Makowa szkoła pieczeniowa.


Lubię gotować, piec, dusić, smażyć … lubię być w kuchni i tworzyć coś nowego, coś starego, coś dobrego i … coś niedobrego też, bo wtedy się uczę, jak następnym razem stworzyć lepszy smak, lepszą konsystencję, lepszy wygląd moich dań. Już kilka razy w życiu zdarzyło mi się kupić jakieś składniki w ilościach półhurtowych i eksperymentować z nimi, piec, gotować … tworzyć. Tak też na początku tego roku uczyniłam z makiem. Nigdy specjalnie nie lubiłam makowców, tortów makowych i innych temu podobnych przekładańców, ale gdy w wigilię zjadłam wyborny tort makowy mojej „nowej” siostry zakochałam się w nim i już wiedziałam, że czeka mnie Makowa Szkoła Pieczeniowa.


Na pierwszy ogień poszły oczywiście wigilijne specjały. Makowiec zawijany z ciastem drożdżowym i keks makowy. Oba już kusiły mnie przed Świętami, ale zarówno nawał prac, ciągła przecież rehabilitacja, jak i wątpliwości spowodowały, że odłożyłam na wieczne później te wspaniałe wypieki. Dopiero tort siostry mojej bratowej znów przypomniał mi o moich niedokończonych planach. I całe szczęście.

Makowiec zawijany, najbardziej chyba tradycyjne polskie, świąteczne ciasto okazał się wyborny. O wilgotnej jeszcze długo po upieczeniu masie makowej, nie za słodkiej, pełnej bakalii i aromatów i puszystym, choć zwartym cieście. Na przykładnie tego przepisu, posługując się doskonałą instrukcją Dorotus postanowiłam jednak troszkę poeksperymentować ze szczelnością zawinięcia ciasta. Choć wszystkie wersje bardzo mi smakowały, jednak jak zwykle w moich oczach zwyciężył złoty środek. Najlepsze, najdłużej świeże, najbardziej puszyste było ciasto zawinięte niezbyt ciasno, ale i nie zupełnie luźno. Wszystkie jednak były doskonałe i wiem już, że na następne Boże Narodzenie ten tradycyjny zawijany makowiec pojawi się na naszym wigilijnym i świątecznym stole.

Drugim Bożonarodzeniowym wypiekiem, pozostawionym na inny czas był keks makowy. I ponownie jak w przypadku zawijanego makowca, ucieszyłam się ogromnie z tego wypieku. Muszę nawet się przyznać, że to właśnie ten keks podbił moje serce, tak jak makowa strucla podbiła serce mojego męża. Wilgotny, delikatny, ogromnie aromatyczny, do tego przeze mnie napakowany wręcz bakaliami … musiałam się bardzo pilnować, by nie sięgać co i rusz po kolejny kawałek. Ten doskonały przepis jaki wynalazła Liska jest do tego tak banalnie prosty i pomijając czas na zmielenie maku, szybki, że zaczął gościć w naszym domku częściej, kiedy tylko mamy ochotę na pyszny makowiec.

Troszkę później powstały dwa kolejne wypieki. Jeden z okazji urodzin mojej mamy, drugi z okazji imienin mojego męża. Ale po kolei.


Tort … hmmmm … nie upiekłam jeszcze nigdy tradycyjnego tortu, po prawdzie to nie upiekłam jeszcze nigdy żadnego prawdziwego tortu, a jedynie najróżniejsze ciasta przyozdabiałam tak by pasowały do okazji. Jakoś torty kojarzyły mi się z pracowitym kręceniem, chuchaniem i dmuchaniem i … klapą spowodowaną kaprysem losu. Sama nie wiem czemu się tak obawiałam tortów. Nigdy przecież żadnego nie piekłam, więc nie miałam żadnych złych doświadczeń, a jednak pokonanie obaw i wątpliwości przy pierwszym w życiu torcie sprawiło mi ogromnie dużo radości.

Tort makowy wynaleziony u Dorotus powstał jako prezent dla mojej mamy, ale i dla mnie był doskonałym prezentem. Lekkie makowe blaty, nasączone ponczem z amaretto, miękkie i wilgotne przełożone zostały kremem z białej czekolady, tak uwielbianą przeze mnie i męża, że do tej pory za każdym razem gdy kupuję tabliczkę by zrobić wreszcie panna cottę z białą czekoladą, zanim się orientuję kostka po kostkce znika w naszych brzuszkach.

Tort był moim chrztem bojowym i muszę nieskromnie powiedzieć, że udał się doskonale. Wilgotny i nie za słodki blat makowy, uzupełniony przez delikatny i słodki krem … nie, muszę uspokoić wszystkie obawy – krem nie jest za słodki, choć czytałam że niektórzy polecali zmniejszenie ilości czekolady … hmmmm de gustibus non est disputandum jak mówią. Ja z pewnością ten luksusowy, śnieżno biały tort będę robić właśnie taki, gdy tylko wspomnę rozanielone minki mojej rodziny pałaszującej kolejne kawałki.


Na ostatni ogień poszedł seromakowiec. Niemalże jako zapowiedź kolejnego mojego domowego kursu pieczenia serników – połaczenie serka z masą makową i chrupkim kruchym ciastem. Był to zdecydowanie najmniej słodki ze wszystkich wypieków, choć ja też w nim znacznie zmniejszyłam ilości cukru. I niestety mimo iż wszyscy konsumujący się nim zachwycali, ja znów, jak przy każdym moim i nie tylko moim serniku, nie mogłam poczuć pełni szczęścia.

Masa makowa wyszła doskonała – wilgotna, zwarta wprawdzie, ale nie twarda. To właśnie masa serowa znów nie była taka jak powinna dla mojego wymagajacego podniebienia. Była zbyt zbita i choć kremowa, bez grudek, to ja wciąż poszukuję tego ideału puszystego serka. Muszę się jednak przyznać, że ja ten seromakowiec upiekłam w mniejszej niż przewidziana blasze i to z pewnością wpłynęło na puszystość jego masy serowej. Zamiast użyć formy o wymiarach 40 cm x 45 cm, użyłam takiej o wymiarach 40 cm x 25 cm. Pozostaje mi więc upiec jeszcze raz to ciasto, tak kuszące mego męża, miłośnika maku i sera, tylko tym razem w dostosowanej do przepisu foremce.

I tak zakończył się ten odcinek Makowej Szkoły Pieczeniowej. Dlaczego odcinek? Czyż nie uczymy się przez całe życie … do zobaczenia więc w kolejnych szkołach i kursach, esperymentach i tradycyjnych procedurach, sukcesach i porażkach :-)

Makowiec zawijany
(3 makowce po 35 cm każdy)

Ciasto drożdżowe:
3 szklanki mąki pszennej (typ 550) + do podsypywania (nie potrzebowałam, ale może być potrzebne do 1/2 szklanki)
180 ml letniego mleka
150 g margaryny, roztopionej, ochłodzonej
6 żółtek (białka odłożyć do masy)
45 g świeżych drożdży
6 łyżek cukru
1,5 łyżki oleju
pół łyżeczki soli
1,5 łyżki spirytusu (ja dałam amaretto)
1 duże opakowanie cukru waniliowego

Masa makowa:
500 g maku
250 g cukru
100 g rodzynków
50 g orzechów włoskich, posiekanych
1 łyżka miodu
olejek migdałowy do smaku (dałam amaretto)
cynamon do smaku (dałam 1 łyżeczkę)
1 łyżka miękkiej margaryny
skórka pomarańczowa, wedle uznania (dałam skórkę startą z 1 dużej pomarańczy)

Lukier:
Cukier puder
Amaretto

Mak do dekoracji

Przygotowanie: Drożdże rozpuściłam z cukrem oraz mlekiem i odstawiłam na około 15 minut. Dodałam pozostałe składniki i wyrobiłam ciasto, dodając na koniec rozpuszczony tłuszcz. Odstawiłam do wyrośnięcia w ciepłe miejsce. Rankiem jeszcze zaparzyłam mak w 500 ml wrzątku, odstawiłam do ostygnięcia i dwukrotnie zmieliłam. Gdy ciasto było już gotowe, dodałam pozostałe składniki, a na końcu ubite na sztywno białka, które pozostały z robienia ciasta.

Ciasto podzieliłam na 3 części, rozwałkowałam na prostokątne placki. Robiłam to na pergaminie. Gdy uzyskałam odpowiednią grubość (placki powinny być cienkie) kładłam na nich posmarowany olejem pergamin i odwracałam, tak aby ciasto leżało na posmarowanym pergaminie (dobrze jest pomóc sobie deską do krojenia). Układałam masę makową na cieście, pozostawiając ok. 2-3 cm odstępów do końca ciasta. Zawinęłam ciasto w rulon i podwinęłam boki. Rulony zawinęłam w pergamin (bez podwijania boków pergaminu, tak by powstała tuba). Trzy makowce ułożyłam na blasze i piekłam w piekarniku nagrzanym do 180-190 stopni Celsiusa przez 30-40 minut. Po upieczeniu ciasto polukrowałam i posypałam makiem dla dekoracji.

Źródło: Blog Dorotus „Moje wypieki”, gdzie też znajdziecie instrukcję zawijania ciasta.

Keks makowy (makowiec bez ciasta)

Składniki:
250 g maku
200 g cukru
6 jaj
1 opakowanie cukru waniliowego (pominęłam, dałam 1 łyżkę esencji waniliowej)
2 łyżki bułki tartej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
po 5 dag migdałów, rodzynków, orzechów, suszonych moreli i daktyli
1 łyżka amaretto

Lukier:
Cukier puder
Amaretto

Przygotowanie: Mak sparzyłam, odcedziłam i zmieliłam 2 razy (można 3). Odstawiłam do ostygnięcia. Żółtka oddzieliłam od białek i utarłam je z cukrem na kogel mogel. Połączyłam z makiem, bułką tartą, proszkiem do pieczenia, esencją waniliową i bakaliami. Z białek ubiłam sztywną pianę, którą delikatnie wmieszałam w ciasto (nie miksować!). Formę keksową (o długości 30 cm) wysmarowałam dokładnie masłem i oprószyć bułką tartą. Przelałam ciasto. Piekłam w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsiusa przez 40-50 minut (może być potrzeba przykrycia ciasta folią aluminiową, jeśli zbytnio się będzie rumienić). Ostudziłam w formie, wyjęłam po całkowitym wystudzeniu i polałam lukrem.

Źródło: Blog Liski „White Plate”

Tort makowy z kremem z białej czekolady

Składniki na blaty:
5 jajek
15 dag cukru pudru
2 łyżki mielonych migdałów
12 dag mąki pszennej
2 łyżki mąki ziemniaczanej
1 płaska łyżka proszku do pieczenia
20 dag maku (suchego, nie trzeba mielić)

Składniki na poncz:
pół szklanki wody
3 łyżki rumu (ja dałam amaretto)

Składniki na masę z białej czekolady:
30 dag białej czekolady
400 ml śmietany kremówki

Przygotowanie: Białka oddzieliłam od żółtek. Białka ubiłam na sztywną pianę, pod koniec ubijania dodawałam stopniowo cukier puder, następnie żółtka. Migdały wymieszałam z mąkami, proszkiem do pieczenia i makiem. Powoli połączyłam z masą jajeczną, wymieszałam delikatnie. Tortownicę o średnicy 23 cm wysmarowałam masłem, wysypałam bułką tartą, wlałam do niej ciasto. Piekłam w temperaturze 180?C przez około 45 minut, do tzw. suchego patyczka. Wystudzić, przekroić wzdłuż dwa razy.

Zrobić poncz: zimną, przegotowaną wodę wymieszałam z rumem/amaretto, odstawiłam.

Czekoladę przeznaczoną na krem rozpuściłam w kąpieli wodnej, wystudziłam. Śmietanę kremówkę ubiłam na sztywno. Powoli wlewałam ochłodzoną białą czekoladę, dalej ubijałam. Na tortownicy ułożyłam pierwszy blat, nasączyłam ponczem. Na blacie rozsmarowałam 1/3 kremu. Przykryłam drugim blatem, nasączyłam ponczem, posmarowałam kolejną 1/3 kremu. Przykryłam ostatnim blatem, nasączyłam ponczem, udekorowałam kremem boki i wierzch tortu. Schłodziłam. Dowolnie udekorować.

Tort można, a nawet należy przygotować dzień wcześniej.

Tort można również posmarować warstwą dżemu (pod kremem).

Źródło: Blog Dorotus „Moje wypieki”

Seromak

Składniki na spód:
1 1/2 szklanki mąki
1/2 szklanki cukru pudru
125 g masła
1 żółtko

Przygotowanie: Wszystkie składniki szybko zagniotłam, owinęłam folią i włożyłam do lodówki na godzinę. Po tym czasie rękoma oprószonymi mąką wyłożyłam do formy o wymiarach 45 x 40 cm (największa blacha*). Ponakłuwałam, podpiekłam w temperaturze 190?C przez 15 – 20 minut. Nie zapominać o fasolkach lub innych obciążnikach na cieście.

* ja niestety użyłam blachy mniejszej, o wymiarach 40 cm x 25 cm

Składniki na masę makową:
4 2/3 szklanki maku
1 ? szklanki cukru pudru (ja dałam ok. 1 szklanki)
100 g rodzynek
100 g posiekanych orzechów włoskich
4 jajka (osobno białka i żółtka)
2 łyżki bułki tartej
olejek migdałowy do smaku (dałam amaretto)

Przygotowanie: Mak sparzyła, osączyłam, ostudziłam i dwukrotnie zmieliłam. Uarłam z cukrem i żółtkami. Dodałam bakalie, amaretto, bułkę tartą, wymieszałam. Białka ubiłam na sztywno i wymieszałam z masą makową.

Składniki na masę serową:
1,2 kg twarogu tłustego lub półtłustego zmielonego dwukrotnie (nie może być kwaśny, ja dałam marki President)
1,5 szklanki cukru pudru (dałam mniej, ok. 1 szklanki)
150 g miękkiego masła
5 jajek (osobno białka i żółtka)
2 łyżki mąki ziemniaczanej
skórka pomarańczowa – ile lubicie

Przygotowanie: Miękkie masło utarłam z cukrem i żółtkami, dodając po łyżce ser, i dalej ucierając. Wmieszałam mąkę, skórkę. Białka ubiłam na sztywno i na koniec wmieszałam do masy serowej. Na podpieczony spód wyłożyłam masę makową. Na nią wyłożyłam masę serową. Piekłam około 60 minut w temperaturze 175?C (można od góry przykryć folią aluminiową, by sernik się nie spiekł i pozostał biały). Wystudziłam, schłodzić przez kilka godzin w lodówce. Można polać polewą, lukrem, posypać czym dusza zapragnie.

Źródło: Blog Majanki „Majanowe pieczenie”

Smacznego.

Prawdziwie babski weekend.


I znów bawiłyśmy się kulinarnie i nie tylko w szalony weekend, tym razem lutowy. Powoli staje się tradycją powitanie na dworcu, krótki spacer, kilka w przelocie zrobionych zakupów w Złotych Tarasach, coraz to nowe smaki kaw i herbat w Coffee Heaven i powolny spacer na Halę Mirowską, w czasie którego dzielimy się różnymi nowościami, troskami i pomysłami. A na bazarze zaczyna się szał. Warzywa i owoce, ryby, przyprawy … wszelakiej maści ciekawostki i smakołyki, które projektują nasze kulinarne dokonania dni następnych. O pięknych kwiatach nie zapominając, by i nasze estetyczne doznania uzupełniać.


W obiadowym menu znów królował łosoś. Oj, daleko mu do tego wspaniałego okazu kupionego poprzednio w Kuchniach Świata, za to dzwonka jakie zakupiłyśmy na Hali okazały się doskonałe w połączeniu z planowanymi już wcześniej makaronowymi uciechami. Gdyż jak wiadomo Princess to makaronowa miłośniczka, a Oczko – czy ja komukolwiek jeszcze wyszeperaną przez nasze tym razem Umalowane Oczko „La Cucinę” muszę przypominać? Mi za to zamarzyło się wspomnienie lata oraz azjatyckie klimaty i tak zaproponowałam mojej Kwoczce i Kurczakowi cytrynowy sosik śmietanowy, dostrzeżony dawno temu u Gotującej Julii oraz azjatycki w rodowodzie makaron soba z warzywami w pomidorowym sosie słodko-kwaśnym podany na szpinakowym dywaniku.


To była prawdziwa rozpusta. Sos sojowy, syrop klonowy, limonka i zestawy przypraw jakie nam się do rączki nawięły, no dobrze najbardziej mi, ale i Dziewczynki dzielnie mi pomagały modyfikując sos cytrynowy o limonkowe klimaty, a sos azjatycki o dodatek pięciu smaków. Piekarnik więc wprawiał się znów, choć tym razem na pieczenie chlebków czasu nam zabrakło i jedynie rybki ślicznie nam rumienił. My nawet mimo chwilowych tylko wagarów z Weekendowej Piekarni, bawiłyśmy się wspaniale, rewię makijażu odstawiając i Oczko nasze z Nieumalowanego w Umalowane przemieniając. Miał się ten mój mąż zabawy z nami jako nasz Pierwszy Fotograf. Ale i jako Pierwszy Kawiarz również się wprawiał, gdyż wszystkie w tym boskim trunku zasmakowałyśmy. Jak mogło być inaczej, gdy tak piękne macchiato wyszło mojemu Ukochanemu, który to wielce naukowo do tematu parzenia kawy zaczął podchodzić, niczym wspaniały barrista. Zastanawiania nad temperaturami mleka i espresso jednak, nie wywiały mu z głowy i innych możliwości oraz pomysłów, gdy przeróżne alkohole nam do szklanic nalewał, podając nalewkowe (o tym kiedy indziej) i kapitańskie napitki.


Noce, a raczej wieczory pełne śmiechu były, bo jak tu się nie śmiać, gdy my szalejemy a nasza kicia w najlepsze śpi, za nic mając nasze wygłupy, grzejąc się tylko albo na kaloryferze albo obok niego, na oparciu łóżka. A my w najlepsze „The Sweetest Thing” oglądaliśmy, piosenkę o … śpiewać i w pidżama party się bawić, więc nie mogło być już lepszej zabawy. Nawet Hirek bidula tak się zmroczył w oparach pobliskiego mu kieliszka, że fikołki dla uciechy Świergotek zaczął wyprawiać i ze stołu sfrunął … na dziobie lądując. Na szczęście medyk nie był potrzebny i pokrzepiony troskliwymi zachwytami Ptaszynek nasz mały cyrkowiec doszedł szybko do siebie.


Tak szybko ten zmyślny ptaszyna otrzepał swoje szare piórka i tak mu dobrze z jego dwoma Oblubienicami było, że już nawet na drugi dzień ruszyć się z nami na Jarmark Produktów Regionalnych nie planował. A było tam co kupować, co jeść, czym oczy cieszyć. Pierogi pieczone i gotowane, ręcznie robione makarony, wędzone rybki, które jak zawsze kuszą mnie okrutnie i sery. Zatrzęsienie serów rozmaitych … korycińskie, francuskie, krowie, owcze i kozie, żółte i białe, pleśniowe. A obok nich korcą delikatesy z rybek wszelakich, pasztety, wedliny, chleby i smalce, przetwory na słodko i wytrawnie, a nawet z procentami. Choć straganów nie jest tam więcej chyba niż 30, no może do 40 dochodzi, to chodzić wśród nich mogłabym od rana do nocy, od piątku do niedzieli. Z prawdziwą przyjemnością co miesiąc wybieram się, by popróbować ekologicznych produktów, prawdziwych smaków, kupić to tu to tam jakiś smakołyk, czasem danie czy napój … ach! te pierogi z kurkami kupione jesienią, och! ten ser koryciński z borowikami wyhaczony przez nasze zmyślne Oczko i wyborne pierożki usmażone, na widelczyku podane, a wynalezione przez Princess. Kotlecik z sandacza (chyba z tej rybki) wprawdzie ciut przesolony się okazał, ale pamiętam kupiony tam niegdyś kawałek pasztetu rybnego … no bajka w ogóle.


Ale ja bym tam długo mogła o tych jarmarcznych cudach prawić, a my wszakże jeszcze i po innych sklepach oraz kawiarenkach buszowaliśmy, by do domku powrócić na wspaniałe dania, zwieńczone lekkim deserem … kokosowa panna cotta straciatella. Żeby całkiem zgodnie z prawdą być to powinnam napisać raczej „prawie” straciatella, gdyż ten śliczny efekt, pojawiających się delikatnych wiórek czekolady, w zwartym białym kremie widoczny był tylko na spodzie i górze naszej słodkości. Za to jak przyjemnie było zajadać się nim, zmęczeni po zakupach, gotowaniu, popijając caffe latte czy lekkim czerwonym winem i smaczne śniadanka wspominając i planując.


A skoro już tak nie po kolei nasze kulinarne dokonania przedstawiam, to z jeszcze jednym czekoladowym cudem się pospiesze, które to też na Czekoladowy Weekend Bei powstało. Piękne, ponieważ ich delikatna struktura jest niczym zwiewne kwiatowe listki, smaczne i chrupkie, a do tego kryjące w sobie czekoladową eksplozję smaku … croissanty. Te przepyszne pakieciki powstały powoli, unosząc sę w naszej świadomości obietnicą doskonałego niedzielnego śniadnia, popijanego lekką kawą z mlekiem, zajadanego w promieniach coraz śmielej wychodzącego słońca, ze ślicznie żółcącymi się tulipanami w tle. W planach były jeszcze kolejne szaleństwa – albo na ikeowskich kuchennych gażdetach bankrutowanie albo szykowanie czekoladowo-kawowego sufletu na zimno z „Francuzek …”. A tymczasem zdradziecka rwa kulszowa, co to już wiosną zeszłego roku mnie złapała i wtedy przez blisko cztery miesiace trzymała odezwała się z ogromną siłą. Nie było na to rady, jak proszki przeciwbólowe wziąć, ale otępienie po nich było tak ogromne, że oczka same mi się zamknęły i nasze plany trzeba było odłożyć na nastepny raz.


Pozostało mi potem w chorobie wspominać miły weekend, wesołe zabawy, zakupowe szaleństwa i smaczne dokonania, jak bułeczki co to nocą nam rosły, a w piątkowy wieczór powstawały w naszych zręcznych dłoniach, omlet z ziołową ricottą, który to zdjęć się nie doczekał, tak szybko spałaszowany został, rozmowy o przepisach, triki i sztuczki zdradzane o kulinarnych czy makijażowych tajemnicach … i wiele wiele więcej, jednak trochę tej sekretnej zasłony zostawię. Powiem tylko jedno: Prawdziwie babski weekend to był.

Buziaki Dziewczynki :***

Cytrusowy łosoś w klonowej skorupce

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 cytryny
1 łyżka sosu sojowego
1/2 łyżeczki oleju sezamowego
1 łyżka syropu klonowego

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w soku z cytryny, sosie sojowym, oleju sezamowym i syropie klonowym przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z syropem klonowym się nie przypalał i piekłam łososia w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z syropu klonowego, za to z pewnością będzie bardziej soczysty.

Pieczony łosoś w pięciu smakach

Składniki:
ok. 40 dag łososia (po 10 dag na osobę)
sok z 1 limonki
skórka starta z limonki (drobno)
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka oliwy z oliwek
1 łyżka miodu gryczanego
1 łyżeczka przyprawy pięć smaków
1 łyżka startego zmrożonego imbiru

Przygotowanie: Zamarynowałam łososia w pozostałych składnikach dania przez min. 30 minut. Wyłożyłam łososia do ceramicznego naczynia razem z marynatą, dolałam kilka łyżek wody (ew. wina/wermutu), by sos z miodem się nie przypalał i piekłam w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsjusza przez ok. 10 minut. Łososia można też piec w specjalnej torebce lub folii, ale wtedy nie uzyska się efektu skarmelizowanego cukru z miodu, za to z pewnością będzie bardziej soczysty

Tagliatelle z cytrynowo-limonkowym sosem śmietanowym

Składniki:
makaronu tagliatelle na 4 osoby (ewentualnie inny)

skórka z 3 cytryn (w tzw. zesty)
skórka z 1 limonki (w tzw. zesty)
sok z 1 cytryny
szczypta cukru brązowego
ok. 1/2 szklanki śmietany (dobrej do gotowania, ewentualnie mleka skondensowanego 4%)
3-4 łyżki tartego parmezanu (ze względu na słonosć sera nie potrzeba soli)
szczypta gałki muszkatołowej (lub startego kwiatu muszkatołowca)
pieprz zielony, świeżo mielony

Przygotowanie: Makaron ugotowałam w osolonej wodzie zgodnie z przepisem na opakowaniu. W tym czasie na patelni delikatnie tylko zwilżonej oliwą podgrzałam skórki z cytrusów. Potem na raz wlałam sok z cytrusów, śmietanę, przyprawy i parmezan. Podgotowywałam na małym ogniu aż ugotowałam się makaron (kilka minut). Wrzuciłam tagliatelle al dente niezbyt dokładnie osączone z wody w której się gotowało i podgrzałam wszystko razem jeszcze ok. 1 minuty. Ułożyłam na talerzach, posypałam dodatkowo zielonym pieprzem i gałką, podałam z łososiem z klonowej skorupce.

Źródło: Kiedyś widziałam podobne danie w programie na KuchniaTV „Juli gotuje”, ale od tamtego czasu już tyle razy je robiłam, za każdym razem zmieniając trochę składniki, że nie dam głowy jak ono wyglądało w oryginale. Ostatnio podobne danie widziałam też w książce „Francuzki nie tyją …”

Gryczany makaron soba z orientalnymi warzywami

Składniki:
4 porcje makaronu, ugotowane w osolonej wodzie według przepisu na opakowaniu (ok. 5 minut)
1 łyżka oliwy/oleju z orzeszków ziemnych
2-3 szalotki
2 ząbki czosnku, sprasowane
2-3 cm. kawałek imbiru, pokrojony w cienkie słupki
ok. 2 szklanki pokrojonych w słupki warzyw i azjatyckich grzybów (można użyć azjatyckiej mieszanki z mrożonki, byle bez gotowych sosów)
100-150 ml. passaty pomidorowej
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka octu ryżowego
1/2 łyżeczki brązowego cukru
1/4 łyżeczki przyprawy pięć smaków
1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 łyżeczki mielonej kolendry
ew. sos chili dla ostrości

świeży szpinak (ew. można zrobć z niego sałatkę z orientalnym dressingiem i kiełkami, ale moim zdaniem w tym daniu wystarcza ilość sosu pomidorowego słodko-kwaśnego za dressing)

Przygotowanie: Na rozgrzanej oliwie zeszkliłam szalotkę, dodałam czosnek i imbir i smażyłam przez ok. 1-2 minut. Dodałam warzywa, sos pomidorowy (passatę), sos sojowy, ocet i przyprawy i smazyłam na małym ogniu przez ok. 10-15 minut. Dodałam ugotowany makaron i wymiesząłam do połączenia go z sosem. Podałam na świeżym szpinaku, z łososiem w pięciu smakach.

Kokosowa panna cotta (prawie) straciatella

Składniki:
1 litr mleka (ja dałam ok. 200 ml. mleka kokosowego i 800 mleka odtłuszczonego 0,5%)
1/2 – 3/4 szklanki brązowego cukru
żelatyna lub agar-agar (zgodnie z przepisem na opakowaniu)
kilka kostek gorzkiej czekolady pokrojonej nożem na cienkie, ale nieregularne wiórki

Przygotowanie: W garnku podgrzałam mleka z cukrem. W kilku łyżkach ciepłego mleka rozpuściłam żelatynę, którą dodałam do mieszaniny w garnku, po zdjeciu jej z ognia. Mieszałam rózgą aż do całkowitej pewności, że nie ma grudek. Przecedziłam przez sitko do miarki, a z niej przelałam do kokilek. Od razu posypałam każdą kokilkę płaską łyżeczką czekolady i potem co jakiś czas należy dosypywać po trochu wiórek, w miarę ścinania się masy, tak by wiórki (również ze względu na różną ich wielkość i ciężar zostały złapane w „półdrogi”. Mi nie do końca udała się ta sztuka, więc efekt straciatelli był widoczny tylko na dnie i na górze panna cotty. Po całkowitym przestudzeniu włożyłam kokilki do lodówki. Żeby ładnie wyjąć panna cottę na talerzyk, wystarczy zanurzyć kokilkę w ciepłej wodzie, przykryć wierz talerzykiem i odwrócić. Powinna ładnie się wyślizgnąć, ewentualnie można pomóc sobie nożem, by wpuścić więcej powietrza pod spód deseru. Podawać albo samo, albo polane ulubionym sosem.

Croissanty
(12 sztuk)

Składniki:
1 szklanka mleka
2 łyżeczki suchych drożdży (ja dałam 13,6 g drożdży świeżych)
2 1/4 szklanki przesianej mąki
2 łyżki cukru drobnego
1 łyżeczka soli

3 łyżki mąki
12 łyżek niesolonego masła (165,5 g)

12-24 kostek gorzkiej czekolady (Lindt i in. podobne czekolady, wystarczy po 1 kostce na croissanta, ale miałam wedlowską, o mniejszych kostkach, więc dałyśmy po 2)

żółtko i 2 łyżki mleka do posmarowania

Przygotowanie:
Piątek wieczorem:
W podgrzanym do 40 stopni Celsjusza mleku rozpuściłam drożdże z dodatkiem 2 łyżek mąki i odstawiłam aż zaczęły pracować (ok. 20 minut). Mąkę wymieszałam z solą i cukrem. Gdy drożdże zaczęły pracować połączyłam je ze stopniowo dodawaną mąką, aż uzyskałam zwarte, choć lekko lepkie ciasto. Złożyłam je w kształt prostokąta, włożyłam do ceramicznej brytfanki i przykryłam folią, tak by miało gdzie rosnąć. Schowałam na noc w lodówce.

Sobota rano:
Zimne ciasto rozwałkowałam na kształt prostokąta o wymiarach ok. 15 cm x 40 cm. Masło ogrzane do temperatury pokojowej połączyłam z 3 łyżkami mąki, zagniotłam w kulę, którą spłaszczyłam nadając jej kształt prostokąta, mniej więcej zajmującego 2/3 powierzchni ciasta. Maślany prostokąt ułożyłam na cieście, ciasto zawinęłam w kopertę, tak by przykryć masło i rozwałkowałam ponownie na prostokąt o wymiarach ok. 15 cm. x 40 cm. Złożyłam ciasto na trzy, przykryłam folią i schowałam na min. 6 godzin do lodówki.

Sobota popołudniu (po 6 godzinach):
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Wieczorem w sobotę:
Wyjęłam ciasto i rozwałkowałam je na prostokąt o wymiarach 15 cm x 40 cm i znów złożyłam na trzy. Ciasto włożyłam do brytfanki pod folią do lodówki.

Niedziela rano:
Wyjęłam ciasto z lodówki i na delikatnie omączonym blaci rozwałkowałam ciasto na prostokąt o wymiarach ok. 21 cm x 44 cm. Nożem do pizzy wycięłam prostokąty o wymiarach 11 cm x 7 cm (12 prostokątów). Na każdy prostokąt kładłyśmy czekoladę i zawijałyśmy je po dłuższym boku, bez dociskania po bokach. Zwinięte paczuszki układałyśmy na blasze wyłożonej pergaminem do pieczenia. (W książce „Francuski nie tyją” należało rozwałkować ciasto w okrąg i wyciąć trójkąty, tak by uzyskać rogaliki, bez nadzienia z czekolady, ale ja zastosowałam delikatnie zmienioną metodę pokazaną przez Liskę w jej Pracowni Wypieków). Delikatnie (tylko raz) spryskałam croissanty wodą, aby nie wysychały w czasie rośnięcia. Zawinęłam blachę folią, przykryłam ścierteczką i zostawiłam do rośnięcia na 45-60 minut (ale myślę, że nawet lepiej by je zostawićna 1 1/2 – 2 godzin), póki nie podwoiły objętości. Przed pieczeniem posmarowałam je żółtkiem roztrzepanym z mlekiem i piekłam w 200 stopniach Celsjusza przez 25-30 minut. Croissanty należy wystudzić przez 15-20 minut przed podaniem.

Źródło: Mireille Guiliano „Francuski nie tyją …” ale również Pracownia Wypieków Liski

Kapitańska caffe latte

Składniki:
Mleko
Espresso
Brandy

Przygotowanie: Najpierw w ekspresie ciśnieniowym przygotować należy espresso i spienić mleko. Połączyć razem tworząc latte o wybranej mocy kofeiny, a na koniec cienkim strumyczkiem wlać brandy (ilość zależna od gustu).

Smacznego.

Weekendowe Piekarnie.

Weekendowa Piekarnia to moje ulubione blogowe wydarzenie kulinarne, dlatego gdy okazało się, że nie mogłam w nim kilka razy uczestniczyć byłam okrutnie zawiedziona. Nie oznacza to jednak, że zapomniałam o wspaniałych recepturach jakie zaproponowały dotychczasowe gospodynie. O nie! Bochenki powstawały i cieszyły oczy i brzuszki moje i mojej rodziny oraz przyjaciół. Nie mogły jednak z takich czy innych powodów wdzięczyć się w mojej wirtualnej Kuchni Szczęścia, przynajmniej do teraz.

A dziś, gdy po raz pierwszy od tygodnia nie zwijam się z bólu od ucisku nerwów, ani nie śpię otępiała przez proszki przeciwbólowe mogę pokazać Wam chlebki jakie powstawały w moich (i nie tylko) dłoniach oraz w mym kapryśnym piekarniku, którego zaczynam po cichu nazywać Zgredkiem (… hihihi jak ktoś czytał Harrego Pottera, wie o czym mowa ;p)


I tak już dwa tygodnie minęły od kiedy w mojej kuchni powstał wspaniały weekendowy chlebek Dany. Muszę powiedzieć, że bardzo ciekawy miał zarówno smak, jak i konsystencję, ale najbardziej urzekł mnie tym, że zupełnie niespodziewanie, gdy zapomniałam naoliwić folię pod którą wyrastał jeden z bochenków, przez co spodziewałam się iż wierzch wyjdzie brzydki i kostropaty, z pęknięć ułożyło się śliczne serduszko (widać na drugim górnym zdjęciu) – akurat na walentynki. Czyż nie wspaniały prezent od Walentego i od pomysło
wej Dany, która to sama stworzyła recepturę tego smacznego, wilgotnego chlebka?


Kolejna edycja Weekendowej Piekarni to było coś! Nie dość, że okrągła rocznica, to jeszcze gospodynią została Tatter, która zaproponowała piękny, oszałamiający wprost bochen Miche, wzorowany na chlebach Poilane, o recepturze zaczerpniętej z upragnionej przeze mnie książki Jeffreya Hamelmana. Niestety ostatnie problemy z kręgosłupem uniemożliwiły mi zastosowanie pełnej procedury wyrabiania chlebka, która to wymagała zagniatania metodą Bertineta, zupełnie niedozwoloną teraz dla moich zbolałych pleców. Postanowiła
m się jednak nie poddawać i tak powstały dwa foremkowe, pyszne chlebki, nie za wilgotne, nie za suche, o kwaskowatym, ale delikatnym smaku. Doskonałe i tak aromatyczne, że nie byliśmy w stanie z mężem oprzeć się pokusie pokrojenia pierwszego bochenka już po 3 godzinach. Kanapki z tym chlebkiem są doskonałe zarówno z wyrazistymi serami jak i na słodko, a jego piękno jakie mogłam podziwiać u innych uczestniczek naszej pieczeniowej zabawy kusi mnie ogromnie, by upiec go jeszcze raz w okrągłym kształcie, proponowanym w oryginalnym przepisie … już niedługo …


Nie byłabym sobą gdybym pierwszego dnia, kiedy tylko moje ciało nie przeszywają koszmarne zygzaki bólu nie wzięła się za kolejny wspaniały chlebek z aktualnej Weekendowej Piekarni, której tym razem znów przewodzi pomysłodawczyni naszej zabawy, Margot. Z dwóch zaproponowanych chlebków wybrałam ciemny chlebek wiejski na zakwasie, z dodatkiem drożdży, które sprawiły, że bochenki błyskawicznie urosły, a z piekarnika już po kilku godzinach od wyjęcia pierwszych mąk ze spiżarki wyciągnęłam pięknie rum
iane (no, ciut za bardzo przyrumienine ;p) bochenki. Zapach mąki żytniej, miodu gryczanego i melasy sprawił, że razem z mężem siedzieliśmy obok piekarnika inhalując się tymi wspaniałymi aromatami, a kiedy tylko chlebki stygły na kratce musieliśmy trzymać się za rączki, by nie ulec pokusie pokrojenia gorących jeszcze bochenków. A po pokrojeniu … bajka, piekarniczy cud, objawienie … zachwytom nie ma końca – ogromna chrupkość skórki, wybornie wręcz skarmelizowanej dzięki dodatkowi miodu i melasy, a nieziemsko wręcz delikatny, prawie jak piórko miąższ sprawiły, że chlebek ten bedzie znacznie częstszym gościem w moim domu. Jeśli dodać do tego jeszcze łatwość wykonania to już nie ma nic co mogłoby powstrzymywać mnie przed pieczeniem, pieczeniem i pieczniem i oczywiście jedzeniem.

Nawet jednak wyborny smak bochenka z dzisiejszej piekarni nie oznacza wcale, że zapomniałam o drugiej propozycji Margot. Jak mogłabym zapomnieć o uwielbianym przeze mnie smaku selera, a do tego pysznym i chrupkim dodatku sezamu. Ta receptura poczeka jednak kilka dni, byśmy mogli spałaszować wspaniałe chlebki jakie mamy w domku. Zajrzyjcie jednak za kilka dni, a z pewnością podzielę się z Wami również zdjęciami, jak i spostrzeżeniami o selerowo-sezamowym wypieku. A już jutro smaczna relacja z zeszłego makaronowo-czekoladowego weekendu, byleby tylko nie było bólu … trzymajcie kciuki :-)

EDIT: 6 marca 2009


Minęło kilka dni, a w moim domu znów pachniało chlebem z Weekendowej Piekarni, obiecanym wypiekiem, tak więc teraz dzielę się moimi spostrzeżeniami. Selerowy chlebek z sezamem, tym razem na drożdżach, powstawał szybko i prosto. Po niecałych trzech godzinach wyjmowałam z piekarnika chlebek rumiany, z jasnymi kleksami mąki i sezamu, a tak pachnący że ręka sama po nóż się kierowała. Dlatego lekko ciepły jeszcze bochenek został przekrojony i pierwsze z niego kromki skonsumowane … z ogromną przyjemnością. Smak selera prawie nie wyczuwalny, za to wyrażnie dominujący smak sezamu, któremu też chlebek ten zawdzięcza wewnętrzną chrupkość. Seler natomiast sprawił, że chlebek jest wilgotny, co w połączeniu z maślanką dało efekt niezwykłej delikatności, choć nie puszystości.

Dodatkowym plusem tego chlebka była jego struktura. Rzadko decyduję się piec chleby okrągłe, czy nawet owalne, bez keksówkowe. Wolę wygodę krojenia foremkowych chlebków i przedkładam ją nawet nad piękny kształt, nacięcia. Tym razem jednak, nawet mimo lepkości ciasta, zdecydowałam się złożyć ciasto w kształt okrągłego chlebka i zostawić go do wyrastania w dużej misce, wyłożonej omączoną ściereczką. Chlebek nie zawiódł mnie nawet odrobinę. Pięknie dał się przełożyć na blachę, naciąć i posmarować, a później w piekarniku równomiernie urósł i pięknie pękł zgodnie z nacięciem … no dobrze, może w jednej strony trochę za mocno, ale dzięki temu miał swój urok rustykalnego, okrągłego wypieku.


Weekendowy chlebek Dany

Ciasto zakwaszone metoda trzystopniowa:

Dzień poprzedzający pieczenie (ok. 18.00)
100g aktywnego zakwasu z mąki razowej typ 2000
150g mąki żytniej białej typ 720
150ml wody

Wszystkie składniki wymieszałam do ich połączenia i zostawiłam przykryte folią na 6 godzin.

Ten sam dzień (godz. 24.00)
200g mąki żytniej białej typ 720
150ml wody

Wymieszałam i zostawiłam do wyrośnięcia na min 8 godz.

Następny dzień rano (godz. 8.00)
100g mąki żytniej białej typ 720
100ml wody

Wymieszałam i zostawiłam do wyrośnięcia na 2-3 godz.

W międzyczasie tych 2 -3 godzin:
100 g pestek dyni mielimy na mąkę
200ml wrzącej wody
1 łyżka miodu gryczanego
2 łyżki octu balsamicznego
Sól morska do smaku

Wrzątkiem zalałam mąkę z pestek dyni, wymieszałam i dodałam pozostałe składniki. Odstawiłam do ostygnięcia. Papka miała dziwny, niezbyt ładny kolor, ale w chlebie traci go, a nadaje ciastu ładny zapach i barwę.

Po 3 godzinach (11.00):
Całe ciasto zakwaszone
400g mąki żytniej białej typ 720
100ml wody (nie trzeba zużyć całej)
Papka dyniowa

Przygotowanie: Do ciasta zakwaszonego dodałam papkę, wymieszałam, dodałam mąkę i wodę (ja dałam całą, bo chlebki piekłam w formie). Ciasto mieszałam ok. 3 minut, do dokładnego połączenia się składników. Do naoliwionych foremek (jedna mała keksówka, druga średnia) przelałam ciasto, przykryłam naoliwioną folią i odsatwiłam do rośnięcia (rosło szybko, ok. 40-60 minut). Ciasto przed wyrośnięciem można posypać pestkami dyni, ale ja o tym zapomniałam. Po wyrośnięciu, posmarowałam wierch ciasta olejem, nacięłam i włożyłam do piekarnika nagrzanego do 210 stopni (z termoobiegiem). Piekłam przez 10 minut z parą, a potem zmniejszyłam temperaturę do 200-190 stopni przez 30-40 minut. Ostatnie 10 minut piekłam bez foremek, na blasze wyłożonej pergaminem. Przed pokrojeniem dokładnie wystudziłam.

Źródło: Leśny Zakątek Dany

Mixed Flour Miche

Zaczyn:
100 g maki pszennej T85* (lub 85% mąki pszennej z pełnego przemiału + 15% mąki pszennej chlebowej)
100 g maki żytniej razowej
140 g wody
3 łyżki aktywnego zakwasu żytniego

Składniki zaczynu wymieszałam w misce, zakryłam szczelnie folia i zostawiłam na 12 godzin w temperaturze 21 stopni.

Ciasto właściwe:
500 g maki pszennej T85*
100 g maki żytniej razowej
200 g białej pszennej maki chlebowej
690 g wody, temp. 26C
1 łyżka soli
340 g zaczynu (wszystko minus 3 łyżki – ja użyłam całego zaczynu)

Przygotowanie: Do dużej miski wsypałam mąki, zalałam je wodą, wymieszałam wszystko dokładnie. Miskę szczelnie przykryłam folią i zostawiłam na godzinę autolizy. Następnie wierzch ciasta posypałam solą i dodałam zaczyn podzielony na kawałki. Wyrabiałam ciasto ręcznie (powinnam zagniatać przez ok. 6 minut metodą Bertineta, ale ze względu na problemy z kręgosłupem ograniczyłam się tylko do dokładnego wymieszania składników, czego zresztą dokonał mój wspaniały mąż). Ciasto było luźne i mokre. Zostawiłam ciasto do wyrośnięcia na 2 1/2 godziny, składając ciasto w tym czasie 3 razy, co 40 minut. Gotowe ciasto odgazowałam lekko i przełożyłam do naoliwionych foremek. Przykryłam naoliwioną folią i zostawiłam do rośnięcia na 2 1/2 godziny, aż podwoiły objętość (u mnie zajęło to ok. 3 godzin). Piekarnik nagrzałam do 240 stopni i piekłam (z parą przez pierwsze 10 minut) przez 45 minut. Zmniejszyłam temperaturę do 215 stopni i dopiekłam przez 15 minut. Po upieczeniu chleb należy dobrze wystudzić na kratce i unikać pokusy pokrojenia go przed upływem 12 godzin (ja pierwszy pokroiłam już po ok. 3-4 godzinach, a dopiero drugi dotrwał 12 godzin, ale przed pokrojeniem pojechał do rodzinki, więc nie mam jego zdjeć po pokrojeniu).

Źródło: Blog Tatter „Palce Lizać”

Ciemny wiejski chleb
(1 duży bochenek lub 2 mniejsze)

Składniki:
20 g świeżych drożdży
10 g cukru pudru
25 ml wody
500 g mąki pszennej typ 812 * (ja dałam 400 g. mąki pszennej typ 550 i 100 g. typ 2000)
250 g mąki żytniej typ 1370 ** (ja dałam 175 g. mąki żytniej typ 200 i 75 g. typ 720)
1 łyżeczka słodu piekarskiego (według uznania ? ja dałam melasę)
500 g wody
15 g miodu (ja dałam gryczany)
10 g miękkiego masła
18 g soli
65 g zakwasu (odświeżonego na 12 godzin wcześniej)

Przygotowanie: Drożdże rozpuściłam w 25 ml. wody razem z cukrem pudrem. Odstawiłam na 30 minut. W tym czasie 250 g mąki pszennej i 125 g. mąki żytniej zalałam 500 g. wody w misce miksera, wymieszałam do połączenia składników i odstawiłam na 30 minut (autoliza). Po tym czasie dodałam wszystkie składniki prócz soli i wyrabiałam mikserem na pierwszym biegu ok. 4 minuty (aż do utworzenia kuli z ciasta). Posypałam kulę solą i wyrabiałam ok. 5 minut na 3 biegu. Ciasto przełożyłam do naoliwionej miski na 45 minut, przykryte folią. Po tym czasie podzieliłam ciasto na dwie części, włożyłam je do naoliwionych średnich keksówek i odstawiłam do rośnięcia, aż podwoiły objętość. Zajęło mi to ok. 25 minut. Przed pieczeniem posmarowałam je olejem i nacięłam. Piekarnik nagrzałam do 240 stopni Celsjusza. Foremki włożyłam do nagrzanego piekarnika i piekłam z opadającą temperaturą ? po 15 minutach zmniejszyłam temperaturę do 210 stopni Celsjusza, a po kolejnych 15 minutach zmniejszyłam do 200-190 stopni Celsjusza i piekłam jeszcze ok. 25-30 minut. Przez pierwsze 10 minut piekłam z parą, a ostatnie 10 minut piekłam bez foremek, na blasze wyłożonej pergaminem. Przed pokrojeniem wystudziłam.

* wg. Tatter, aby uzyskać taką mąkę, na każde 100g mąki brać 80 g mąki typ 550 lub 650 i 20 g mąki typ 2000

** wg. Tatter, aby uzyskać taką mąkę, na każde 200g mąki brać 140 g razowej typ 2000 i 60 g białej typ 720

Chleb z dodatkiem selera i sezamu
(1 bochenek 1kg)

Składniki:
20 g drożdży
350 g maślanki
12 g soli
250 g mąki pszennej typ 550
250 g mąki pszennej z pełnego przemiału typ 2000
20 g masła
200 g selera, obranego i startego na wióry
50 g sezamu uprażonego

jajko do posmarowania
sezam do posypania

Przygotowanie: W maślance rozpuściłam drożdże, dodałam mąkę i na najmniejszym poziomie robota wyrabiałam 5 minut, dodałam sezam, odciśnięty przez gazę seler, sól oraz masło pokrojone w płatki, wyrabiałam następne 5 minut na szybszym poziomie robota. Ciasto było elastyczne, ale lepkie. Wożyłam je do miski posmarowanej olejem, przykryłam folią i zostawiłam na 1 godzinę aż podwoiło objętość.
Ciasto lekko odgazowałam i ukształtowałam kulisty bochenek, który włożyłam do miski wyłożonej omączoną ściereczką i przykryłam folią na 20-30 minut. W tym czasie rozgrzałam piekarnik do 220 stopni Celsjusza. Wyrośnięty chleb przełożyłam na wyłożoną pergaminem blachę. Nacięłam bochenek, posmarowałam mlekiem i piekłam z parą 20 minut w 220 stopniach Celsjusza, zmniejszyłam do 200 stopni i piekłam 20 minut, następnie zmniejszyłam do 180 stopni i piekłam dalsze 20 minut (w sumie piec 60 minut). Chleb ostudziłam przed pokrojeniem.

Źródło obu powyższych chlebków: Pomysłodawczyni Weekendowej Piekarni, Margot z Kuchni Alicji

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

O chlebie i wodzie …


… tak żyli skazańcy, a teraz tak żyję ja … skazana na ból i otępienie, walcząca z rwą kulszową i koszmarem ucisku kręgosłupa na nerwy … dziękuję Wam wszystkim za odwiedziny w mojej wirtualnej kuchni, ale chwilowo nie mogę w niej zbyt aktywnie uczestniczyć … zresztą w tej rzeczywistej kuchni też nie …

… za to kromka wspaniałego chleba i woda dodają mi sił w tym chorobowym zmaganiu, wierni towarzysze mojej niedoli, mąż i kotka Briczolla dodają mi otuchy, a ukochana rodzina wspiera pomocą i tabliczką czekolady na osłodę smutków w niedoli …

… mam nadzieję, że już niedługo powrócę, by podzielić się z Wami wspaniałym weekendem spędzonym na kulinarno-zakupowych szaleństwach z Umalowanym Oczkiem i Makaronową Eksperymentatorką oraz by poznawać nowe, wspaniałe kulinarne dokonania w sąsiednich wirtualnych kuchniach, ale póki mój kręgosłup znów nie wróci na swoje miejsce będę z Wami tylko duchem …


Do zobaczenia.

Krótkie migawki … Tłusty Czwartek.


Korzystając z chwilowego dobrodziejstwa dostępu do internetu, upojona zapachem i smakiem cudownych
znikających bułeczek, które z powodzeniem zastąpią nam dzisiejsze pączkowe szaleństwo mogę pokazać wam krótkie migawki z efektów prac wczorajszego wieczora i pieczenia dzisiejszego ranka. Ciasto na lekkie, puszyste i doskonale aromatyczne buchty w poczwórnej porcji zagniatałam wczorajszego wieczora …

Och, co to była za praca … dość powiedzieć, że mięśnie moich ramion trochę sobie poćwiczyły. Ale nic to! jak mawiał Mały Rycerz. Kiedy ciasto wyrosło, zręczne i szybkie nasze dłonie lepiły malutkie kuleczki ze słodką niespodzianką w środku, które potem po spokojnie spędzonej nocy w chłodzie lodówki, wpadły wprost w stęskniony żar piekarnika.

Wraz z pierwszymi promieniami słońca z pieca wyjęłam ogromną blachę słodkich bułeczek z powidłami, która po lekkim przestudzeniu pojechała z mężem do pracy. A kiedy jeszcze obłoki cytrynowych i słodkich aromatów unosiły się pod sufitem, budząc mnie w ten leniwy poranek w piekarniku dochodziły dwie mniejsze mniejsze, ale równie wyborne porcje tych słodkich wypieków, w sam raz dla rodzinki.

Zapraszam więc na nasz tłusty czwartek.


Smacznego.