Złota jesień i dziecięce wspomnienia.

Jesień, złota polska jesień to wspaniała pora roku. Ciepłe barwy otaczają nas z każdej strony, aż proszą by się trochę porozpieszczać. Wszystko wygląda wtedy jak z obrazka, tak nierealnie, dziecięco, bajkowo.
 
 
Dla mnie złota jesień to śliwki. Miseczka wydrylowanych śliwek potrafi zniknąć w mgnieniu oka. Ale ponieważ lubię dogodzić sobie i najbliższym, każdej jesieni pojawia się w mojej kuchni i na naszym stole jakiś śliwkowy smakołyk. A to drożdżowe ciasto, bogate w masło i żółtka, z miodem i kardamonem, a to ostatni podryg lata w postaci śliwkowej, gęstej zupy krem, jedzonej na zimno, jako deser z łyżką gęstej śmietany … domowe, proste smaki, gdyż tylko takie prawdziwie rozpieszczają. Kojarzą się z ciepłą ręką babci gładzącą po policzku, ciepłym swetrem mamy, gdy wtulaliśmy w niego policzek … a dla mnie są próbą stworzenia takich dziecięcych wspomnień, odczuć, które dają nam ciepły promyk słońca, gdy przychodzi deszczowa, szaro bura jesień.
 
 
W tym roku więc zrobiłam coś, czego do tej pory jeszcze nigdy nie robiłam. Nie dlatego, że trudne czy niedostępne. Po prostu jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy …
 
20121016_20140922_knedle01
 
Knedle!
 
Słodziutkie węgierki otulone miękkim ciastem, pachnącym kardamonem, a na talerzu uzupełnione kwaskowatą, gęstą, prawie maślaną śmietaną i posypane brązowym cukrem. Śmietana pod wpływem ciepła knedli rozpływa się, tworząc wraz z sokiem ze śliwek i cukrem rozkoszny sos, a wszystko to po prostu nie może smakować bardziej domem, ciepłem i bezpieczeństwem. Jeśli chcemy zdecydować się już na zupełną dekadencję – na spienionym maśle podsmażmy bułkę tartą, doprawmy miodem i kardamonem i polejmy ciepłe knedle … mmmm, choć od czasu, gdy je jedliśmy minęło już kilka dni, ja wciąż rozmarzam się na to wspomnienie … moje nowe, dziecięce wspomnienie :)
 
 
Kardamonowe knedle
 
Składniki:
1,5 kg ziemniaków
25 dag mąki pszennej + więcej do podsypywania*
20 dag mąki ziemniaczanej
2 średnie jajka
szczypta soli
1 czubata łyżeczka kardamonu
śliwki, wypestkowane, ale nie przecięte całkowicie na tą ilość ok 1 kg, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia ile ważyły te których użyłam do knedli, bo cały czas podjadałam z miseczki, a kupiłam ich grubo ponad kilogram ;)
 
śmietana i brązowy cukier
masło i bułka tarta, z miodem i kardamonem
 
Przygotowanie: Ziemniaki ugotowałam w mundurkach, lekko przestudziłam i jeszcze ciepłe obrałam i przepuściłam przez praskę. Potem ostudziłam je całkowicie. Dodałam jajka wymieszane z solą i kardamonem i stopniowo dodawałam mąkę, aż do wyrobienia gładkiego ciasta, choć jak pisałam niżej, wciąż ciut klejącego. Odrywając po kawałku ciasta, zależnie od wielkości śliwek (niektóre moje węgierki były chyba na sterydach) formowałam placuszek, zawijałam wypestkowaną śliwkę i zlepiałam, odkładając na mocno omączony blat.
 
20121016_20140922_knedle02
 
Gotowałam we wrzątku, ok. 2-3 minut od momentu wypłynięcia. Trzeba uważać by nie przywarły do dna, ale też zbyt energicznie ich nie mieszać, bo popękają. Jeśli wolimy grubsze ciasto, należy gotować je z minutę dłużej. Ja lubię jak ciasto jest, ale bez przesady – jak widać na zdjęciu :)
Podałam albo z samą śmietaną i cukrem (jak na zdjęciu), albo jeszcze z dodatkiem bułki tartej wrzuconej na spienione masło i podsmażonej na złoto, na koniec doprawionej łyżeczką miodu i szczyptą kardamonu.
 
*nie lubię jak jakiekolwiek kluski mają za dużo mąki, bo są wtedy gumowe. Dlatego mąki daję mniej do ciasta, i nawet pomimo tego, że się delikatnie lepi, podczas lepienia knedli mam omączone dłonie i bardzo szybciutko je lepię, tak by nie przyklejały się do dłoni, odkładając je na mocno omączoną stolnicę. Nadmiar mąki z nich spada, gdy wrzucam je do wody, a ciasto jest jedwabiste, a nie gumowe :)
** do ciasta nie dodaję cukru, bo sos/polewy czy dodatki są wystarczająco słodkie.
 
Smacznego.
 

Już jutro … Światowy Dzień Chleba :)

Już jutro wspaniały dzień – Światowy Dzień Chleba. Wypełnijcie swoje domy zapachem domowego chleba, bułeczek, chałek czy bagietek. Przepisów jest cały ocean – tych prostych i tych bardziej skomplikowanych. Niezależnie jednak od receptury, czy na drożdżach czy na zakwasie, smak domowego pieczywa jest niezapomniany a uczucie jakie Was wypełni uszczęśliwi całe otoczenie :)

A tutaj mała foto inspiracja :) Już niedługo więcej zabawy i przepisów na Gospodarnym Szczęściu :)


Puchate rożki …


Bułeczki z pesto …


Nawet nieudany chlebek turecki może być doskonałym smakołykiem :)


Chlebki awaryjne …


Słonecznikowe bułeczki …


Szybkie chleby ze smakowitymi dodatkami na aromatyczne prezenty dla bliskich.


Zakwasowiec na kawie …


Zawkasowiec ze słonecznikiem …


Płaski chlebek z oliwkami i tapenadą …


Makowe paluchy …


Puszyste i egzotycznie brzmiące marraquetas …


I powszednie, ale wyjątkowe chleby … coś dla każdego :)

Niech się Wam upiecze :)

O grzesznych przyjemnościach i jak na nie zapracować.

Nie ma większego, bardziej wyraźnego symbolu jesieni, niż dynie. Nie ma też większej dumy początkującej ogrodniczki, która w dodatku tak niecnie ;) zaniedbała tego lata swój ogród, niż zebrana z własnej grządki dynia. Dziś będzie więc o dyniach i o tym jak smakowicie mogą urozmaicić nam jesień :)
 
 
Dynie to niezbyt kłopotliwe w uprawie warzywa, ale za to żarłoczne za wszystkie inne. Na jesieni porządnie podsypałam grządkę obornikiem, a i na wiosnę stosowna dawka nawozów się tam pojawiła. Moja przygoda z dyniami prawdziwie zaczęła się nie tyle od zaplanowania, która grządka będzie je gościć, ale od jesiennej wizyty u mojej dobrej pomarańczowej duszy, Ani. U niej to właśnie odbierając skrzynki z pomarańczami z Sycylii rozmawiałyśmy o uprawie dyń i cukinii, a że na jej blacie dynia hokkaido leżała, czekając aż powstanie z niej coś smakowitego, ja o pestki się uśmiechnęłam.
Całe z miąższem zabrałam do domu, by je oczyścić dokładnie pod wodą, a potem suszyć przez dni kilka na zmienianych często ściereczkach. Potem już tylko do papierowej torebki je wsypałam i do zimnej piwnicy zaniosłam. Tak, tak, zimnej. Nasiona praktycznie wszystkich roślin lubią krótki okres zimna. W końcu tak też i w naturze się to odbywa, gdy roślina rodzi owoce, a one z czasem uwalniają nasiona, leżąc przez zimę na ziemi. Jakie dokładnie procesy tam wtedy zachodzą … jeszcze nie wiem, ale kiedyś się dowiem :)
 
 
Gdy zima powoli ustępowała wiośnie pola, w pierwszych dniach przedwiośnia ja za sianie rozsad się zabrałam*. Pisałam Wam już o tym tutaj. Niestety wtedy z dyniami popełniłam błąd poważny, który spowodował, że po pierwszej radości z kiełkowania moich dyń, cukinii i ogórków (bo to wszystko ta sama rodzina) wiele młodych siewek mi zmarniało. Błąd polegał na tym, że rośliny płożące potrzebują szczególnego zabiegu po wysianiu do doniczek (czy do ziemi też).
 
Doniczki powinny być wypełnione ziemią do 2/3, gdzie po 2 nasionka wkładamy. Kiedy siewki wzejdą, słabszą uszczykujemy, a silniejszą gdy podrośnie ponad obręb doniczki zasypujemy ziemią po wierzch doniczki. Ja niestety tego nie zrobiłam i bardzo delikatne siewki, stały się jeszcze delikatniejsze i duża część mi ich zmarniała, zanim zorientowałam się dlaczego. Kilka jednak dyń, cukinii i ogórków przetrwało, by po Zimnej Zośce (15 maja) zostać posadzone do ziemi, porządnie w marcu nawiezionej obornikiem.
 
Później poza podlewaniem i odchwaszczaniem roboty z nimi wielkiej nie ma. Ja wsadziłam dynie i cukinie trochę zbyt gęsto, wyszły mi wszędzie wokoło na ścieżki. Idealna odległość pomiędzy sadzonkami to 60 cm, ale nawet jak te odległości były u mnie mniejsze, nawet do 40 cm, nie stała się im żadna krzywda, a tylko trudno było kosić trawę na ścieżkach ;D
 
 
No właśnie, nawożenie. Wspomniałam już, że grządkę na dynie nawiozłam porządnie na jesieni obornikiem. Na wiosnę poza dawką obornika, nawiozłam ją kompostem, rozluźniając ją też trochę, gdyż dynie lubią ziemię przewiewną. Potem jeszcze dokarmiłam je po pojawieniu się pierwszych kwiatów, ale ponieważ bawiłam się w masterchefowe szaleństwa, ostatniego nawożenia, po pierwszym pojawieniu się owoców nie zrobiłam. Skończyło się na tym, że miałam tylko jeden zbiór owoców, ale jak na pierwszy raz i tak uważam, że dynie mnie polubiły :)
 
No dobrze, ale skoro już Was zanudziłam moimi uprawowymi doświadczeniami, czas coś smakowitego Wam podać :) A wierzcie mi, było smakowicie. Tak luksusowej zupy dawno już nie jadłam. Jedwabista, kremowa, wyrazista – co nie jest łatwe, przy mdławym smaku dyni – poezja i rozkosz dla podniebienia!
 
Trik polegał przede wszystkim … na obłędnej ilości masła. Przyznaję, że miałam chwilę zawahania, tym bardziej, że zupę robiłam z podwójnej ilości. Myśl, że do garnka mam wrzucić dwie kostki masła była … hmmm lekko zastanawiająca. Ale, ale! Nie powiedziałam Wam jeszcze skąd pomysł na tą zupę. Recepturę wynalazłam w wycinku z jednej z książek Hestona Blumenthala. Jak więc mogłam nie zaufać takiemu mistrzowi?! Do garnka więc wskoczyły dwie kostki masła i pozostałe podwojone w swojej ilości składniki, a maślany aromat wypełniał dom i upajał. Pomyślałam sobie wtedy, że to taki prawdziwy comfort food :)
 
 
To co odkryliśmy w miseczkach było poezją nie do opisania. Rozkoszą większą niż ambrozja bogów. Gładka niczym jedwab, przełamana chrupkością orzechowej posypki zupa kryła w sobie doskonałe maślano-dyniowe smaki wyraźnie wyostrzone przez ocet i olej sezamowy. Szczypta cayenne dodawała na końcu języka tego przyjemnego żaru, łagodzonego świeżością i słodyczą smaku papryki.
 
Jeśli potrzebujecie zupy wyjątkowej, na zupełnie wyjątkową okazję – to ten dyniowy krem z pewnością zasługuje na takie miano. Nie jest to zupa codzienna, choćby przez tonę masła do niej użytego, a biorąc pod uwagę moje ciągle nieudane odchudzanie ;D i pilnowanie cholesterolu u mojego Ukochanego to na takie rozkosze pozwalamy sobie tylko od czasu do czasu. Ale by uhonorować tak wspaniałe plony wiedziałam, że potrzebujemy czegoś specjalnego, a poza tym …
 
… warto od czasu do czasu zgrzeszyć :)
 
 
Grzesznie rozkoszny krem z dyni
 
Składniki:
850g miąższu dyni
Oliwa z oliwek
250g niesolonego masła
3 cebule, obrane  i pokrojone w piórka
400g tłustego mleka
4 gałązki rozmarynu
Szczypta pieprzu cayenne
40g oleju sezamowego (lub do smaku)
40g octu balsamicznego (lub do smaku)
sól
 
Do wykończenia i podania:
20g orzechów laskowych, podpieczonych
½ gałązki rozmarynu
20g grubo mielona bułka tarta
1 łyżka zbrązowionego masła**
1 czerwona papryka, podpieczona i pokrojona w kwadraciki (ja kupiłam słodkiej, długiej odmiany i zostawiłam ją świeżą)
Pestki dyni (pominęłam)
Oliwa paprykowa (opcjonalnie, ja użyłam zwykłej, ale bardzo dobrej jakości)
 
Przygotowanie: Rozgrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Połowę dyni pokroić na plasterki na mandolinie (lub w mikserze, myślę, że można też zetrzeć na grubych oczkach tarki). Drugą połowę pokroić w duże kostki. Kostki dyni skropione oliwą podpiec w piekarniku przez ok. 45 minut lub do czasu jak będą miękkie i skarmelizowane. W dużym garnku roztopić 200 g masła i zeszklić cebule i plasterki dyni przez ok. 10 minut. W między czasie w drugim garnku podgrzać prawie do punktu wrzenia mleko. Zdjąć z ognia i włożyć 4 gałązki rozmarynu. Odstawić na ok. 20 minut. Po tym czasie przelać przez sitko do dyni i cebuli wraz z 600 g zimnej wody i podpieczoną dynią. Gotować ok. 10 minut na niewielkim ogniu, aż dynie zrobią się miękkie. Zdjąć z ognia, zmiksować i przetrzeć przez sitko (koniecznie przetrzyjcie – dopiero wtedy zupa jest prawdziwie jedwabista!). Doprawić do smaku cayenne, octem balsamicznym, olejem sezamowym i solą.
Do podania zmiksować na grubą posypkę orzechy z bułką i rozmarynem. Miseczkę lub talerz na zupę posmarować zbrązowiałym masłem i obsypać orzechową posypką. Na dno włożyć pestki dyni i kosteczkę z papryki. Przed podaniem podgrzać zupę, dodać resztę (50 g) masła i zblendować, wtłaczając w zupę powietrze (końcówka blendera powinna wystawać częściowo ponad powierzchnię płynu). Wlać do przygotowanych miseczek. Udekorować kroplami ostrej oliwy.
Ja zmieniłam zupę na etapie przygotowania. Chciałam by jedwabistość zupy znacznie mocniej była przełamana chrupkością, a ponieważ udało mi się kupić nieziemsko wręcz słodkie, długie odmiany papryk, nie podpiekałam ich, by dodały zupie świeżości i chrupkości. Element ze zbrązowionym masłem pominęłam, za to posypkę użyłam do dekoracji zupy oraz postawiłam ją na stole, by można było dosypywać jej sobie wedle uznania. Zupę udekorowałam niesmakową oliwą, ale bardzo dobrej jakości.
 
** zbrązowione masło – roztopić niesolone masło na małym ogniu, mieszając aż zrobi się złoto-brązowe. Zdjąć z ognia i przelać przez  filtr do kawy. Przechowywać w lodówce.
 
Źródło: Heston Blumenthal
 
* jakoś na przełomie lutego i marca dobrze jest przygotować rozsady roślin dłużej rosnących, jak dyniowatych czy pomidorów, karczochów i kardów. Bobowatym (czyli wszelkie groszki, fasolki czy bób) wystarczy jak przygotujemy rozsady w kwietniu.

Serdeczność w rywalizacji, czyli trochę wspominków z MasterChef :)

MasterChef to była niezwykła przygoda. Sprawdzian zarówno umiejętności jakie my, amatorzy mamy, ale i tego jacy jesteśmy, siły naszych charakterów, naszej uczciwości. Czy potrafimy działać w stresie, jak bardzo zdenerwowanie wpłynie na nasze umiejętności i jak bardzo wpłynie na nasze zachowanie względem siebie nawzajem …


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

… i muszę Wam powiedzieć, że najwspanialszym elementem było to jak przyjacielska i koleżeńska była ta rywalizacja. W grupie zapaleńców o tak różnych osobowościach potrafiliśmy sobie wzajemnie pomagać, współdziałać i choć konkurować, to właśnie w przyjacielski i uczciwy sposób.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Dla mnie najtrudniejszym elementem każdego zadania była … oczywiście spiżarnia. 2 i pół minuty na wybranie składników – tego, jako miłośniczka amerykańskiego MC się spodziewałam, ale już konieczność dobrania sobie wszystkich garnków, lepszych noży, łyżek, szpatułek, trzepaczek, misek, mikserów, dosłownie każdego kulinarnego gadżetu, to było wyzwanie i zaskoczenie. Zmieścić w koszyku i fartuchu nie tylko produkty, ale i sprzęty, zmieścić się w czasie i donieść to do stanowiska nie rozbijając niczego po drodze … istny szał :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Oczywiście zawsze czegoś zabrakło, ale w końcu od czego jest wyobraźnia i improwizacja. Od czego jest też koleżeńskość. Gdy po karpiu i magicznej skrzynce przyszła pora na czekoladowe desery, w pierwszej chwili stres dał znać o sobie i moja doskonała dotychczas pamięć zawiodła – brownie? fondant? Pustka w głowie. Ale czemu nie zrobić tego co zamarzyło mi się tamtego ranka na śniadanie? Puszyste naleśniki zwijane w ruloniki i zajadane z gęstym czekoladowym sosem o aromacie wanilii. Proste smaki, to co kocham w kuchni, bez przekombinowania. Jednocześnie tak idealnie osadzone w naszych realiach – nie wyobrażam sobie polskiej kuchni bez naleśników i puszystych omletów na słodko. To było pierwsze deserowe danie jakie poznałam 11 lat temu, siedząc z Babcią w kuchni i rozmawiając o przetworach z moreli i gruszek, jakie tamtego dnia robiła. To jest mój comfort food, gdy siedzę na kuchennym blacie, a mój Ukochany, nasz domowy Mistrz Naleśników, smaży je dla nas i zajadamy je ze smakiem, maczając w dżemie, konfiturze czy słodkim sosie.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

W spiżarni jednak mąka postanowiła się przede mną ukryć. Za nic nie mogłam znaleźć jej w tym stresie, a jak na złość wiedziałam, że mam wszystko co potrzebne do brownie, na którego proporcje skutecznie wyleciały mi z głowy :) Wtedy właśnie z pomocą przyszła mi Monia. Gdy stałam przy stanowisku, zaczynając pracę nad sosem czekoladowym i zastanawiając się jak zmienić swoje danie, Szef Michel zapytał się czy wszystko mam, a gdy przyznałam, że brak mi mąki, sam zapytał się czy ktoś może mi jej pożyczyć. Monia pojawiła się obok mnie niczym dobry anioł. Bo tak właśnie powinno być w kuchni – szał, ruch, ale i ciepło i przyjaźń – za to właśnie kocham gotowanie :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Potem nastał czas poligonu. Te wybuchy, strzelanie, jazda hamerem, bieg do polowej kuchni i pierwsze wielkie wyzwanie – ile wszystkiego ugotować dla 150 żołnierzy, pamiętając, że przecież będą jeść dania od obu drużyn. Po chwili paniki i stresu, praca ruszyła szybko i sprawnie, a my podzieleni na grupy tworzyliśmy to co miało zachwycić, ale i nakarmić żołnierzy.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Oczywiście, że były i wpadki. Bemary, które przesuszały mięso pod koniec jego wydawania, głowienie się nad przedziwną obieraczką do ziemniaków, zgoda i nie zgoda jakie użyć składniki, dodać warzywa do zupy cebulowej czy nie, więcej boczku czy mniej, a może warzywa pod spód schabu czy bez, wyjmowanie z profesjonalnych pieców ciężkich tac pełnych gorącego jedzenia.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Ale w tym całym biegu, w czasie, w którym przecież jeszcze nie zdążyliśmy poznać się i zgrać jak doskonała drużyna, błyskawicznie wszystko zaczęło układać się na swoim miejscu. Wprawdzie nasza Pani Kapitan Basia z początku była mocno zdenerwowana, a więcej spokoju zachowywałam ja i Agnieszka, z czasem praca zaczęła układać się niemalże sama. Prace podzielone, a gdy potrzeba było pomocy, ktoś zawsze podał dłoń i choć na sam koniec wszyscy byliśmy zmęczeni, ta konkurencja jeszcze bardziej nas ze sobą związała, pozwoliła się poznać i polubić pomimo naszych wad ;)



Kiedy wraz z resztą zwycięskiej ekipy staliśmy na balkonie, trzymałam kciuki za Kinię, ale i za pozostałych chłopaków. Nie chciałam się z nikim rozstawać. Wiem, że to naiwne, ale od samego początku rozstania bardzo mnie bolały. Pożegnanie z Monią i Kimonem (bo tak ochrzciliśmy Michała) było ogromnie bolesne. Wtedy, w tym garze emocji, każde kolejne odczuwałam jeszcze silniej – radość i smutek były ogromne niczym Himalaje. Ale taka już jestem – angażuję się we wszystko na 100 i 1 procent. To zawsze w czasie mojego życia było zarówno moją siłą jak i słabością :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Bigosowy test smaku to było coś. Kinia stojąca nad garem i odnajdująca, a czasem odgadująca kolejne składniki, stała tam niczym królowa bigosu. I choć wiedziałam, że dla niej myśliwski bigos to nie pierwszyzna, gdy jesienią na stajni zajada go z przyjaciółmi, obawiałam się tylko jak stres wpłynie na jej odczuwanie smaków. Byłam z niej taka dumna i przeszczęśliwa, gdy dołączyła do nas. Radość jednak została przyćmiona, gdy Mikołaj pomachał nam na pożegnanie. Od samego początku był taką dobrą duszą wśród nas. Pełen uśmiechu, optymizmu, po prostu tchnął odwagą i nadzieją (Courage and Hope) :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Czas jednak leciał nam tak szybko, a wyrazistość emocji była tak ogromna, że mam wrażenie jakby w czasie tego w gruncie rzeczy krótkiego czasu, minął niemalże rok. Mikołaj odszedł i zaraz powrócił, a my żegnaliśmy się z Olą, którą problemy zdrowotne zmusiły do powrotu do domu. Nie da się opisać wszystkich emocji i zdarzeń, są jednak rzeczy niezapomniane. I znów … wiem, wiem, powiecie mi, że jestem nudna … znów koleżeńskość i serdeczność była górą. Gdy kalmary pojawiły się na naszych stanowiskach, my zaopatrzeni – lepiej lub gorzej – w spiżarni, zaczęliśmy gotowanie … ale i pomaganie sobie na wzajem. Ja pokazałam Kini jak obrać kalmary, ona dała mi trochę makaronu, a wszędzie wokół mnie słyszałam i widziałam jak Ci co lepiej się znali na ich oprawianiu i przygotowywaniu, dzielili się szybko wiedzą jak je sprawić, jak długo smażyć. Kilka słów, sprawienie kalmara tak by widział kolega czy koleżanka i mogliśmy konkurować naszymi kubkami smakowymi, naszą wyobraźnią, bez oglądania się na to, że przecież jako amatorzy mamy swoje braki w wiedzy, ale za to naszą zaletą jest błyskawiczna nauka.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Kalmary nie były dla mnie zupełnym novum w kuchni, ale przyznam się, że nigdy za nimi nie przepadałam. W restauracjach zwykle dostawałam trudną do przeżucia gumę bez smaku, a ponieważ mam uczulenie na owoce morza, poza krewetkami, które mój Ukochany uwielbia, rzadko zabieram się za takie smakołyki. Cóż jednak z tego?! Przecież ja uwielbiam wyzwania! Kuchnia azjatycka to choć niezwykle bogata i szeroka dziedzina, dla mnie to przede wszystkim stir-fry. Szybkie smażenie warzyw, by tylko nabrały ciepła i wchłonęły aromatyczne sosy, pozostając jednak dalej chrupkie i pełne własnego, naturalnego smaku, wzbogacone równowagą słonych, słodkich, ostrych, gorzkich i kwaśnych smaków. Kalmary do tego miały wybijać się ponad sałatkę, która tło dla nich tworzyła. Czosnek, imbir i chilli razem dały im ostrości i wyrazistego smaku, a na koniec limonkowy sok dopiero wydobył ich piękno. To był z pewnością najsmaczniejszy kalmar jakiego jadłam … nawet jeśli potem musiałam wypić litry wapnia na odczulenie :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

I znów konkurencja, po której przychodziło pożegnanie. Tym razem jednak, wierzcie mi, żałowałam, że nie znajdowałam się w tej trójce i nie mogłam gotować pod okiem Mistrza. Kurt Scheller, na którego kursie byłam niecałe 2 lata temu, którego podziwiam nie tylko za ogrom wiedzy i umiejętności, ale przede wszystkim za to jak doskonałym jest nauczycielem, jak pasjonująco opowiada o gotowaniu, jego anegdotki, ciekawostki, jakie przekazuje. Patrzyłam zafascynowana jak gotował i choć znałam to danie właśnie z jego kursu, ten czas obserwowania prawdziwego mistrza był niezwykły.

Nie będę Was zanudzać, tym że znów po pożegnaniu czułam smutek, że znów usiadłam na schodach by się wypłakać. Powiem Wam jednak, że czasem potrzebujemy oczywistych słów, by znów wejść na normalny tor. Błażej żegnał się z nami z uśmiechem i podobnie jak Monika, Michał i Mikołaj wcześniej, mówił to co każdy z nas wiedział – niezależnie od tego na jakim etapie się żegnamy, przeżyliśmy wspaniałą przygodę, która już i tak nas połączyła. Powiedział mi wtedy, że nasze pożegnania to nie "żegnaj", ale "do zobaczenia" i tego właśnie tamtego dnia bardzo potrzebowałam, by móc w pełni cieszyć się tą niezwykłą przygodą.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Na razie tyle moich MasterChefowych wspominek. Emocje przeplatały się tam z gotowaniem i było jak w życiu … tylko po stokroć bardziej intensywnie – zamiast jednego karpia, było całe ich akwarium, zamiast 5 gości, było ich ponad setka :) Ogrom radości, zachwytu, emocji pozytywnych, ale też i tych smutnych, stresu i adrenaliny, której skok dodawał nam energii. Nie dziwcie się, że tak wiele piszę o emocjach, a we wpisie brak przepisów. Ale dziś właśnie o nich chciałam napisać. Gdyż to nasza wzajemna serdeczność, pomimo czasem różnych opinii i tak różnych naszych osobowości, była tym co urzekało mnie od początku w tych wspaniałych amatorach gotowania i to dla nich też dzisiaj piszę –
Kochana 13'stko, cieszę się, że Was poznałam. Uściski cieplutkie Wam ślę :)

… a przepisy, oto one …

Już w niedzielę zobaczycie co działo się na krakowskim Rynku i po nim … oj działo się, działo :))) A ja niedługo więcej mojego spojrzenia na samo gotowanie w kuchni MC Wam przedstawię :)

Miłego dnia Kochani :)

Niezbędnik ogrodniczki – część pierwsza :)

… czyli jak dokładnie przygotowałam ciężką glebę w swoim Elysium … prace jesienne, by na wiosnę ruszyć z uprawą.
 
 
Od kiedy pierwszy raz wbiłam widły w ziemię, od czasu gdy pierwszy raz spojrzałam na swój mały kawałek ogrodu, a w mojej głowie zaczęły powstawać jego plany, grządki, nasadzenia, nadzieje na plony, wpadłam jak śliwka w kompot. Kocham pracować w ogrodzie, pielić, sadzić, siać, przycinać … wszystko. Nie odstraszają mnie obolałe plecy i stawy, wiosenne zakwasy czy pocięte od kolcy czy nieostrożności w używaniu narzędzi dłonie. Z ogrodnictwem jest jak z gotowaniem – daje szczęście, wyzwala moc endorfin, oczyszcza i rozwija.
Ostatnio Oczko poprosiła mnie o niezbędnik ogrodniczki, dlatego też zaczynam cykl wpisów o ogrodnictwie, gdzie podzielę się z Wami moją wiedzą i mam nadzieję, dowiem się również od Was czegoś nowego, może też usłyszę jakie błędy robię, by ustrzec się ich w przyszłości.
 
 
Kiedy weszłam pierwszy raz na działkę, była ona niczym zaczarowany ogród – pełna róż, powojów, kwiatów wychodzących wszędzie tam gdzie chciały, drzew o koronach rozrośniętych i zagęszczonych. Miała swój urok, ale i minusy. Ciężko było pomyśleć o uprawie warzyw i owoców w tym kwiatowym gąszczu. Pierwszą i najważniejszą więc pracą, było przygotowanie ziemi pod uprawy. Wykopanie wszystkich pięknych darmozjadów, jak nazywam niejadalne kwiaty, przesadzenie tych które chciałam zostawić, dokładne wykopanie wszelkich chwastów. Walka z chwastami jest codziennością ogrodnika, ale gdy przygotowujemy grządki pod uprawy niezwykle istotne jest, by wykorzenić wszelkie wieloletnie chwasty, jak odmiany perzu, powoju, mleczy i innych.
 
SONY DSC
 
Ziemię dobrze jest w czasie oczyszczania z korzeni chwastów przekopać na głębokość łopaty, a potem wzbogacić odkwaszonym torfem i piaskiem. Oczywiście wtedy, gdy mamy do czynienia z ciężką, gliniastą glebą, która wprawdzie ma możliwość kumulowania dużej ilości składników pokarmowych dla upraw, ale też ciężko jest korzeniom rozrastać się prawidłowo, stając się silnym fundamentem dla rośliny. Dlatego moim zdaniem są dwie metody przygotowania ziemi:
 
 
Pierwsza – szybsza, choć droższa – polega na tym o czym napisałam już powyżej – wymieszaniu oczyszczonej z chwastów i większych kamieni ciężkiej, gliniastej ziemi (piszę o takiej, bo i taką właśnie mam na swojej działeczce, o luźnej, piaszczystej napiszę innym razem) z torfem odkwaszonym (kwaśnej gleby większość warzyw nie lubi, ale więcej o kwasowości gleby też będzie innym razem) i piaskiem. Ja robiłam to mniej więcej w proporcjach następujących: niecałe 2/3 gleby jaka była, prawie 1/3 torfu i reszta piasku. Ale jeśli chcemy skoncentrować się na warzywach korzeniowych, lepiej jest jeszcze bardziej rozluźnić glebę, przez dosypanie większej ilości piasku, by nie powychodziły nam komicznie powykręcane marchewki :)
Mała uwaga – zamiast odkwaszonego torfu nawet lepiej użyć kompostu, ale kto go ma, kiedy zaczyna swoją przygodę z ogrodnictwem? O zakładaniu kompostownika możecie poczytać tutaj.
 
Tutaj na zdjęciu zielony nawóz niedługo po wykiełkowaniu i gdy trochę podrósł.
Wiele roślin na zielony nawóz dorasta jednak do znacznej wysokości, nawet do 1,5 m,

przynajmniej tak mi łubin żółty wyrósł.
 
Druga metoda – dłuższa i tańsza – polega na uprawianiu przez przynajmniej rok zielonego nawozu na grządce i przekopywaniu ziemi na zimę na tzw. ostrą skibę. Polega to na tym, że po ścięciu zielonej części roślin (czyli zielonego nawozu, którym może być np. gorczyca, facelia, peluszka, łubin, by wymienić tylko kilka) i pozostawieniu w glebie ich korzeni i ok. 10 cm naziemnej części, przekopujemy jesienią ziemię tak, aby zawartość łopaty przerzucić o niecałe 180 stopni, pozostawiając ją w tej postaci na zimę. Dzięki temu korzenie zielonego nawozu, z których część ma w sobie dużo azotu, rozłożą się, zarówno uwalniając składniki pokarmowe do gleby, jak również rozluźniając ją, tworząc inną strukturę. Poza tym śnieg i mróz podczas zimy poprzez zamarzanie i odmarzanie ziemi, również zmienią jej strukturę.
 
Na drugim zdjęciu są grządki przekopane jesienią w ostrą skibę i po zimie już trochę ubite.
Niestety nie mam zdjęcia tuż po przekopaniu.
 
Takie przekopywanie w ostrą skibę nie jest moim zdaniem metodą dobrą, by powtarzać ją co roku, choć spotkałam się z najróżniejszymi opiniami na ten temat. Prawdą jest jednak to, że poprzez takie odwrócenie warstw ziemi, składniki pokarmowe, których więcej jest w głębszych partiach ziemi, mogą ulec wypłukaniu. Jednak kiedy na nieuprawianym dotychczas terenie, chcemy przygotować grządki, ta metoda, niezależnie czy użyjemy też torfu i piasku, doskonale rozluźnia ziemię … Sprawdziłam :)
 
W naszym Elysium użyłam mieszanki tych dwóch metod. Na części grządek posiałam zielony nawóz, a na jesieni mój Ukochany przekopał je w ostrą skibę, by na wiosnę rozluźnić je jeszcze dodatkowo kompostem, który powstał po poprzednim sezonie, na drugiej części grządek wymieszałam glebę z torfem i piaskiem, dodatkowo siejąc zielony nawóz, który został przekopany na jesieni, jednak nie w ostrą skibę, a od razu wyrównany by wsadzić krzewy owocowe.
 
Ja jednak miałam ponad 300 m2 do przygotowania, a jeśli Wy chcecie przygotować tylko 3-4 niewielkie grządki w ogródku, lepiej na początek wybrać łatwiejszą metodę, zdarcia darni, ręcznego oczyszczenia gleby z chwastów, przekopania ziemi z torfem i piaskiem na jesieni i zostawienia jej w tzw. ostrej skibie na zimę. Torf można kupić w podłużnych workach i chyba najłatwiejszą metodą ocenienia jak wiele go potrzebujemy, jest kupno tyle worków, by zakryły grządkę kładzione jedne obok drugiego płaską stroną, a piasku po jednym 25kg worku na 2-3 worki torfu, zależnie od tego jak ciężka jest gleba. Potem należy przewidłować wszystkie rodzaje ziemi wraz z nawozami (o których już zaraz), by dokładnie je wymieszać, wyrównać, ewentualnie podlać Humus Activ Papką i opryskać Rosahumusem, a następnie przekopać łopatą w ostrą skibę i zostawić na zimę. Wiosną wystarczy chwila z widłami, wyrównanie grabiami i już możemy siać lub sadzić rozsady.
 
Obornik po prostu sypałam na grządki, humus activ papkę rozpuszczałam w konewce, a rosahummus po rozpuszczeniu wlewałam do opryskiwacza. Zielony nawóz to po prostu zielone rośliny, których zadaniem jest z jednej strony rozluźnienie gleby, z drugiej nawiezienie jej w azot, ponieważ wiele roślin z zielonego nawozu ma korzenie, które gromadzą go w czasie ich rozwoju.
 
Co do nawozów, to błagam, błagam, skoro już chcecie uprawiać własne warzywa i owoce, to nie używajcie chemii. Suszony obornik z gospodarstw ekologicznych nie jest drogim wydatkiem, a jest wydajny i nie trzeba na jego przechowanie dużo miejsca. Póki jest suchy, nie śmierdzi, choć nie powiedziałabym, żeby pachniał różami, więc w salonie raczej go nie trzymajcie ;) Dawki zwykle są napisane na torbie i dobrze jest się do nich stosować. Po pewnym czasie pewnie będziemy widzieć, czy potrzeba więcej czy mniej, ale to przychodzi z czasem i doświadczeniem. Na razie więc ja stosowałam się do zaleceń na torbie i do uwag mojej doświadczonej działkowej sąsiadki, Pani Ani, pamiętając między innymi o tym, że na grządce na której w przyszłym roku chciałam mieć dynie i cukinie podsypałam go więcej niż na innych.
 
By wzbogacić zubożoną glebę w Elysium stosowałam też Hummus Active Papkę, czyli trwałą aktywną próchnicę w postaci papki z bogatą populacją pozytywnych mikroorganizmów oraz rosahummus, który jest w postaci proszku, przeznaczonego do rozpuszczenia i opryskania gleby, zmieniając jej strukturę dzięki kwasom hummusowym, poprawia przyswajalność składników pokarmowych i reguluje stosunki wodno-powietrzne w glebie.
 
Rosahumus stosuję na wiosnę i jesień, obornik na jesień i do niektórych roślin też na wiosnę, a Acrive Papkę stosuję częściej, co 2-3 miesiące. O nawożeniu w ciągu sezonu napiszę jeszcze, teraz chciałam tylko napisać o tym jak szykowałam swoje grządki, by na wiosnę siać i sadzić :)
 
 
Tutaj jest doskonały Poradnik Ogrodniczy, z którego wiele się nauczyłam – zajrzyjcie do zakładki – zakładanie ogrodu oraz gleba i nawożenie.
Tutaj jest doskonała kompilacja wiedzy o eko ogrodnictwie.
 
Powodzenia wszystkim Ogrodniczkom i Ogrodnikom, niech Wam wszystko pięknie rośnie i uszczęśliwia Was i tych, z którymi będziecie się dzielić swoimi plonami.
Podzielcie się też swoimi radami i wiedzą ze mną. Uwielbiam się uczyć :)
 
A już za chwilę o moich dyniach i co smakowitego z nich powstało …