Wielkanocna Baba.


Ciasta drożdżowe od czasu mojego pierwszego wypieku ze śliwkami to moje jedne z bardziej ulubionych smakołyków. Wprawdzie drożdże głównie do chlebów i pizzy używam, ale okazjonalnie pozwalam sobie również na słodkie szaleństwa. Przy okazji świąt jednak nie było możliwości bym nie rozwinęła skrzydeł moich szaleńczych pragnień babkowych.

Na pierwszy ogień poszedł przepis na babkę Neli. Do tej pory nie mam pojęcia co się stało, ale to była prawdziwa klapa. Pozostało więc znaleźć inne przepisy. Już wcześniej wiedziałam, że babka jaką widziałam u Agi z Zapiecka musi pojawić się w mojej kuchni. Aromatyczna, zwarta, tak przyjemna w wyrabianiu, że aż szkoda było odkładać to miękkie ciasto do miski. A po upieczeniu tak pięknie pachnąca, tym bardziej, gdy została polukrowana i posypana kokosowymi wiórkami i kandyzowaną skórką pomarańczową.


Ciasto to ma jedynie jedną wadę, a raczej powinnam powiedzieć cechę. Jest wilgotne i świeże w dniu pieczenia i na drugi dzień, ale już po ponad 24 godzinach staje się czerstwawe. Nie oznacza to jednak, że traci na smaku. Wprost przeciwnie. Pyszne było ze szklanką herbaty czy popijane wodą mineralną w czasie podróży do Trójmiasta. A jaka to była dziecięca radość, gdy można było oblizywać palce ze słodkiego, kokosowo-pomarańczowego lukru.


Niepowodzenie z babką Neli ciążyło mi jednak na duszy. Przepis na tamtą babkę zapowiadał uzyskanie wilgotnego ciasta, pełnego smaku i przede wszystkim tradycji. A to właśnie dzięki babce chciałam choć trochę stworzyć coś, co pozostawałoby w pełni w kanwie tradycyjnych dań świątecznych. Zaczęłam więc poszukiwania w książkach, pośród blogowych kuchni, gazetowych wycinek, zwieńczone odnalezieniem zadziwiającej dla mnie receptury na idealną babkę.


Dodatek ziemniaków, dwa rodzaje tłuszczu i podobnie jak w babce Neli wielość jaj i długi czas wyrabiania … to właśnie były cechy mojej poszukiwanej babki … nie babki – baby. Dwie foremki czekały już nasmarowane, jedna w kształcie pięknej róży, druga tradycyjna, przypominająca ludową spódnicę. Ciasto z początku udawało trudne w obróbce, ale już po kilku minutach stawało się coraz bardziej elastyczne i jednorodne. Nietypowo jak na drożdżowe wypieki wyrastało tylko raz, od razu w foremkach, ale strukturę miało delikatną, puchową, z regularnymi dziurkami.

A smak? Wilgotne i długo świeże, nie za słodkie, pełne aromatu amaretto i cytrusów, dopełnione zostało żurawiną i rodzynkami. Lekko maślano-mleczny smak ciasta, rozpływał się w ustach, dosładzany bakaliami i lukrem. Gdy jadłam pierwszy kęs, z ogromną przyjemnością pomyślałam „Taka właśnie powinna być Wielkanocna Baba”.

Baba wielkanocna Mamy Żakowej
(1 babka)

Składniki:
25 dag mąki
1/2 szklanki mleka
7 dag cukru
1 jajko
1 żółtko
15 g świeżych drożdży
35 g rozpuszczonego masła
garść rodzynek
garść kandyzowanej skórki pomarańczowej drobno pokrojonej
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

lukier (jak w przepisie poniżej)
wiórki kokosowe i posiekana kandyzowana skórka pomarańczowa do posypania

Przygotowanie: Roztopiłam masło i ostudziłam je. Mleko zagrzałam do temperatury ok. 45 stopni. W dużej misce drożdże utarłam z cukrem, zalałam mlekiem, dodałam łyżkę mąki i wymieszałam. Odstawiłam na ok. 15 minut (powinno zacząć pracować). W tym czasie cukier utarłam z jajkiem i żółtkiem. Rodzynki przepłukałam, sparzyłam i odsączyłam. Do zaczynu dodałam utarte jajka z cukrem oraz mąkę i dokładnie wszystko wymieszałam. Dodałam bakalie, przestudzone masło, ekstrakt. Wyrabiałam aż uzyskałam gładkie i lśniące ciasto. Włożyłam do miski, zakryłam folią i odstawiłam do podwojenia objętości. Formę na babkę wysmarowałam masłem i oprószyłam mąką. Przełożyłam do niej ciasto i odstawiłam do rośnięcia (znów ma podwoić objętość). Piekłam w temperaturze 180-200 stopni Celsjusza przez ok. 25 minut.

Źródło: Zapiecek Agi (a ona inspirację czerpała z ?Łasucha literackiego? Małgorzaty Musierowicz)

Babka drożdżowa
(2 babki)

Składniki:
1 kg mąki tortowej (odsypałam 1 szklankę i zastąpiłam ją krupczatką)
60 g świeżych drożdży
10 żółtek
1/2 litra mleka (dałam mniej, ok. 300-350 ml.)
3 ugotowane średnie ziemniaki
150 g cukru pudru (dałam dwa razy więcej, czyli ok. 300 g.)
skórka starta z cytryny i pomarańczy
sok z cytryny
100 ml. amaretto
rodzynki i kandyzowana skórka pomarańczowa – ilość wg uznania (ja dałam czubato napakowaną szklankę rodzynek i żurawiny)
szczypta soli
20 dag stopionego masła
1/2 szklanki oleju słonecznikowego

lukier (patrz niżej) + skórka pomarańczowa kandyzowana
lub cukier puder

Przygotowanie: Drożdże roztarłam z łyżeczką cukru, dodałam kilka łyżek ciepłego mleka, łyżkę mąki, wymieszałam (ma przypominać konsystencję gęstej śmietany) i pozostawiłam do wyrośnięcia (20 minut w ciepłym miejscu). Żółtka utarłam z cukrem, dodałam mąkę, wyrośnięty rozczyn, pozostałe składniki (oprócz tłuszczu). Starannie wyrobiłam ciasto, by stało się elastyczne i jednorodne (można mikserem, np. hakiem do ciasta drożdżowego, ale ja wyrabiałam ręcznie, dosyć długo, ok. 20-30 minut). W czasie wyrabiania regulowałam ilość dodawanej mąki i mleka, a stopione masło (nie gorące!) dodałam pod koniec wyrabiania. Dałam z początku tylko połowę mleka i w czasie wyrabiania dodałam jeszcze ok. 1/2 szklanki. Na samym końcu wyrabiania dodałam olej. Foremki na babki (średnie) wysmarowałam margaryną. Ciasto wkładałam od razu do foremek, by w nich rosło. Ciasta nie powinno być więcej niż do 1/3 wysokości foremki, a po wyrośnięciu ok. 2/3 wysokości foremki. Ciasto wyrastało pod folią, ale jedna foremka najpierw wyrastała w lodówce, gdyż w moim piekarniku nie zmieściłyby się obie foremki na raz. Przed pieczeniem drugą foremkę wyjęłam z lodówki i pozwoliłam jej się ocieplić i wyrosnąć. Przed pieczeniem posmarowałam je jajkiem roztrzepanym z mlekiem. Piekłam ok. 35 minut w temperaturze 160 stopni Celsjusza, do suchego patyczka. Pozwoliłam babkom przestygnąć przez 10 minut, potem wyjęłam z foremek i studziłam na kratce.

Garść rad autorki przepisu (cytuję za Dorotus):

  • do wielkanocnych bab poleca lukier, taki jak do pączków: szklanka cukru pudru, skórka otarta (na najdrobniejszych oczkach tarki jarzynowej) z 1 cytryny wyszorowanej i sparzonej gorącą wodą, sok z tej cytryny, 3 ? 4 łyżki wrzącej wody; lukrować 2 – 3 godziny przed podaniem ciasta;
  • nie wolno używać zbyt dużo drożdży – dotyczy to też wszystkich innych środków spulchniających; ciasto wprawdzie szybko rośnie i bardzo powiększa swoją objętość, ale niestety wysuszają one ciasto;
  • ważny jest czas wyrastania ciasta (najlepiej w temperaturze pokojowej, przykryte ściereczką, żeby nie wysychało ? trzeba też uważać żeby nie było przeciągów), bo im dłużej ono rośnie, tym delikatniejszą ma strukturę, dziureczki w cieście są bardzo drobniutkie i równe ? ponieważ powietrze wtłaczane jest równomiernie przez rosnące drożdże i wszystkie składniki ciasta mają czas, aby się odpowiednio powiązać;
  • to samo dotyczy czasu wyrabiania – im dłużej tym lepiej, bo wtłacza się więcej powietrza do ciasta;
  • ziemniaki dodane do ciasta działają jak najlepsze polepszacze dawane w cukierniach;
  • ciasto drożdżowe, gdy jest jeszcze nie całkiem wystygnie (jest letnie), można włożyć w torebki plastikowe i tak je przechowywać do świąt ? wtedy nie wysycha. Gdyby torebka zrobiła się wilgotna (ciasto zbyt ciepłe) trzeba ją zmienić, gdyż ciasto może rozmięknąć.
Źródło: Blog Dorotus „Moje wypieki”

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

"Nie lubię mazurków!"


„Nie lubię mazurków!” Ileż razy można usłyszeć to zdanie, przeczytać je na forach czy blogach, w czasie gdy wielkimi krokami zbliża się Wielkanoc. Ale czemu tak właściwie? Bo kruche, bo za słodkie, ale czyż nie lubimy słodkich wypieków na kruchym spodzie? Trudno powiedzieć czemu mazurek, kolejny z obrazów tradycji jest tak nielubiany. Może zbyt prosty, może zbyt opatrzony, a może czas najpopularniejszej jego wersji – kruchego spodu, pokrytego konfiturą, czekoladą lub kajmakiem – przeminął już.

Nie wiem. Pewnie jest wiele domów, w których każdy dałby się posiekać, za kawałek takiego właśnie słodkiego, wielkanocnego wypieku. Ja go prawie nie znam, jadłam raz czy może dwa razy w życiu, ale w tym roku idąc tropem tworzenia nowych, własnych tradycji postanowiłam poszukać mazurka, na widok którego nikt by się nie skrzywił. Przecież mazurek może mieć nie tylko kruchy spód, ale i drożdżowy, francuski, piaskowy czy właśnie makaronikowy.


Przeszukując gazety, blogi i książki trafiłam na przepis, który początkowo z mazurkiem mi się zupełnie nie skojarzył. Ale jednak słodki spód, lekko ciągnący, prawie jak bezowy właśnie podstawą do tradycyjnego mazurka może się stać. W „Kuchni Neli” można spotkać taki właśnie migdałowy smakołyk, oblany posiekanymi migdałami w karmelu. „Mmmmm, pycha!” pomyślałam, ale jednak gdy zrobiłam go zgodnie z oryginalnym przepisem ogromnie mnie rozczarował. Stanowczo zbyt słodki, z częścią orzechów która za nic nie chciała przykleić się do spodu.

Pozostało zerwać ostudzone już migdały i podjadać je z miseczki, a na spód wylać polewę z gorzkiej czekolady, która doskonale zrównoważyła słodycz migdałowego spodu. Taki to właśnie był mój pierwszy mazurek, moja nowa tradycja. Słodki spód, ciągnący i chrupki zarazem, z wierzchem z błyszczącej czekolady, ozdobiony lekkimi płatkami migdałowymi. Teraz już nie powiem „Nie lubię mazurków!”.

Mazurek migdałowy

Składniki:
30 dag obranych migdałów
20-25 dag cukru (ja użyłam brązowego)
1/3 szklanki białek (ok. 3 szt.)
180 g gorzkiej czekolady
25 g masła
2 płaskie łyżki cukru pudru

Przygotowanie: Migdały zmieliłam i utarłam z cukrem w mikserze. Dodałam białka i wymieszałam, aż powstała gęsta, gładka masa. Wyłożyłam ją na formę (20 cm x 20 cm) przykrytą pergaminem do pieczenia (powinna być w miarę cienka warstwa). Piekłam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsjusza przez 35-40 minut. Kiedy mazurek przestygł, roztopiłam czekoladę z dodatkiem masła i cukru pudru w kąpieli wodnej. Taką polewą oblałam mazurek i włożyłam do lodówki, by zastygł. Na drugi dzień pokroiłam w kwadraty i ozdobiłam płatkami migdałów.

Źródło dla spodu mazurka: „Spotkanie Baby z Mazurkiem” dodatek do Gazety Wyborczej, a przepis zaczerpnięty z książki Anieli Rubinstein „Kuchnia Neli”.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

Mój dar dla nowej siostry.


Kiedy obmyślam menu na szczególny obiad, uroczystość czy przyjęcie ogromnie ważne jest dla mnie to, by szykowanie potraw było dla mnie ciekawe, bym poznała coś nowego, nauczyła się. Uwielbiam eksperymentować w kuchni, nie boję się sięgać po zupełnie mi obce receptury, korzystać z nieznanych mi procedur, wytyczać swoje własne szlaki. Tak, to wszystko jest dla mnie szalenie istotne, a jednak …

To nie ja jestem najważniejsza, gdy podejmuję gości. To nie dla siebie urządzam urodziny czy chrzest, a dla moich najbliższych, by dać im kawałek mojego serca, mojej pasji, mojego szczęścia. Dlatego kiedy obmyślam menu na takie dni najważniejsze są dla mnie gusta czy chęci moich biesiadników.

Minęło kilka tygodni od spaceru z maleńką Zosią po uliczkach warszawskiej Pragi, kiedy to rozmawiałyśmy z moją bratową o nieznanych nam smakach, o tym czego chciałybyśmy w życiu spróbować. Królik, delikatne mięso, idealne dla karmiącej mamusi – to był właśnie typ tamtego zimowego dnia. Zapadło mi to w pamięci, gdyż w kalendarzu coraz bardziej zbliżały się urodziny młodej mamy, a dodatkowo nadchodząca Wielkanoc zachęcała do sięgania po wiosenno-świąteczne smaki. I tak wybór głównego dania był już dokonany.


Pozostało jeszcze wybrać recepturę, smaki towarzyszące, wszystko skomponować tak by każdemu przy stole smakowały potrawy. Wtedy właśnie przypomniał mi się oglądany już dawno temu program „Julie gotuje” i jej królik confit. Dzięki długiemu duszeniu w piekarniku, w niskiej stosunkowo temperaturze, w płynach, a przede wszystkim w tłuszczu (zarówno z mięsa jak i w oliwie) mięso staje się delikatne i kruche.

Co ciekawsze jest to stara francuska metoda konserwacji mięsa. Gdy szykuje się w ten sposób – zwykle – kaczkę, gotuje się ją powoli w samym kaczym tłuszczu, a następnie chłodzi i pozostawia zatopioną w tłuszczu, który konserwuje mięso. Najczęściej wcześniej zamarynowane w ziołach mięso, przygotowane w ten sposób może leżeć w takiej zalewie przez długie miesiące i nie ulec zepsusiu.

Tym razem jednak królik był przygotowany w lżejszej wersji. Część jego własnego tłuszczu została z niego oczyszczona, a do zalewy dołączyło jeszcze australijskie chardonnay i balsamiczny smak octu, dzięki którym danie było lekkie i wbrew pozorom oraz wcześniejszym obawom w ogóle nie tłuste. Do tego ogromnie kruche, prawie jak puch odchodzące od kości, pełne było aromatu rozmarynu i słodyczy długo pieczonego czosnku. Wraz z chrupkimi sałatami, polane sosem z pieczenia, z pełnymi smaku szalotkami oraz świeżym chlebem było wybornym urodzinowym obiadem, moim darem dla nowej siostry.

Królik confit

Składniki:
2 kg. combra z królika
3 łyżeczki soli morskiej
4-5 ząbków czosnku, drobno posiekane
1 doniczka rozmarynu, same listki, drobno posiekane
1 butelka białego wina
100 ml. oliwy
100 ml. octu balsamicznego
12 dużych szalotek

bukiet sałat
kromki chleba
pomidorki confit

Przygotowanie: Czosnek i rozmaryn razem drobno posiekałam, wymieszałam z solą. Mięso królika (po rozmrożeniu) oczyściłam częściowo z tłuszczu (można tego nie robić i zlać tłuszcz po pieczeniu z wierzchu sosu przed podaniem). Porządnie natarłam mieszanką czosnkowo-rozmarynową mięso i ułożyłam je w naczyniu zdatnym do piekarnika (z pokrywką) na ok. 1-2 godziny (można też na noc). Po tym czasie zalałam wszystko winem, oliwą i octem. Piekarnik nagrzałam do 150-160 stopni Celsjusza (bez termoobiegu). Garnek przykryłam pokrywką i piekłam królika przez ok. 2 godziny (jeśli by piec bez pokrywki, należy mięso obracać regularnie co 15-20 minut i podlewać sosem z pieczenia. Nawet jednak gdy piecze sie z pokrywką, należy sprawdzać, czy mięso które ewentualnie jest ponad powierzchnią płynów się nie wysusza). Po tym czasie dorzuciłam posiekane w talarki szalotki i piekłam jeszcze przez 1 godzinę. Po łącznie 3 godzinach pieczenia, przestudziłam królika i zostawiłam w sosie z pieczenia na drugi dzień w chłodnym miejscu (lodówka, piwnica). Jeśli tłuszczu byłoby za dużo, można go zlać przed podaniem. Mięso można podawać na zimno lub ciepło, z sosem lub bez. Ja podałam je wraz z sosem z szalotkami po uprzednim lekkim podgrzaniu, z bukietem sałat, kromkami świeżego, ciemnego pieczywa do wyjadania sosu i pomidorkami confit (czyli posmarowane oliwą, z solą i pieprzem, lekko obsypane brązowym cukrem małe pomidorki wraz z gałązkami, upieczone w 150 stopniach przez ok. 35-45 minut).

Ważne: jeśli chcemy w ten sposób zakonserwować mięso na dłużej, nie należy oczyszczać królika z tłuszczu, ani zlewać wytopionego po pieczeniu tłuszczu.

Źródło: Program „Julie gotuje” na kuchnia.tv

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

In vino veritas.


Aromatyczna tak, że dom wypełnia zapachem pieczenia od piwnicy po strych, pełna smaku z aromatycznej marynaty … szynka wielkanocna. Moja pierwsza szynka upieczona na świąteczny obiad z rodziną męża sprawiała, że przeszłam chyba wszelkie stany zwątpienia. Jaki czas marynowania, a jaki pieczenia? Obsmażać czy nie? Czy marynatę przerabiać na sos do mięsa? Przez ponad tydzień biłam się z tymi i jeszcze niezliczoną ilością pytań, aż przyszedł dzień, w którym rozpoczęłam przygotowania.

Natarcie szynki, na drugi dzień jej oczyszczenie i zalanie winem, a potem tylko czekanie i oczywiście dalsze rozważania nad gustami biesiadników, nad możliwymi dodatkami. Już wiedziałam, że biorąc pod uwagę lubiane smaki rodziny na stole będą stały zupełnie inne sosy i dipy, tym razem rezygnując z przerabiania marynaty na sos. I kiedy usiedliśmy do stołu z białym obrusem, a na czarno białych talerzach zaczęły się pojawiać dania, to szynka właśnie była wśród nich królową.


Przepełniona smakiem ziół i czosnku, z marynaty odebrała skoncentrowany smak wybornego wina. Gdyż to właśnie w nim tkwi sekret pieczeni. Gdyby wybrać wino o smaku, jaki w kieliszku tylko drażniłby nasze podniebienie, wtedy w szynce dostalibyśmy powielony ten nieprzyjemny smak. Doskonałe jednak wino chilijskie o silnej obecności smaku owoców leśnych dodało szynce dodatkowych smaków, tak wspaniale zwieńczając kompozycję na obiadowym talerzu.

W winie i dzięki niemu odkrył się prawdziwy smak mięsa. Jak widać, nie tylko ludziom trunek ten rozwiązuje języki, ale i w garnku z dań wydobywa ich prawdziwy, pełny smak. Aż chciałoby się rzecz „In vino veritas”.

Ziołowo-czosnkowa szynka w winie

Składniki:
1 1/2 k. szynki wieprzowej, oczyszczonej ze zbędnych błon i tłuszczu
1 doniczka świeżego rozmarynu, same listki
1 doniczka świeżego tymianku
1 doniczka świeżego majeranku
1 doniczka świeżego oregano
1 główka czosnku, obrana i sprasowana
4 duże ząbki, obrane i pokrojone w cienkie plasterki
ok. 3 łyżek soli morskiej
1 łyżka oliwy
1 butelka czerwonego wina wytrawnego
ok. 20 suszonych fig

sosy i dipy do podania: żurawina w porto, chutney z pomidorów, chrzan

Przygotowanie: Mięso osuszam ręcznikiem papierowym, nacinam w nim czubkiem noża niewielkie otwory i wkładam w nie cienkie plasterki czosnku. Główkę czosnku, cały rozmaryn i po 1/2 pozostałych ziół razem z solą i oliwą miksuję w blenderze na pesto. Pozostałe zioła zawinęłam w wilgotny ręczniczek papierowy, schowałam do torebki strunowej (można też zawinąć w folię spożywczą) i odłożyłam do lodówki, na drugi dzień. Mięso natarłam pesto z ziół i czosnku i włożyłam do dużej miski. Przykryłam ją i wstawiłam na noc do lodówki. Na drugi dzień wyjęłam mięso z miski, oczyściłam je dokładnie z pesto przy użyciu ręczników papierowych (nie należy mięsa myć pod wodą, a jedynie dokładnie wycierać wilgotnymi ręcznikami). Oczyszczone mięso (ząbki czosnku w otworach zostawiłam) włożyłam do oczyszczonej miski. Pozostałe zioła związałam sznurkiem i położyłam na mięsie. Butelką czerwonego wina zalałam mięso. Powinno zakryć całą szynkę, dlatego dobrze jest marynować je w misce, a nie w płytkim naczyniu żaroodpornym. Wstawiłam na 2-3 dni do lodówki. Gdyby mięso nie było całe przykryte winem, należy je przewrócić kilkakrotnie w czasie marynowania. W dniu pieczenia wyjęłam mięso, osuszyłam i na rozgrzanej patelni z mieszanką oliwy i masła podsmażyłam je ze wszystkich stron. Następnie przełożyłam mięso do naczynia żaroodpornego i zalałam przecedzonym winem. Do wina dodałam suszone figi. Piekłam bez przykrycia w piekarniku nagrzanym do 180-200 stopni Celsjusza przez ok. 1 godzinę i 20 minut, w miedzy czasie dwa razy przewracając mięso. Po wyjęciu z piekarnika odłożyłam mięso, by odpoczęło pod folią aluminiową. Podałam pokrojone w plastry z ugotowanymi figami, sosami i tartą szpinakowo-serową.

Ponieważ mój piekarnik jest ogromnie wadliwy i trudno powiedzieć jaką dokładnie ma temperaturę, kiedy nie piekę na termoobiegu, piekłam do czasu aż wbity szpikulec w mięso uwolnił klarowny sok z mięsa.

Źródło inpspiracji: Małgosia z „Pieprz i Wanilia”

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

Środziemnomorska wielkanocna uczta.


Polędwiczki wielkanocne, pełne wiosny, ułożone na bukiecie sałat, tym razem bez wymyślnych czy też prostych dressingów, za to z sosami z pieczenia mięsa, które wybornie wpasowały się nie tylko jako dodatek do pokrojonych w małe kotleciki polędwiczek, ale i jako podkład do sałaty, bogate lub orzeźwiające, zależnie od wersji jaką sobie zażyczą goście.


Słodkawy środek, w wytrawnej i wyrazistej otoczce z dojrzewającej szynki, otulone soczystym mięsem, pełnym szałwiowych aromatów. Tak włoskie jak by tylko można zapragnąć w budzącej się do życia wiośnie, z coraz odważniejszym słońcem, ciepłym wiatrem. Dlatego tak idealnie pasującym dodatkiem były żywo pomarańczowe dyniowe gnocchi. Typowe włoskie kopytka, o ślicznym wzorku, miękkiej strukturze i wyważonym smaku, pełnym harmonii między ziemniakami i dynią, ostatnim już znakiem zimy.


Nie koniec to jednak o daniu tym. Zapomnienie o sosie to jakby zapomnieć o aromacie wiosny, pełnej słodkiej kwiatów woni. Upieczone szalotki, mięciutkie, pełne słodkości morele, wyrazista szałwia razem zjednane w korzennych smakach wermutu i gładkim posmaku śmietany, zaokrąglającej smak całego dania. Dopiero teraz na podniebieniu mamy całość smaków, a w nosie pełnię aromatów … w pamięci zaś spełnienie.


Przy stole pełnym gości i o tych zapomnieć nie można, co to bardziej wytrawne i cytrusowe mają gusta, a i obróbkę mięsa raczej lekką wybierają. Znów sałat bogactwo, smaków i kolorów łoże tworzy dla miękkiego mięsa, uduszonego w pomarańczy i wermutu kombinacji. Oliwki nie dla kolorów tylko, a dla smaków dodane, smaki swe dały w ciepły, lekki jak chmurka sos, doskonały jako dressing do chrupkich sałat. A gdy jeszcze miąższ chleba wchłania go, smak ze swoim łącząc, niewiele może być wspanialszych dań, gdy wiosenne nastroje i chęci każą nam lekkie kompozycje na talerzu tworzyć.


Rzec by można, że choć to Wiosna i Wielkanoc przyszła, z każdym z dań w śródziemnomorskie kraje się wybieramy … słodka i wyrazista Italia oraz cytrusowy czar greckich stołów. Taka to śródziemnomorska wielkanocna uczta była.

Morelowe polędwiczki z szałwią

Składniki:
2 duże polędwiczki wieprzowe (ja kupiłam na targu, w supermarketach zwykle są mniejsze)
ok.18-20 suszonych moreli do nadziewania + kilka do sosu (ilość zależna od wielkości moreli i polędwiczek)
10 dużych plastrów szynki dojrzewającej (tutaj prosciutto crudo) (ważne by była taka ich powierzchnia by mogły owinąć polędwiczki)
2-3 łyżki oliwy + trochę masła
3-4 duże szalotki
garść listków szałwii
100 ml. wermutu
100 ml. śmietany

Przygotowanie: W polędwiczkach (umytych i oczyszczonych ze zbędnych błon) wydrążyłam w środku kanalik, w który wkładałam zawinięte w paski prosciutto morele i szałwię. Same polędwiczki z wierzchu posmarowałam oliwą, solą i pieprzem i delikatnie zrumieniłam na reszcie oliwy z odrobiną masła na średnio dużym ogniu (trwało to kilka minut, mięso ma się zrumienić z zewnątrz, a nie usmażyć). Polędwiczki ułożyłam na pokrojonej w plasterki szalotkach, kilku morelach, pociętych w paski, listkach szałwii. Podlałam wermutem i piekłam w piekarniku nagrzanym do 200 stopni przez ok. ok. 12 minut (czas zależny od grubości mięsa). Po tym czasie mięso wyjęłam na talerz i dałam mu odpocząć pod folią aluminiową, a pozostałe z pieczenia soki wraz z szalotkami i morelami przelałam do garnuszka. Zagotowałam, zmiksowałam, dodałam śmietanę. Doprawiłam do smaku. Podałam na mieszance sałat z dyniowymi gnocchi, polane sosem.

Cytrusowe polędwiczki z tymiankiem

Składniki:
2 duże polędwiczki wieprzowe (ja kupiłam na targu, w supermarketach zwykle są mniejsze)
2/3 – 1 szklanka soku z pomarańczy, najlepiej świeżo wyciskanego, z odrobiną miąższu
1/3 szklanki wermutu
1 łyżka oliwy
2 łyżki świeżego tymianku, drobno posiekanego
po garści oliwek zielonych i czarnych, w całości, bez pestek
sól i pieprz kolorowy

Przygotowanie: Umyte i oczyszczone polędwiczki pokroiłam na małe kotleciki i lekko rozbiłam je pięścią (lepiej nie używać do tego tłuczka, gdyż zbytnio poharata mięso). Nasmarowałam je oliwą, tymiankiem, solą oraz pieprzem i odłożyłam na ok. 2 godziny do lodówki, by się przegryzły. Po tym czasie umieściłam je w naczyniu żaroodpornym, zalałam je wermutem i sokiem z pomarańczy, tak by w większości zostały przykryte. Dorzuciłam oliwki, przykryłam naczynie (można przykryć je folią) i włożyłam do piekarnika nagrzanego do 200 stopni Celsjusza na ok. 12 minut. Podałam z bukietem sałat, z kromką jasnego chleba.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009