cm) (pominęłam teraz)
 
2-3 łyżki oleju
70-90 dag mięsa wołowego (z 2 kg pręgi z kością, miałam ok 1,25 kg mięsa)
2 duże cebule (ja teraz dałam naprawdę duże, cebule giganty odmiany cukrowej)
świeży imbir, 2-5 cm obranego i pokrojonego w cienkie paski kłącza (w zależności od upodobań ostrości, ja daję 5 cm, choć tym razem dałam ok 8 cm i to była imbirowa torpeda)
 
1-2 duże marchewki (dałam 2)
seler naciowy (ilość do smaku, tym razem nie dałam, ale mój bulion warzywny był mocno warzywny, z dużą ilością selera)
3 łyżki sosu sojowego jasnego (tym razem dałam 2 łyżki ciemnego)
250 ml. soku z pomarańczy
do 1 szklanki marmolady z pomarańczy (najlepiej możliwie gorzka, z dodatkiem skórek – dałam własną, przepis tutaj)
2 łyżki przyprawy pięć smaków (mniej więcej równe proporcje anyżu gwiazdkowatego, cynamonu i pieprzu syczuańskiego, połowa goździków i ćwierć kolendry, najpierw wstępnie utłuczone w moździerzu, potem zmielone na proszek w młynku do kawy)
 
Przygotowanie: Bulionu tym razem nie aromatyzowałam dodatkowo przyprawami korzennymi, gdyż dusiłam mięso z kością, a do tego używałam domowej mieszanki, świeżych i mocno aromatycznych przypraw do przyprawy pięciu smaków.
Mięso oddzieliłam od kości, zachowując w całości części mięśni. Te większe podzieliłam na pół. Obsmażyłam na oleju na bardzo dużym ogniu, by szybko jedynie zbrązowić kawałki z zewnątrz. Jeśli naprawdę się spieszycie, można pominąć ten etap, choć moim zdaniem dodaje on ważną warstwę smaku. Mięso przed smażeniem powinno być idealnie suche, by olej nie pryskał.
Obsmażone (lub nie) mięso przekładam do brytfanki (u mnie to 7 litrowy podłużny garnek, idealny do duszenia, bo mogę i dusić na palniku i w niskiej temperaturze piekarnika), a na pozostałym tłuszczu szklę cebulkę i przesmażam imbir przez 1-2 minuty. Wszystko łączę w brytfance, do której wrzucam pokrojone na duże kawałki talarki marchewki (i pokrojonego w cieniutkie paseczki selera naciowego). Wlewam sok pomarańczowy, marmoladę, przyprawę pięć smaków, sos sojowy oraz przecedzony bulion. Dolewam wody/bulionu, tak by zakryła mięso. Doprowadzam wszystko do wrzenia. Zmniejszam ogień i gotuję pod przykryciem przez 1 1/2 godziny. W przypadku pręgi z kością ten czas się znacznie wydłuża – na maluteńkim ogniu (najlepiej garnek położyć na płytce, można je kupić zwykle na bazarach) zajmie to minimum ok 2,5-3 godzin, ale można zostawić na więcej. Dzięki kości i kleistości pręgi w praktyce nie ma możliwości by przesuszyć mięso. Celem jest doprowadzić je do stanu, by można było je podzielić na kawałki samym widelcem.
Przed podaniem sos można przecedzić i zaokrąglić go masłem, ale ja wyjęłam mięso i marchewki, a z kości szpik dodałam do sosu i dokładnie roztrzepałam wszystko. Sos zyskał na gęstości i smaku. Ponieważ dałam baaaaaardzo dużo imbiru tym razem, nie dodawałam już pieprzu, ale przed podaniem należy doprawić do smaku.
Dlatego też ważne by nie pokroić mięsa na maleńkie kawałki, by nie rozpadły się, bo będziemy mieć ragu zamiast gulaszu.
Podawać z kuskusem czy ryżem, albo jak ja tym razem z polentą (przepis poniżej). Do tego jakieś zielone warzywo dla koloru, a najlepiej zielone i zimowe warzywo dla koloru i smaku – brokuł czy brukselka pasują idealnie, dodając ziemistości. Po ugotowaniu doprawiam je lekko sosem sojowym, octem ryżowym i olejem sezamowym. Podobny dressing daję do sałaty, najlepiej twardej rzymskiej lub pekińskiej, ewentualnie pak choi.
 
Żródło: program Michela Smith'a, kandyjskiego kucharza (bodajże o tytule Domowy Kucharz), z moimi zmianami.
 
Rostbef wolnopieczony …
 
… nie potrzebuje skomplikowanego przepisu. Weź idealny, doskonały poprzerastany tłuszczem równomiernie (chodzi o te białe żyłki tłuszczu w mięsie) rostbef, idealnie by był bez błon. Posmaruj go oliwą, szczodrze posyp solą morską i bez przesady rozmarynem. Pieprzu możesz nie dawać na poczatku. Pieprz lepiej dać na koniec. Obsmaż z góry i dołu na meeega rozgrzanej patelni po pół minuty, maks minutę. Tylko by go ładnie zbrązowić, gdyż potem w czasie długiego pieczenia zyska piękną ciemną, karmelową wręcz obwódkę. Chcesz ją widzieć na swoim plasterku :)
 
Włóż do brytfanki. Piecz w 80 stopniach przez … długo. Ok 2,5-3 godzin dla 1 kg kawałka, do uzyskania – wielce trudno brzmiącego stanu medium rare (rare czy blue wolę do steków smażonych/grillowanych gwałtownie, przy wolnym pieczeniu smaczniejszy dla mnie jest medium rare lub medium, ale to kwestia gustu, więc sprawdź jaki smakuje Ci bardziej). Doskonale jest mieć termomentr z sondą i alarmem. Można czytać książkę, leżąc chora w łóżku ;-)
 
Rostbef po upieczeniu musi odpocząć kilka minut, zanim go pokroimy, by soki się w nim ustabilizowały.
 
Rostbef lubi dodatki. Jeśli ma zagościć na obiedzie, daj mu winnego sosu szalotkowego (szalotki drobno posiekane, zeszklone a potem połączone z redukcją wina i bulionu, zaokrąglone masłem) lub sosu berneńskiego (czyli sos holenderski z dodatkiem estragonu. Wariacje na temat sosu holenderskiego i jego rodzajów szukaj tutaj). Zapomnij jednak by sfotografować danie, które z racji choroby i złej w takim czasie organizacji zjadacie o 21:00 ;-) Za to na drugi dzień odgrzej mięso też w 80 stopniach przez ok 1-1,5 godziny i podaj z ugrilowaną polentą, pokrojoną w kostkę i sałatką z sałaty rzymskiej z jabłkowym dressingiem. Rostbef luuuuubi sosik, szczególnie kwaskowaty* :)
 
Jeszcze jedna uwaga – wolnopiczony rostbef nie lubi odgrzewania. W dniu pieczenia jest idealny, na drugi dzień smakowity, na trzeci już nie tak bardzo. Lepiej więc upiec go w mniejszych porcjach, a jeśli zostanie na trzeci dzień będzie doskonały do kanapek.
 
* co dziwne, ale pasuje mu też taka kapusta – sprawdzone ostatnio, gdy zajadaliśmy szybki obiad z resztek z lodówki i z szykowanej do gęsi duszonej kapusty :D
 
Źródło: Ten przepis to moja wolna amerykanka, ale idealnego rostbefu nauczyłam się na kursie u Kurta Scheller'a, o którym … hmmm … no mam nadzieję, że w końcu napiszę :D
 
Polenta na dwa sposoby, kremowa i smażona/grillowana
 
1 szklankę polenty (to porcja na 5-6 osób lub 2-4 żołnierzy :D) wsyp powoli do 3 szklanek wrzątku, mieszając cały czas trzepaczką balonową, ewentualnie łyżką (trzepaczką łatwiej). Gotuj na średnim (do małego) ogniu, często mieszając (później, gdy masa gęstnieje, trzepaczkę lepiej zamienić na łyżkę), ok 15-30 minut (wiele zależy od rodzaju kaszki – gotowałam już włoskie i francuskie i niemeickie i polskie, czas gotowania zawsze mnie zaskakiwał). Na koniec doprawić łyżką masła, solą i sporą dawką parmezanu, jeśli chcemy kremowej polenty, jedzonej od razu po ugotowaniu.
 
Ja jednak nie przejmuję się czasem gotowania. Gdyż polentę według mnie najlepiej ugotować duuuużo wcześniej. Można i dzień wcześniej. Bo choćby nie wiem jak doprawiona, taka płynna mamałyga to nie jest to. Za to gdy pod koniec gotowania doprawimy solą (bez masła i parmezanu), a potem wylejemy wszystko do naczynia (u mnie ceramiczne nauczynie pi razy oko 20 x 30 cm), po całkowitym ostudzeniu uzyskamy cienki placek, który doskonale nadaje się do pokrojenia w dowolny kształt (kwadraty, trójkąty, romby, itp) i do odsmażenia na pateni (lub grillowania na patelni grillowej). Taką polentę można też odgrzać w niskiej temperaturze wraz z rostbefem.
 
Polenta kremowa, lepsza jest z dodatkami, typu podduszona dymka z chilli i imbirem czy usmażone na maśle z cebulką grzyby albo z podduszonymi suszonymi pomidorkami. Wariacji tyle ile wyobraźnia podda. I w kremowej i w smażonej/grillowanej opcji jest bardzo smaczna, a do tego o konsystencji jak żaden inny dodatek, bo to ani nie puree ani żadna kasza ani makaron. Jest niezwykle chłonna na smaki i bardzo plastyczna, więc może być ciekawym materiałem do eksperymentów.
 
Ważne by do polenty do grillowania/odsmażania nie dodawać masła i parmezanu, bo będzie przywierać i się kruszyć. Taką polentę należy doprawić raczej zmielonymi przyprawami (idealny jest też puder z grzybów, czyli zmikoswane suszone grzyby).
 
Smacznego.

Zastrzyk energii z czekolady i pomarańczy.

Zima pojawiła się z całym entourage'm, śnieg po kolana, lodowate temperatury, słoneczne na przemian z pochmurnymi dni. Czas doskonały na zabawę z psem i ganianie się po zaspach, gorzej z treningiem, gdy zwały śniegu przeszkadają w precyzyjnym wykonywaniu kolejnych elementów ćwiczonego posłuszeństwa. My ćwiczymy więc w domu, a tymczasem to czas doskonały też na kuchenne eksperymenty i wspominki. Smakowite wspominki.
 
SONY DSC
 
O tym co dobrego jedliśmy na treningach obrony jeszcze kilka tygodni temu. O czekoladowym cieście z pomarańczy, wilgotnym a jednocześnie puszystym, co jest typowe dla ciast pieczonych z użyciem mąk orzechowych. Doskonale nadaje się do zabrania na wypad do lasu czy jako ciasto-gościniec dla znajomych.
 
Piekłam je już kilka razy. Prawie za każdym razem w foremce kwadratowej, dzięki której łatwo dzieliło się ciasto na niewielkie porcje. Dzięki czekoladzie i kakao nawet malutki kawałek wystarcza, by dodać energii i zaspokoić pojawiający się chwilami głód. A chłonność jaką to ciasto ma dla dodatkowych smaków, aromatów jakie można w nim przemycić, daje pole do ogromu niespodzianek jakie poczęstowani będą mieli na językach i podniebieniu. Wystarczy wspomnieć o mocno kardamonowej wersji czy ultra goździkowej, bym chciała znów je piec i raczyć się nim nie tylko na treningu.
 
SONY DSC
 
Dziś, walcząc z atakiem chronicznego zmęczenia jakie mnie ostatnio dopadło, dzielę się z Wami wspomnieniem dnia pełnego energii i smakowitego ciasta, a sama idę do kuchni, by wyczarować inny czekoladowy łakoć.
 
Nie ma to jak czekolada i pomarańcze, by stworzyć obłędnie pyszny zastrzyk energii.
 
 
Ciasto cytrusowe z czekoladą
 
Składniki:
2 duże pomarańcze (po ugotowaniu ok 375 g)
6 jajek
2/3 szklanki cukru brązowego
3 łyżki kakao + 3 łyżki startej na tarce czekolady
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
250 g mielonych migdałów (lub innych orzechów)
opcjonalne dodatki smakowe: ok 1 łyżeczki do 1 lyżki cynamonu, kardamonu, gożdzików, przyprawy korzennej, wanilii lub innych (jeden dodatek lub więcej, zależnie od gustu)
 
Przygotowanie: Pomarańcze wyszorowałam (jeśli nie są to ekologiczne owoce należy namoczyć je w gorącej wodzie przez 1 godzinę, a potem wyszorować szczoteczką skórkę z wosku), włożyłam do garnka z wodą tak by były przykryte (przykrywam je mniejszą pokrywką) i gotuję ok 1 godziny. Nagrzać piekarnik do 190 stopni Celsjusza. Przestudzić pomarańcze, przeciąć w misce (by zachować soki), wyjąć pestki i przełożyć wszystko do miskera. Zmiksować na gładko. Dodać jajka i pozostałe składniki i zmiksować. Przelać do foremki (u mnie 20 cm x 20 cm, wyłożona pergaminem. Może być też o średnicy 21-26 cm, wysypana mąką lub bułką tartą. Ciasto może przywierać, więc uwaga na pieczenie go w wymyślnych babkowych foremkach. Trzeba je obficie wysypać.) Piec ok 40-60 minut (po 40 minutach sprawdzić patyczkiem i jeśli się za mocno przypieka na wierzchu a jezcze nie jest gotowe, przykryć folią aluminiową i dopiekać 20 minnut). Podać posypane cukrem pudrem, polane lukrem lub polewą czekoladową.
 
Źródło: Na podstawie przepisu na ciasto klementynkowe Nigelli Lawson z "How to eat"
 
Smacznego.

Czwartkowe ciasteczka!

Król Staś miał swoje czwartkowe obiady, ale powiadam Wam, bledną przy Czwartkowych Ciasteczkach, a wszystko dzięki Moni i jej Magicznemu Stoliczkowi.
 
SONY DSC
 
Zaczęło się niewinnie. Ot, sprawdzam jak co rano wiadomości w skrzynce mailowej i na fb. Raz, drugi, trzeci moje oko przyciąga kadr pełen ciasteczek na Stoliczku Moniki. Nie mogłam przechodzić obok nich obojętnie, a że i mnie w przedświątecznym szaleństwie wzięło na ciasteczka, to było już wiadome, że od słowa do słowa i będziemy piec razem. Oczywiście to musiały być ciasteczka zaproponowane przez Monię, Ciasteczkową Muzę i Mistrzynię :)
 
Czekałam pełna radosnego wyczekiwania kilka dni zanim przyszła wiadomość – "pieczemy Ischler tortchen". Z samego rana jak tajfun posprzątałam kuchnię, wymieszałam składniki na chleb i za odmierzanie ingrediencji do ciasteczek się wzięłam. Oczywiście od razu trochę namieszałam, zmniejszając ilość cukru, ale przewidując już słodycz kremu i intensywność czekolady, nie chciałam, aby ciasteczka okazały się za słodkie. Potem najprzyjemniejsza część wspólnego-wirtualnego pieczenia się rozpoczęła. Wałkowanie, wykrawanie, pieczenie, a to wszystko w czasie pogaduszek prowadzonych przez internet, a mój laptop znów mgiełkę mąki i cukru pudru miał na swoich klawiszach :)
 
SONY DSC
 
Od rana też cały świat się do mnie uśmiechał. Choć zimno za oknem było ogromnie, to słońce tak radośnie świeciło, że aż chciało się za aparat chwytać i uwieczniać te Czwartkowe Ciasteczka. By tworzyć ich historię, łapać kadry o tym jak powstawały, jaka aura mi i im tego dnia towarzyszyła. A ta aura była radosna i lekka, bo jakże by mogło być inaczej, gdy z szafki dżem smażony rok temu z dzikich pomarańczy wyjęłam. Słodko gorzki, aromatyczny tak obłędnie, że gdy zamykam oczy i pochylam się nad słoiczkiem widzę słoneczną Sycylię z jakiej te pomarańcze przyjechały. O InCampagna będę jeszcze pisać, ale tutaj musiałam wspomnieć o nich, gdyż to właśnie połączenie dzikich pomarańczy i koniaku na tle migdałowego kremu jajecznego zdecydowało o prawdziwej niezwykłości tych ciasteczek.
 
SONY DSC
 
Po niedawnych Świętach to było prawie jak powrót bożego narodzenia, gdy aromaty koniaku, pomarańczy i migdałów znów zapanowały w moim Szczęściu. Uśmiech nie opuszczał mnie tego dnia nawet na chwilę i gdy ciasteczka przełożone już zostały, pozostało oblanie ich czekoladą. I tutaj pewien "żart" przyszedł mi do głowy. W końcu Ischler tortchen zostały wymyślone z okazji zaręczyn Franza Josefa z Sissi w Bad Ischl. Dawna to historia przecież i też taka oldskulowa dekoracja przyszła mi do głowy. Migdałowe kwiatki na gęstej polewie z doskonałej gorzkiej czekolady pasowały mi do tych ciasteczek idealnie. Choć oryginalnie powinny być udekorowane posiekanymi drobno orzechami, mi pasowała gęsta czekoladowa polewa ułożona niczym gruby królewski atłas i połówki migdałów ułożone w kształt kwiatka, prawie jak diamenty na dawnych zaręczynowych pierścionkach. Takie idealne ciasteczko na zaręczyny …
 
SONY DSC
 
… ale i na sobotnie lenistwo przy grze planszowej. Moje czwartkowe ciasteczka miały pojechać z nami na niedzielny trening psiej obrony, ale śnieżyca i zimno wykluczyły wypad do lasu, za to w cieple domku bawiliśmy się przy nowym wydaniu gry z naszego dzieciństwa, podjadając ciasteczko do gorącej herbaty czy kawy. I choć graliśmy tylko we dwójkę, z naszym włochatym maluszkiem leżącym u naszych stóp, to i Monia była z nami duchem, za każdym razem gdy ręka wędrowała po ciasteczko.
 
Dlatego właśnie tak lubię wspólne, choć wirtualne pieczenie. Tworzy smakowite wspomnienia, ba! kto wie, może stworzy smakowitą tradycję, ponieważ już teraz kolejny czwartek zapowiada się znów ciasteczkowo i jeszcze bardziej radośnie, bo i w większym gronie :-)
 
 
Ischler tortchen
 
Składniki:
250 g mąki (ja użyłam pszennej typ 450, tortowa)
140 g masła, zimnego
50 g cukru (w oryginale 80 g)
40 g zmielonych migdałów
1 duże żółtko
1 łyżka mleka
 
Nadzienie:
3 żółtka (ja zrobiłam kogel mogel z 2 żółtek i 50 g cukru)
100 g cukru (jak napisałam powyżej, dałam tylko 50 g)
odrobina mielonej wanilii (ja pominęłam)
1 łyżeczka rumu (ja dałam 2 łyżki koniaku)
20 g konfitury z czerwonej porzeczki (ja dałam 2 czubate łyżki dżemu z dzikich pomarańczy)
150 g uprażonych orzechów laskowych (ja dałam migdały i zmieliłam je na grubą mąkę)
 
Polewa:
150 g czekolady
30 g masła
 
Przygotowanie: Najpierw przygotowałam ciasto. Do misy miksera z nożami włożyłam wszystkie składniki, bez mleka. Zmiksowałam do uzyskania grudek i dolałam mleka, cały czas miksując. Wyjęłam ciasto, szybko zagniotłam na stolnicy, by je dokładnie zagnieść i uformować w płaski placek, zawinęłam w folię i odłożyłam do lodówki (minimum na 30-60 minut). Schłodzone ciasto wywałkowałam cienko (jakieś 2-3 mm) i wykrawałam kółka (powinny być o średnicy 6 cm, ale ja miałam szklaneczkę 5,5 cm). Można też ciasto uformować w wałek i pokroić kółka. Tak zrobiłam z ciastem jakie zostało po wykrojeniu pierwszej partii ciasteczek.
Wykrojone ciasteczka schłodziłam w lodówce i upiekłam w 180 stopniach przez 12-15 minut.
W czasie pieczenia ciasteczek przygotowałam krem. Żółtka utarłam z cukrem na kogel mogel. Dodałam koniak, dżem i zmielone w mikserze na grubo migdały, uprażone wcześniej na suchej patelni. Wymieszałam do uzyskania gęstego kremu. Jeśli krem jest za płynny, można dodać więcej posiekanych/zmielonych orzechów/migdałów.
Ciasteczka po ostudzeniu przekładałam kremem (krem kładłam od strony "dolnej" ciasteczka i oblewałam polewą z gorzkiej czekolady i masła, rozpuszczonych w kąpieli wodnej. Udekorowałam połówkami migdałów. Można tez udekorować posiekanymi orzechami czy kandyzowaną skórką z pomarańczy. Pozwoliłam czekoladzie zastygnąć. Ciasteczka trzymałam przełożone pergaminem w lodówce.
 
 
Dżem z dzikich pomarańczy
 
Składniki:
Dzikie pomarańcze z Sycylii
cukier brązowy jasny
 
Przygotowanie: Pomarańcze gotowałam w wodzie partiami (każdą partię ok 1 godziny, przykrywając je mniejszą pokrywką, by całe były przykryte) i delikatnie wyjmowałam z wody, do ostudzenia. Dopiero wtedy przekroiłam i wyjęłam ewentualne pestki. Zmieliłam pomarańcze w maszynce do mielenia i całą masę dodałam do garnka, odważając ją. Przygotowałam cukru w ilości połowy wagi owoców, ale do pomarańczy dodałam tylko połowę przygotowanego cukru. Zaczęłam gotować, mieszając od czasu do czasu. Po ok 1 godzinie, gdy masa była gorąca i cukier się rozpuścił, spróbowałam czy należy dodać więcej cukru. Dżem powinien być słodki, ale nie powinien być ulepkiem. Ja dosypałam jeszcze większość z drugiej połowy cukru, ale nie wszystko. Pamiętajcie, że dżem po ostudzeniu nie będzie aż tak słodki jak gorący. Smażyłam na dwa etapy. Pierwszego dnia ok 2 godzin, drugiego dnia ok 1-1,5 godziny, aż do uzyskania gęstej konsystencji. Czas może się wydłużyć w zależności od ilości soku jaką będą miały w sobie pomarańcze. Przed przełożeniem dżemu do wysterylizowanych* słoików, robię test zimnego spodeczka. Wkładam do zamrażalki spodeczek na ok 20 minut. Gdy jest bardzo zimny, wylewam na niego łyżkę dżemu. Poruszam spodeczkiem na boki i sprawdzam. Jeśli dżem zastygnie i zgęstnieje szybko, konsystencja jest już dosyć gęsta. Jeśli nie, gotuję kolejne 30 minut i ponawiam próbę. Zwykle po drugiej próbie wystarcza już, ale gotowałam kiedyś dżem z brzoskwiń, który po 6 godzinach dodatkowego smażenia dalej był bardzo płynny. Dlatego przetwory to nie tylko nauka, ale i magia :)
 
*wysterylizowanie słoików – wkładam umyte i suche słoiki na blachę do zimnego piekarnika i włączam nagrzewanie do 100 stopni. Od momentu jak się piekarnik nagrzeje, "piekę" słoiki ok 1 godziny. Pokrywki od słoików sterylizuję we wrzątku, gotując je w garnku przez ok 20 minut. Podobno można je też tak wypiekać w piekarniku jak słoiki, ale mi dwa razy się spaliły, więc nie próbuję :D
 
Smacznego.