Eksperymentatorskie chlebki.

Zachciało mi się ostatnio chleba.
Zachciało mi się ostatnio ryb.
Zachciało mi się nie chorować …

… na to ostatnie chciejstwo, jak by to powiedziało pewne mrugające Oczko, wpływu mam nie wiele. Za to na dwa pierwsze już mogłam coś poradzić. I poradziłam, w dodatku smacznie, choć nie tak idealnie jak bym chciała. Ale zacznijmy od początku.


Zachciało mi się chleba i zachciało mi się poeksperymentować …

… nie raz widziałam już przepisy na chleb tak podobne, że w pierwszej chwili byłam pewna, że to jeden i ten sam przepis, by po chwili dojrzeć bardziej bądź mniej subtelne zmiany czy to w składnikach, ich rodzajach, ilościach czy to w sposobie wykonania. Takie dwa przepisy, bliskie a zarazem dalekie, odnalazłam w zabawie zorganizowanej przez Tatter, Cytrusowej Chwilce (której podsumowanie możecie odnaleźć tutaj). Margot na tą smaczną chwilę upiekła chlebek, który ogromnie mnie zaciekawił.

Na tym jednak nie był koniec, gdyż przepis ten, a raczej jego znaczną modyfikację znalazłam również na piekarniczym blogu Tatter. Choć oba chlebki były cytrynowo-jęczmienne, jednak to różnice w ilości składników, w zastosowanych metodach sprawiły że obie wersje stały się oddzielnymi recepturami. Postanowiłam upiec oba w bliskim czasie by móc porównać ich smak oraz sposób przygotowania. Wciąż jeszcze jestem bardzo początkującą „piekareczką” i oczywiście popełniłam kilka błędów, w wyniku których tak naprawdę nie udało mi się powielić chlebków ich autorek, za to stworzyłam kolejne dwie wersje, nie tak odległe, ale jednak trochę inne.


Jako pierwszy upiekłam chlebek Margot. Zupełnie nie wiem czemu, ale ja żadną magią czy klątwami, urokami i zaklęciami nie byłam wstanie zmusić ciasta w czasie jego wyrabiania, by choćby przypominało chlebowe. Może to wina zakwasu. Wprawdzie mój zakwas miał 100% hydracji, jednak użyłam zakwasu żytniego. W przepisie brak informacji jakim powinno się posłużyć, jednak ze względu na używanie pszennej mąki obok jęczmiennej, następnym razem użyję zakwasu pszennego. Drugą różnicą było użycie mąki jęczmiennej kupionej w pobliskim sklepie ekologicznym, zamiast zrobienia jej samodzielnie z pęczaku jęczmiennego, jak to zrobiła Margot. Nie wiem czy któraś z tych rzeczy miała rzeczywisty wpływ na strukturę ciasta w czasie jego wyrabiania, a może ja po prostu zbyt szybko się poddałam. Nie stało się jednak nic złego, gdyż wolę kształt keksówkowych chlebków, za to smak tego chleba był rewelacyjny. Wyraźnie kwaskowaty, aromatycznie cytrynowy, o posmaku żyta, doskonały do lekkich kanapek czy jako dopełnienie dla ryb.


Ciasto chlebowe z przepisu Tatter było bardziej posłuszne moim rękom i udało się mi je ukształtować w gładką kulę. Myślę, że miałabym szansę odtworzyć dokładnie ten chlebek, gdyby nie brak koszyków do wyrastania i zbyt mała wyobraźnia jeszcze w kwestii procesu wyrastania chleba. Otóż wyrośnięte ciasto, po uformowaniu w dwa okrągłe bochenki odłożyłam po prostu na blachę na czas wyrastania, zamiast choćby ułożyć je w durszlakach dla zachowania ich kształtu, w wyniku czego trochę rozlały się na blasze, przybierając raczej kształt elipsy. Na szczęście nie oklapły znacznie, więc włożyłam je do pieca tak czy siak, by na koniec uzyskać jaśniutkie tym razem, bo na zaczynie pszennym, cytrynowe, ale już nie tak kwaskowate i o znacznie delikatniejszym smaku dwa bochenki, z wyglądu tylko ciut kostropate.

Czemu więc prezentuję to co nie wyszło tak idealnie jak powinno? Po pierwsze, w Kuchni Szczęścia tej realnej, prawdziwej zdarzają się czasem również potknięcia i porażki, ale nauka jaka z tego dla mnie płynie jest bezcenna i w ten sposób mogę ją zachować dla siebie i podzielić się z innymi. Po drugie, nawet jeśli obie wersje chlebów nie wyszły dokładnie tak jak to było zamierzone, były smaczne i żadne wątpliwości jakie pojawiały się w czasie ich tworzenia nie zachwiały mojej chęci pieczenia, zarówno tych okazów, jak i chlebów w ogóle. Po trzecie, pierwszy raz przygotowałam zaczyn zakwasowy metodą trzystopniową i muszę przyznać, że ogromnie mi się to spodobało. Mam wrażenie, że tą delikatność jaką cechuje się drugi chlebek, zawdzięcza on właśnie takiemu zaczynowi. Więc nawet jeśli nie doskonałe, za to pełne inspiracji i doświadczeń okazały się dla mnie oba eksperymentatorskie chlebki.

Cytrynowy chleb jęczmienny
(1 bochenek ok. 600g)

Składniki:
100 g mąki jęczmiennej (mąkę jęczmienną można zrobić samemu z pęczaku jęczmiennego w młynku do mielenia zbóż)
150 g mąki wysokoglutenowej (ja użyłam Manitoba)
133 g wody w temperaturze pokojowej
5 g soli
14 g świeżego soku z cytryny
drobno starta skórka jednej cytryny
30 g miodu
167 g zakwasu 100% hydracji (dałam żytni, ale do tego chleba lepiej dać pszenny)

gruba sól do posypania

Przygotowanie: W dużej misce wymieszałam zakwas, mód, sok z cytryny, skórkę z cytryny i wodę. Do drugiej miski przesiałam mąki i sól. Mąki dodałam do mokrych składników i dokładnie wymieszałam przez ok. 3 minut. Następnie wyrobiłam ciasto przez ok. 5 minut. Nie wiem czy powinnam uzyskać ciasto gładkie i sprężyste, ale niestety mi się to nie udało. Było ogromnie lepkie i lejące. Trochę podsypałam mąką, ale starałam się nie dodawać jej zanadto. Ciasto włożyłam do miski, zakryłam folią i odstawiłam do rośnięcia na 5-6 godziny, w tym czasie 2-3 razy złożyłam ciasto. U mnie złożenie ograniczyło się tylko do wymieszania ciasta. Wyrośnięte ciasto przełożyłam do naoliwionej i wysypanej otrębami żytnimi małej keksówki. Z ciasta które miałam nie udałoby mi się uformować bochenka, ale wiem że powinno być to możliwe. Ciasto zostawiłam do wyrośnięcia na 1 1/2 – 2 godziny. Chlebek przed pieczeniem posmarowałam oliwą, posypałam grubą solą morską. Piekłam w 210 stopniach przez 30 minut, przez pierwsze 5 minut z parą. Po 30 minutach zmniejszyłam temperaturę do 190 stopni i dopiekłam jeszcze przez 10 minut, już bez keksówki, na samej blaszce. Chlebek wystudziłam na kratce.

Źródło: Kuchnia Alicji

Cytrynowy chleb jęczmienny

Składniki:
200 g maki jęczmiennej
300 g białej pszennej maki chlebowej (dałam Manitoba)
300 g zaczynu zakwasowego 100% hydracji (przygotowanego metodą trzy stopniową)
300 g wody o temp. 28C
1 łyżeczka soli
2 łyżki soku z cytryny
skorka starta z 1 cytryny
2 łyżki miodu

gruba sól do posypania

Najpierw przygotowałam zaczyn zakwasowy metodą trzystopniową (procedura od Tatter):

O godzinie 15.00:
Wymieszałam w misce:
25 g zakwasu żytniego
50 g białej mąki pszennej chlebowej (dałam Manitoba)
50 g wody
i zostawiłam na 6-8 godzin.

O godzinie 23.00:
Do mieszanki dodałam:
50 g białej mąki pszennej chlebowej (dałam Manitoba)
50 g wody
i zostawiłam na 6-8 godzin.

O godzinie 7.00:
Do mieszanki dodałam
50 g białej mąki pszennej chlebowej (dałam Manitoba)
50 g wody
i zostawiłam na 3-4 godzin.

Przygotowywanie chleba zaczęłam więc ok. godziny 11.00.
W dużej misce wymieszałam obie mąki (najpierw je przesiałam) z zaczynem (tylko 300 g) i wodą i zostawiłam na 20 minut. Następnie dodałam pozostałe składniki. Wyrobiłam gładkie i sprężyste ciasto. Odłożyłam je do miski, przykryte folią rosło przez ok. 6 godzin. W tym czasie dwukrotnie (co 2 godziny) je złożyłam, tzn. wyjęłam ciasto, rozciągnęłam delikatnie i złożyłam na pół. Gotowe ciasto podzieliłam na dwie części i uformowałam dwa okrągłe bochenki. Niestety nie miałam koszyka, ani nie przyszło mi do głowy by zostawić je do wyrastania w durszlaku (wyłożonym mocno omączoną ściereczką), więc zostawiłam bochenki do wyrastania na blasze, przykryte folią. Dlatego trochę mi się rozjechały. Po 2 godzinach, gdy bochenki podwoiły objętość, nacięłam je, posmarowałam mlekiem, posypałam szczyptą grubej soli morskiej i włożyłam do piekarnika nagrzanego do 230 stopni Celsiusa (powinno być 260 stopni Celsiusa, ale mój piekarnik niestety jest mocno niedomagający ;p). Piekłam przez ok. 10 minut z parą (powinno być 5 minut przy odpowiedniej temperaturze). Zmniejszyłam temperaturę do 210 stopni Celsiusa, a po kolejnych 10 minutach zmniejszyłam do 190 stopni Celsiusa i dopiekłam go jeszcze przez 15 minut. Ostudziłam na kratce.

Źródło: Piekarnia Tatter

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #17 – Chleb piwny.


Bardzo wyskokowo się zrobiło, gdy rozpoczęła się kolejna, siedemnasta już edycja Weekendowej Piekarni. Polka, obecna gospodyni zaproponowała nam słodkie bułeczki pachnące brandy, choć w niektórych domach pachniały whisky lub amaretto, ale również w propozycji znalazł swoje miejsce piwny chlebek. Kiedy zobaczyłam składniki, pomyślałam sobie że to doskonały chlebek na trwający właśnie Tydzień Kuchni Czeskiej.


Jednak kiedy później zobaczyłam sposób jego przygotowania mina mi zrzedła. Co 10 minut, co pół godziny, co godzinę, znów po godzinie i potem jeszcze po dwóch kolejnych – wyrabianie, składanie, zagniatanie. Podziwiam każdego kto przygotował tak ten chlebek. Ja jednak nie byłam ani tak pracowita, ani tak odważna by tyle czasu włożyć w ten bądź co bądź ciekawy chlebek. Na szczęście na forum CinCin Liska już pewien czas temu podała uproszczoną metodę przygotowania, którą przygotowała opierając się na tej samej książce Dana Leparda „The Handmade Loaf”.


Chlebek wyszedł rzeczywiście cudowny. Gdyby mieć czas, to byłby wart nawet ciągłego podchodzenia do niego, jak to poleca jego autor. Ma chrupką skórkę, miękki, lekko wilgotny miękisz, o subtelnym tylko smaku i aromacie piwa. Ja tym razem użyłam jedynie mąki pszennej chlebowej, jednak następnym razem – a z pewnością będzie następny raz – zastąpiłabym część mąki żytnią chlebową i dodała jeszcze kminku do ciasta, którego smak i aromat doskonale komponuje się z piwem.

Chleb piwny

Zakwas pszenny:
1 łyżka zakwasu żytniego
50 g + 50 g mąki pszennej razowej typ 2000
50 g + 50 g wody

Przygotowanie zakwasu pszennego: Wieczorem wymieszałam w miseczce łyżkę zakwasu żytniego z 50 g mąki i 50 g wody. Dokładnie wymieszałam, przykryłam folią i odłożyłam na 12 godzin. Po tym czasie, rankiem następnego dnia domieszałam do miseczki pozostałe 50 g mąki i 50 g wody, wymieszałam i zostawiłam pod folią na kolejne 12 godzin. Do zaczynu piwnego wzięłam tylko 4 łyżeczki, a resztę (ok. pół szklanki) przelałam do słoiczka i schowałam do lodówki (pod folią), by poczekał do innego wypieku.

Zaczyn piwny:
250 g piwa
50 g pszennej mąki (użyłam chlebowej typ 750)
4 łyżeczki zakwasu (pszennego)

Przygotowanie zaczynu: Piwo podgrzałam do temperatury 70-80 stopni Celsisua (sprawdzałam temperaturę przy pomocy termometru do herbaty). Zdjęłam z ognia, wsypałam mąkę i bardzo dokładnie, energicznie wymieszałam rózgą. Kiedy ostygło (miało temperaturę ok. 25-26 stopni Celsiusza) dodałam zakwas, wymieszałam i pod folią zostawiłam na noc.

Ciasto właściwe:
cały zaczyn
200 g wody
500 g mąki pszennej chlebowej typ 750
1,5 łyżeczki soli

Przygotowanie: Do zaczynu dodałam przesianą mąkę, sól i wodę. Wymieszałam wszystkie składniki, aż powstałe koszmarnie lepkie i lejące, ale w miarę jednolite ciasto. Wyłożyłam je na omączony blat (ok. 2 płaskimi łyżkami mąki) i zagniatałam ok. 15 minut (starałam się nie podsypywać zanadto mąką, ale ok. 1 łyżkę użyłam). Kiedy uzyskałam gładkie i w miarę nielepiące, sprężyste ciasto (po delikatnym naciśnięciu, ciasto powracało do poprzedniego stanu) odstawiłam do wyrośnięcia na 2 godziny (oryginalnie powinno być na 1 godzinę, ale mi po tym czasie jeszcze nie podwoiło objętości). Następnie wyjęłam ciasto na blat, uformowałam owalny bochenek i odłożyłam go na 15 minut. Ponownie uformowałam owalny bochenek i ułożyłam go do naoliwionej foremki do wyrastania (pod naoliwioną folią) aż podwoił objętość. Zajęło mu to ok. 1 1/2 godziny. W tym czasie nagrzałam piekarnik do 210 stopni Celsiusza i piekłam z parą ok. 40-50 minut. Po wyjęciu ostudziłam na kratce.

Smacznego.

Nieoczekiwane tradycyjne czeskie danie.


Kuchnia czeska pełna jest dań, których zjedzenie bez wypicia piwa nawet abstynentowi nie przyszłoby do głowy. Gulasze, pieczenie, zawiesiste sosy – to wszystko sprawia, że czujemy się wprawdzie mile objedzeni i rozgrzani, co szczególnie wskazane i przyjemne jest zimą, ale nie ma tutaj miejsca na lekkość. Ja jednak zaparłam się. Postawiłam sobie zadanie, że zanim będzie wspaniały czeski gulasz, knedliki czy zupa czosnkowa, musi być coś lżejszego, najlżejszego co tylko znajdę w tej geograficznie bliskiej, a jednak tak mało mi znanej kuchni.

Oczywiście poszukiwania rozpoczęłam od przeglądania wszystkich przepisów, które zawierały ryby. Było mi wszystko jedno – morskie czy rzeczne, byle na talerzu pojawiła się ryba. Zadanie wcale nie było łatwe. Nawet jeśli znajdowałam przepisy uwzględniające ryby, to ociekały one od masła i oleju po smażeniu na patelni albo kryły się pod zwałami ziemniaków i śmietany w zapiekankach. Już myślałam, że będę musiała się poddać, gdy w końcu trafiłam na nieoczekiwany przepis.


Nieoczekiwany, a jednocześnie kuszący nie tylko dlatego, że rybka w tym wydaniu jest lekka i pieczona, ale również dlatego że towarzyszą jej moje ukochane grzyby. A kiedy jeszcze mąż przyniósł z bazaru malutkie piękne ziemniaczki postanowiłam, że i one pieczone tylko z oliwą i solą uświetnią dzisiejszy obiad.

Przyznam się, że nie przyszłoby mi pewnie do głowy by rybę zawijać w liście kapusty. Mięso, warzywa, kasze – tak, ale rybę? W pierwszej chwili podeszłam do tego przepisu podejrzliwie, pełna wątpliwości. Jednak szybko zaczęłam o nim myśleć z otwartym umysłem, skorym do eksperymentów w kuchni. Zmniejszona ilość oleju, dodatek cytryny, więcej aromatycznych liści laurowych i przepis coraz bardziej zaczynał mi się podobać. Nawet śmietana w grzybach mi nie przeszkadzała, tym bardziej że dałam jej znacznie mniej niż w przepisie.


Z towarzyszącym lekkim, półwytrawnym winem pstrąg na talerzu był wyborny. Mięso ryby delikatnie tylko przeszło aromatem kapusty, za to silnie smakowało ziołami. Sakiewka z kapusty za to sprawiła, że rybka była wilgotna i krucha. Skropiona sokiem z cytryny doskonale komponowała się z kremowymi grzybami i sypkimi ziemniaczkami. Wszystko to oprószone koperkiem stworzyło zupełnie nieoczekiwane tradycyjne czeskie danie.

Pstrąg w liściach kapusty

Składniki:
3 filety pstrąga
sól i pieprz zielony
3 duże liście kapusty włoskiej
3 ząbki czosnku
5 listków laurowych
3 gałązki koperku + 2 łyżki do dekoracji
1 cytryna, pokrojona w plasterki (połowa do dekoracji)
4-5 malutkich ziemniaczków
1 łyżka oliwy
szczypta morskiej soli

Przygotowanie: Oczyszczone filety pstrąga posoliłam i popieprzyłam. Liście kapusty sparzyłam i odsączyłam. Każdy filet ułożyłam na liściu kapusty. Na mięsie ryby położyłam czosnek posiekany w plasterki, liście laurowe, gałązki koperku i połowę plasterków cytryny, resztę zachowując do dekoracji. Następnie rybki zawinęłam w liście kapusty i ułożyłam w naoliwionej brytfance. Ziemniaki umyłam, nakłuwałam widelcem, wysmarowałam oliwą z solą. Każdego ziemniaka zawinęłam w folię aluminiową i ułożyłam w małym żaroodpornym naczyniu. Piekarnik nagrzałam do 200 stopni. Piekłam ziemniaki przez 20 minut, a potem zmniejszyłam temperaturę do 180 i włożyłam pstrągi zwilżone wodą z cytryną. Piekłam jeszcze przez 20 minut. Przed podaniem wyjęłam z liści kapusty, zdjęłam koperek, czosnek i liście laurowe, ozdobiłam świeżym koperkiem i plasterkami cytryny. Podałam z boczniakami w śmietanie.

Boczniaki w śmietanie

Składniki:
1 łyżeczka oliwy + 1 łyżeczka margaryny Flora
30 dag boczniaków
2 małe cebule
2 ząbki czosnku
1/4 szklanki śmietany
1/4 szklanki półwytrawnego białego wina (ja dałam półwytrawny wermut, ale tutaj lepsze byłoby wino, gdyż smaki wermutu zbyt przebijały się w smaku tych delikatnych grzybów)
sól i pieprz

Przygotowanie: Boczniaki oczyściłam, pokroiłam w grube paski i obsmażyłam na oliwie z czosnkiem i posiekaną cebulką. Dusiłam na wolnym ogniu przez 5 minut, a potem odparowałam powstały sos przez ok. 5 minut. Następnie wlałam wermut i śmietanę. Gotowałam na małym ogniu przez 10 minut, by sos odparował i zagęścił się. Doprawiłam solą i pieprzem.

Smacznego.

Wspaniała zupa o czeskim rodowodzie.


Uwielbiam grzybową, ale tak rzadko mogę sobie na nią pozwolić, by nie drażnić żołądka zamęczonego ostatnimi latami chorowania i niezliczoną ilością niesteroidowych leków przeciwzapalnych. Dlatego kiedy ze spiżarki wyjmuję grzyby lub przynoszę je z bazaru czuję prawie jakby zaczynało się święto. Kiedy na noc zostawiam suszone grzyby namoczone w bulionie, poranne obudzenie łączy się od razu z aromatami obietnicy wspaniałego obiadu. A kiedy jeszcze mąż wraca z bazaru z siatkami pełnymi pięknych warzyw, świeżych ryb i soczystych owoców wiem, że nadchodzące dni będą bardzo udane.


Zupka, która ostatnio zawitała na naszym stole była starannie wyszukana i przemyślana. Kremowa, o aromatach kminku i grzybów, z akcentem selerowym była doskonałym startem w czeskie obiady i zapowiedzią obiadu grzybowo-rybnego … o nim jednak już niedługo. Tymczasem w rozmrożonym domowym bulionie namaczały się grzyby. Już dawno doszłam do tego, że zupa grzybowa to przede wszystkim bulion. To jego jakość i smak zadecyduje o sukcesie lub totalnej porażce. Czy mocno esencjonalna czy tylko lekko kusząca grzybowym aromatem, zupa z grzybami nigdy nie będzie naprawdę dobra, jeśli pozwolimy sobie na lenistwo w sprawie bulionu.

Są miłośnicy lekkich wywarów warzywnych, doprawionych czasem orientalnymi akcentami, są też i miłośnicy ciężkich w wyrazie bulionów wołowych, klarowanych białkiem, mocno aromatycznych, jednak nie przytłumiających innych smaków, za to tworzących z nimi doskonałą kompozycję. Nie mogę powiedzieć bym należała do którejkolwiek z tych grup. Jak zawsze uważam, że najlepszy jest złoty środek. Uwielbiam grzybową zupę na warzywnym bulionie, ale z taka samą pasją ubóstwiam grzybowe aromaty przenikające wywar wołowy.


Tym razem jednak, choć planowałam przyrządzenie prawdziwego wołowego consomme, musiałam porzucić moje wcześniejsze plany. Chorobowe osłabienie nie pozwoliło mi na takie szaleństwa w kuchni. Z zamrażalki więc wyjęłam przygotowany wcześniej bulion warzywny i to dzięki niemu powstała kartoflanka z grzybami … wspaniała zupa o czeskim rodowodzie.

Kartoflanka z grzybami

Składniki:
1 litr bulionu (+1 szklanka wody/bulionu)
20-30 g suszonych grzybów
1 kg ziemniaków
25 dag selera
1/2 łyżeczki świeżo mielonego kminku
3 duże ząbki czosnku (ilość dostosować do własnych upodobań)
sól i pieprz
śmietana do dekoracji

Przygotowanie: Grzyby namoczyłam w szklance ciepłego bulionu, potem ugotowałam je do miękkości. Lekko przestudziłam, wyjęłam w bulionu i pokroiłam z grubsza w paski. Ziemniaki i seler obrałam i pokroiłam w kostkę. Ugotowałam w reszcie bulionu do miękkości, doprawiając kminkiem. Dolałam do zupy wywar z grzybów, razem ze startym czosnkiem i grzybami. Gotowałam jeszcze do 10 minut i jeśli trzeba można trochę rozrzedzić zupę wodą lub bulionem, ale nie więcej niż 1 szklanką płynu. Podałam doprawione pieprzem i śmietaną.

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #17 – Słodkie bułeczki z brandy.


Kolejna edycja Weekendowej Piekarni i kolejna smaczna propozycja, przedstawiona nam przez aktualną Gospodynię, Zawszepolkę. Jako pierwsze na tapetę, a raczej do piekarnika powędrowały słodkie bułeczki z brandy, których przygotowanie okazało się bardzo proste, a do tego przyjemne, głównie dzięki unoszącym się aromatom masła i brandy, które towarzyszyły mi przez cały czas zarówno wyrabiania ciasta, jego wyrastania, ale już najbardziej pieczenia.


To właśnie ten ostatni moment, tak długo wyczekany, gdyż muszę przyznać trzeba było wykazać się cierpliwością, oczekując na te słodkie małe cudeńka, sprawił, że mój mąż nagle podniósł głowę znad komputera, pytając się głosem małego urwisa „A co tak pięknie pachnie?”. Rzeczywiście w całym mieszkaniu rozchodził się przenikający aromat zarówno brandy jak i masła w połączeniu z cukrem, uzupełniony zapachem kokosa. Aż trudno było wyczekać chwili wyjęcia bułeczek z pieca.


Jednak to dopiero konsumpcja tych pyszności przeniosła nas do siódmego nieba. Wilgotne, słodkie i aromatyczne, o chrupkiej skórce, okazały się doskonałe lekko ciepłe z masłem czy jogurtem, ale również zupełnie solo. Nawet nie obejrzałam się, gdy kilka zniknęło z koszyka zanim zdąrzyłam wrócić do pokoju. Świergotki błyskawicznie przysiadły się do okruszków, a ja … do mnie przyszedł mój mąż niosąc mi w ręce słodką bułeczkę i słodkiego buziaka w podzięce … i jak tu nie lubić tych bułeczek :-)

Sweet Brandy Buns (Słodkie bułeczki z Brandy)

Zaczyn:
125 g pełnotłustego mleka (83%) [ja dałam chude 0,5%]
1 1/2 lyżeczki pokruszonych świeżych drożdży (2%)
50 g drobnego cukru do wypieków (33%)
150 g maki pszennej chlebowej (100%) [ja dałam Manitoba]
50 g śmietany „double cream” o zawartości tłuszczu 48% (33%) [ja dałam 22%]

Ciasto właściwe:
350 g maki j/w (100%) [ja dałam pół na pół Manitoba i pszenna chlebowa typ 750]
1 1/2 łyżeczki soli (3%)
100 g miękkiego masła (28%)
1 jajko (14%)
50 g brandy (14%)
cały zaczyn (110%)
trochę brandy i cukru brązowego [oraz wiórek kokosowych] do posmarowania bułeczek

Przygotowanie zaczynu: Składniki zaczynu mieszamy w dużej misce, przykrywamy i zostawiamy w ciepłym miejscu na 30 minut.

Przygotowanie bułeczek: W osobnej, dużej misce wymieszałam mąkę i sól, dodałam miękkie masło i połączyłam, aż masło zaczęło łączyć się z mąką w grudki. Do zaczynu dodałam jajko i brandy, wymieszałam i całość przelałam do mąki z masłem i solą. Wymieszałam do połączenia składników i odłożyłam na 10 minut. Potem wyrabiałam ciasto, aż do uzyskania gładkiego i elastycznego ciasta (ok. 10-15 minut). Jednak oryginalny przepis podaje, by po połaczeniu skłądników odłożyć na te 10 minut, potem ciasto wyjąć na lekko naoliwiony blat i wyrobić przez 10-15 sekund, włożyć znów do miski, zostawić na kolejne 10 minut, a potem powtórzyć takie wyrabianie co 10 minut trzy razy.
Zostawiłam do wyrośnięcia na 1 1/2 godziny. Po tym czasie wyjęłam ciasto z miski, leko rozciągnęłam i podzieliłam na 11 części (powinno być 12, ale mnie jakoś matematyka zawiodła). Uformowałam 12 bułeczek (o różnych kształtach) układając je na blasze, wyłożonej pergaminem, złączeniem do dołu. Bułeczki lekko spryskałam wodą ze zraszacza, przykryłam folią i ściereczką i odłożyłam w chłodne miejsce (temperatura 15-18 stopni Celsiusa) do wyrastania na 1 1/2 – 2 godziny. Przed końcem tego czasu nagrzałam piekarnik do 200 stopni Celsiusa. Bułeczki posmarowałam brandy i posypałam brązowym cukrem lub wiórkami kokosowymi. Piekłam na środkowej półce przez 15 minut, po czym zmniejszyłam temperaturę do 180 stopni Celsiusa i piekłam 10-15 minut. Ja musiałam swoje bułeczki przykryć folią na ostatnie 10 minut, gdyż za szybko brązowiały. Powinny mieć złoto-brązowy kolor. Bułeczki wystudziłam na kratce. Oryginalny przepis radzi by po ostudzeniu schować je do papierowej torby. Bułeczki można zamrozić.

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia