Klubik Pierogowy otwarty.

I znów spotkało się kulinarne towarzystwo na smakowitej zabawie. Tym razem w moim Szczęściu pojawiły się znów warszawskie Babeczki: Poleczka, Agatka, Kasia, Lo, Kornik i jeden Rodzynek, Mich. Zaopatrzeni w wałki, na stołach stały już przygotowane miseczki i miarki, waga i mąki, by Klubik Pierogowy oficjalnie rozpocząć. Mój Ukochany w rolę fotografa wszedł, upamiętniając nasze szczęśliwe spotkanie. 

Zaczęło się oczywiście już dzień wcześniej, gdy spotkałam się na Dworcu Centralnym z Moniką i Karoliną, które przybyły, by nasze warszawskie zabawy wzmocnić swoją krakowską niezłomnością w poszukiwaniu doskonałego jedzenia. Już w piątkowy wieczór siedziałyśmy nad karteczkami z przepisami podjadając krakowskie precle, popijając domowym Malibu i wybierając smaki oraz rodzaje pierogów, jakie następnego dnia chciałyśmy nie tylko lepić, ale i degustować.


W sobotnie południe, gdy słońce pięknie świeciło energia do kulinarnych zabaw osiągnęła szczyt. Rozmowy i śmiechy rozbrzmiewały i w kuchni i w salonie, gdzie farsze powstawały. Wzmacniając się cudowną atmosferą, wybornym chlebem Szkutnika i naleweczkami własnej roboty powoli zapełniałyśmy miseczki i rondelki najróżniejszymi smakołykami. Nawet maszynka do mielenia mięsa nie przeszkodziła Agatce wzmacniać się jeszcze dodatkowo krótką drzemką, która dodała jej sił do późniejszych szaleństw z wałkiem, pod okiem naszej falbankowej nauczycielki, Kasi.

Wałkowanie nie ominęło nikogo, nawet nasz Rodzynek, Mich za wałek się złapał, by ciasto na krucho-drożdżowe pierożki wygładzić, a Polcia tytuł „Pierwszej Zmywarki” odebrała nieobecnej jeszcze Oczko, ratując nas przed zalewem brudnych miseczek, łyżek i garnków, za co ode mnie ciepłego buziaka dostała.


I tak farsze w miseczkach czekały już na stole, ciasta rozwałkowane, za lepienie można się było zabrać. W tym momencie prym wiodła nasza Gospodarna Kasia, której piękne falbanki już przy jej sambuskach wszystkich zachwycały, a ciekawość nasza nie pozwoliła nam tej pięknej sztuki nie zgłębiać. Niezależnie od ciasta, czy to z jogurtem, czy kruche czy wreszcie krucho-drożdżowe, żadne z nich nie umknęło przed naszymi palcami. Miejscami się zamienialiśmy, by każdy naukę mógł pobrać u naszej Pierogowej Mistrzyni i urocze wykończenie wybornych pierożków uczynić.

Z tej radosnej i pouczającej zabawy powstała ogromna ilość wybornych pierożków. Gotowane i pieczone, wegetariańskie i mięsne, z dużą lub małą ilością przypraw, każde z nich zachwycało swoim smakiem.

* na obu kolażach ze zdjęć trzech rodzajów pierogów pierwsze to krucho-drożdżowe, drugie jogurtowe, a trzecie to sambuski.

I tak na stole pojawiły się kasine sambuski*, które piekłyśmy by zgłębić tajemnicę ich pękania. Ich obłędny smak, maślane ciasto kryjące w sobie serowo-ziołowe nadzienie sprawił, że wszelkie rozważania odeszły na bok. Gdy zasiedliśmy przy stole rozmowy ucichły, śmiechów nie było słychać, za to skupienie na twarzach, miny pełne zadowolenia zaczęły się pojawiać, gdy dzieła naszych rąk zajadaliśmy.

Gotowane pierożki z ciasta jogurtowego, były moim absolutnym zwycięzcą. Delikatne ciasto stało się doskonałym tłem dla pełnego smaku jagnięcego farszu, w którym zioła i skórka pomarańczowa współgrały z przyprawami i bakaliami, czyniąc je bardzo odświętnymi. Z płatkami masła rozłożonymi na gorących pierogach i płatkami soli Maldon, upstrzone tu i tam listkami natki nie tylko prezentowały się obłędnie, ale i smakowały tak, że cisza przy stole znów zapadła, a po wyrazach naszych twarzy można było dojrzeć prawdę w rozważaniach Brillat-Savarin na temat smakoszy.


Jeśli uzbeckie pierogi z jagnięciną były moich hitem, największym powodzeniem w naszym smakoszowskim gronie cieszyły się krucho-drożdżowe pierożki pieczone z farszem gryczano-serowym. Muszę przyznać, że i mnie ten miętowy akcent uwodził, a kasza gryczana z serem przyjemnie pieściła podniebienie.

Tamtego dnia jeszcze jedne pierogi miały powstać. Empanady z wołowiną i serem nęciły mnie ogromnie. Przepis z książki Roux znalazłam u Usagi w ostatnim jej pierogowym wyzwaniu. Pomyślałam, że to idealna okazja, by je poczynić. Niestety farsz okazał sie kapryśny i powiedziałabym, że nawet odrobinę leniwy. Otóż pomimo trzymania się grzecznie przepisu, w miseczce miałyśmy raczej sos do makaronu czy ryżu, niż farsz do kruchych pierogów. Nic to, powiedzieliśmy sobie, w końcu i tak nie mieliśmy już miejsca w żołądkach na kolejną porcję, a o obżarstwo nie chcieliśmy być posądzeni. Uduszone nadzienie powędrowało więc do lodówki i …


… dwa dni później do makaronu chciałam go użyć, a tutaj czekała niespodzianka. Farsz pięknie się zestalił, a smakował tak wybornie, że nie mogłam się mu oprzeć. Urządziłam więc sobie powtórkę z falbankowej lekcji i po godzinie trzy talerze rewelacyjnych empanad powstały, które nie tylko obiad nam uprzyjemniały, ale i w pudełeczku na drugie śniadanie się pojawiały, by dzień w pracy umilać pracusiom.


Naleweczki i kieliszki wypełnione winem dodawały nam animuszu, a nasze towarzystwo powiększyło się jeszcze w czasie obiadu, gdy Oczko, Ola i Ania (Jswm) przybyły, zapewne przyciągnięte cudownym aromatem naszych smakowitych starań. Później jeszcze Fellunia w naszym towarzystwie się pojawiła i tak przy stole byliśmy w komplecie, ciesząc się swoim towarzystwem.

Oczywiście trzeba było jeszcze pomyśleć o jakimś słodkim smakołyku. W końcu nie tylko moja agrestówka i cytrynówka Moniki mogły zaspokoić nasze apetyty. Za krem karmelowy się wzięliśmy, który tematem najróżniejszych kontrowersji został, dzięki dociekliwościom Ani. A do tego biszkopt Poleczka kręciła, by jego kromeczki smarowane słonym karmelem zachwyciły nasze podniebienia. Humory były już tak dobre, że nawet Oczku się dostało, gdy nasze towarzystwo wieczorem chciała opuścić, by w ramiona swego Pana R się wtulić. Kajdanki nie były potrzebne, by zatrzymać tą roześmianą Babeczkę i tak późny wieczór, a nawet wczesna noc stała się świadkiem naszych pogaduszek. Rozważaniom nie tylko kulinarnym czy ogrodniczym nie byłoby końca, gdyby nie zmęczenie po dniu pełnym szczęśliwej pracy, ale na te tematy spuszczę już zasłonę milczenia :-)

Dzień zakończył się wspaniale, a sny miałam bardzo kolorowe i tak z prawdziwą przyjemnością obudziłam się w niedzielny poranek na wyborne śniadanie … o tym jednak już później.

Dzięki Babeczki i Rodzynku za wspaniałą zabawę :-)
I Tobie, Mój Ukochany dziękuję za uwiecznianie naszych zabaw i
za cierpliwość dla Twojej Zwariowanej Żony :*

Uzbeckie pierogi

Składniki:
250 g mielonej jagnięciny
2 ząbki czosnku
1 cebula
1 łyżeczka prażonego kminu rzymskiego
2 liście laurowe
1 łyżka ziaren sezamu
? łyżeczki skórki cytrynowej
1 łyżka rodzynków
1 łyżka migdałów
świeża kolendra
świeża natka pietruszki
świeża mięta
oliwa

Ciasto:
2 filiżanki mąki
1 filiżanka jogurtu naturalnego
sól

Przygotowanie: Wyrabiamy ciasto, mieszając mąkę z jogurtem. Odstawiamy na pół godziny. W garnku rozgrzewamy oliwę. Wrzucamy czosnek i cebulę. Dodajemy zmielony, prażony kmin rzymski, świeże liście laurowe, sól, pieprz i ziarna sezamu. Wkładamy jagnięcinę, natkę pietruszki, świeżą kolendrę, miętę, skórkę otartą z cytryny oraz posiekane rodzynki i migdały. Smażymy, aż wszystkie składniki połączą się ze sobą. Następnie farsz studzimy i wstawiamy do lodówki. Wałkujemy ciasto, kroimy je na kilka kawałków, wycinamy fragmenty o kształcie koła. Na krążkach z ciasta kładziemy farsz. Brzegi smarujemy wodą i zlepiamy. Gotowe pierogi wrzucamy do wrzącej wody. Pierogi polewamy jogurtem i maślanym sosem, przyrządzonym z masła roztopionego na patelni, wymieszanego ze świeżą natką pietruszki, migdałami i rodzynkami.

Źródło: Kuchnia.tv

Sambusek
(Pierogi pieczone z serem)

Ciasto: 250 g mąki
4 g soli
85 g lodowatej wody
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
115 g masła
2 łyżki (27 g) oleju

Przygotowanie: Sól rozpuszczamy w wodzie. Mąkę mieszamy z proszkiem, dodajemy do nich masło i rozcieramy, aż całość zacznie przypominać okruchy. Wlewamy wodę i olei i zagniatamy ciasto. Ciasto jest miękkie i lepkie. Przykrywamy je folią i pozwalamy mu odpocząć czas jakiś. jeśli jest zbyt ciepło wstawiamy do lodówki.

Nadzienie serowe:
120 g sera twarogowe przepuszczonego przez praske
1 jajko
1 łyżka mąki
sól
garść posiekanych natki, szczypioru i mięty
sezam do posypania
ew, jajko do posmarowania

Przygotowanie: Wszystkie składniki nadzienia mieszamy na gładką pastę. Ciasto rozwałkowujemy na grubość 3-4 mm i wycinamy z niego 8-10 cm kółka. Na środku każdego układamy łyżeczkę nadzienia i zlepiamy pieroga. Ponoć falbanka jest w tym wypadku nieodzowna, w książce jest nawet stosowna instrukcja ale jej oszczędzę mieszkańcom ojczyzny pierogów. Pierogi układamy na blasze, smarujemy jajkiem i posypujemy sezamem, nakłuwamy widelcem. Pieczemy w temperaturze 200 stopni przez 20-25 minut. Jemy na ciepło lub zimno. Można je też zamrozić, czego nie lubię, ale czasem jestem zmuszona.

Źródło: Gospodarna Narzeczona na Jej Kruchym Spodzie (a ona od M.Glezer)

Krucho – drożdżowe pierogi z kaszą gryczaną

Składniki na ciasto:
200 g mąki pszennej chlebowej (lub zwykłej mąki pszennej)
200 g mąki orkiszowej (lub zwykłej mąki pszennej)
100 g masła
1 jajko
180 ml mleka
1,5 łyżeczki suszonych drożdży
1 łyżka cukru
szczypta soli
1 łyżka kwaśnej śmietany
1 łyżeczka ziaren kminku roztartych w moździerzu
1/4 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu

Składniki na farsz:
250 g kaszy gryczanej
350 g twarogu
2 cebule
1 jajko
2 łyżki masła
1 łyżeczka posiekanej mięty (opcjonalnie)
pieprz i sól

Przygotowanie: Kaszę gryczaną ugotować na sypko. Przestudzić. Drożdże rozmieszać z ciepłym mlekiem, cukrem, łyżką mąki (zaczyn) i odstawić na pół godziny, aż zaczyn podwoi objętość. Obie mąki przesiać do dużej miski, dodać pieprz i kminek, wyrośnięty zaczyn, jajo, śmietanę, sól i wyrobić ciasto, aż będzie miękkie, gładkie i lśniące. Pod koniec wyrabiania ciasto powinno mieć konsystencję miękkiej plasteliny. Z ciasta uformować kulę, włożyć do lekko naoliwionej miski, przykryć folią i odstawić do wyrośnięcia, aż podwoi objętość. Po tym czasie ciasto przebić pięścią (odgazować) i włożyć na 15 minut do lodówki. Twaróg zemleć lub przecisnąć przez praskę i wymieszać z kaszą. Cebulę pokroić na drobno i zeszklić na maśle. Do farszu dodać cebulę, jajko, przyprawy i drobno posiekaną miętę (ewentualnie) i wszystko dokładnie wymieszać.
Na dużym kawałku pergaminu do pieczenia cienko rozwałkować schłodzone ciasto (maksymalnie 5mm) i za pomocą szklanki lub okrągłej foremki do wycinania ciastek wykrawać krążki. Każdy krążek rozciągnąć lekko na dłoni, napełnić farszem i zlepić, bardzo mocno dociskając brzegi. Gotowe pierożki układać partiami na blaszce do pieczenia, posmarować mlekiem roztrzepanym z jajkiem i piec do zrumienienia w temperaturze 180°C. Przed końcem pieczenia posmarować pierogi jeszcze raz – będą ładnie błyszczały. Studzić na kratce. Podawać ze śmietaną.

Źródło: Pierogarnia u Usagi, ale na ciasto przepis jest od Poleczki, a na farsz z książki: „Kuchnia polska: dania na każdą okazję”, Reader’s Digest

Empanadas z wołowiną i serem

Składniki na ciasto (ok. 30 pierożków):
500 g mąki pszennej
250 g masła pokrojonego w kostkę, lekko zmiękczonego
2 jajka
2 łyżeczki drobnego cukru
1 łyżeczka drobnoziarnistej soli
80 ml zimnej wody

Składniki na farsz:
450 g chudej wołowiny, zmielonej
300 g cebuli, drobno posiekanej
6 ząbków czosnku, drobno posiekanych
300 g pomidorów, obranych ze skórki, bez gniazd nasiennych, grubo pokrojonych
600 ml wywaru wołowego lub cielęcego (może być z kostki)
300 g tartego sera cheddar lub cantal
150 g serka wiejskiego
1 łyżka drobnej soli
1 łyżeczka świeżo zmielonego pieprzu
1/2 łyżeczki zmielonej czarnuszki
1/2 łyżeczki suszonego oregano
1/2 łyżeczki słodkiej papryki
150 ml oleju arachidowego
2 białka, lekko ubite
50 g natki pietruszki usmażonej w oleju arachidowym (niekoniecznie)

Przygotowanie: Usypać wzgórek z mąki, zrobić w nim wgłębienie. Włożyć w nie masło, wsypać sol, cukier i wbić jajka i rozcierać palcami do uzyskania konsystencji zacierek. Wtedy zagnieść na gładkie ciasto stopniowo dodając wodę. Z ciasta uformować kulę, zawinąć ją w folię spożywczą i odłożyć do lodówki na około godzinę. W tym czasie na patelni rozgrzać połowę oleju, wrzucić mięso mielone i podsmażyć na średnim ogniu, aż zbrązowieje. Przełożyć do cedzaka i odsączyć z nadmiaru tłuszczu. Pozostały olej rozgrzać w płytkim rondlu, wrzucić cebulę i dusić około 5 minut, następnie dodać czosnek i pomidory. Gotować na małym ogniu przez 20 minut. Dodać mięso, czarnuszkę, oregano, paprykę, wlać wywar, doprawić solą i pieprzem. Gotować na małym ogniu przez 30 minut. Na koniec dorzucić cheddar i serek wiejski, gotować jeszcze 2-3 minuty. Przełożyć do ostygnięcia. Wyjąć ciasto z lodówki i rozwałkować na grubość 1,5 -2 mm. Szklanką lub wykrawaczką wycinać kręgi o średnicy 9 cm, na każdym ułożyć czubatą (ok. 20 g) łyżkę nadzienia i posmarować brzegi białkiem. Złożyć ciasto tak, by powstały pierożki, a następnie uformować ozdobny brzeżek. Gotowe pierożki wstawić do lodówki na co najmniej 20 minut. Piekarnik nagrzać do temperatury 180°C. Empanadas ułożyć na blasze do pieczenia i piec przez 12-15 minut na złoto. Gotowe posypać usmażoną natka pietruszki. Podawać gorące.

Moje uwagi: farszu jest na przynajmniej potrójną porcję ciasta, więc albo należy zrobić mniej farszu, albo dużo więcej ciasta. Do tego farsz jest bardzo płynny w dniu jego przygotowania, więc najlepiej zrobić go dzień wcześniej, by zestalił się w lodówce, lub znacznie zmniejszyć ilość bulionu.

Źródło: Pierogarnia u Usagi, a przepis jest z książki M. Roux: Ciasta pikantne i słodkie

Smacznego.

Poranny zastrzyk energii.

Zanim zatopię się w radosnych wspomnieniach ostatniego weekendu, opowiem Wam o … zastrzykach. 

Moje śniadania … hmmm … czy w ogóle mają jakąś szczególną formę? Z pewnością tak, ale trudno ją uchwycić. W kilka minut po przebudzeniu muszę coś zjeść. Na szybko i nie za wiele, ale mój żołądek stanowczo domaga się czegoś smakowitego. Najczęściej to kanapka. Kromka domowego chleba posmarowana dobrym masłem, a na tym plasterek domowej wędliny lub kupnego, ale dobrego sera. Czasem pojawi się plaster pomidora czy ogórka, ale częściej (bo szybciej) pojawia się odrobina mojego chutney’u lub ketchupu.


Jednak absolutnie najsmakowitszą poranną przekąską jest granola. Oczy jeszcze zaspane, umysł dopiero się przebudza, powoli układając sobie plan dnia, ciało spowite w szlafrok, a w ręku miseczka. Kilka łyżek jogurtu, kilka łyżek aromatycznych płatków owsianych i bakalii, upieczonych wcześniej z sokiem, miodem i olejem, czasem dla rozpusty szczypta kakao lub miodu, w zależności czy bardziej wytrawnie czy na słodko się budzę. Uwielbiam usiąść tak i spokojnie pochrupując, pozwolić by ten smak i dźwięk dobudziły mnie.

Tym razem granola powstała z inspiracji Poli. Siedziałyśmy sobie laptop w laptop, ramie w ramię i rozmawiałyśmy o zdjęciach, pokazywałyśmy sobie nasze największe wpadki i te najbardziej ulubione kadry, zastanawiałyśmy się ile i jak zmienić zdjęcie, by pokazać jak najprawdziwszy obraz smakołyku na talerzu, którego nie zawsze udaje się przecież uchwycić w idealnym świetle. I tak trafiłyśmy na …

… granolę. Jej zdjęcie od razu powiedziało do mnie „zjedź mnie”. Cóż mogłam zrobić? Pozostało dokupić brakujący sok i zabrać się za pracę. A pracy tej na prawdę nie ma prawie wcale. Solidna ilość płatków owsianych, szczodra porcja bakalii i najciekawszy element w postaci podgrzanego soku zmieszanego z miodem i olejem, którym zalewa się mieszankę wszelakich dobroci. Co dziwne – szczególnie dla mnie – ani grama przypraw, nawet szczypty kardamonu nie dosypałam, a jedynie ekstraktu waniliowego niewielki chluścik i …

… nic a nic jej nie potrzeba. Pełnia smaku bakalii uzupełniana przez ziemistą neutralność płatków i słodycz miodu to największa zaleta tej granoli i wszystko czego potrzebuję do mego porannego zastrzyku energii.

Dzięki Poluś za smakowitą inspirację :-)*

Domowa granola

Składniki:
2 łyżki delikatnej oliwy z oliwek
150ml jednodniowego soku jabłkowo-gruszkowego
100ml syropu z daktyli (lub miodu)
1 łyżeczka ekstraktu z migdałów (ja dałam ekstrakt waniliowy)
400g płatków orkiszowych (lub owsianych górskich)
3 łyżki ziaren sezamu
3 łyżki ziaren siemienia lnianego
100g płatków migdałowych
3 łyżki mieszanych orzechów
2 łyżki wyłuskanych ziaren słonecznika
2 łyżki wyłuskanych ziaren dyni
2-4 łyżek rodzynek sułtańskich
2-4 łyżek rodzynek koryntek
4-6 łyżek suszonej żurawiny
4-6 łyżek suszonej porzeczki
2 łyżki posiekanych suszonych moreli
2 łyżki posiekanych suszonych daktyli
3 łyżki wiórek kokosowych sok z 1 cytryny

Przygotowanie: Piekarnik rozgrzewamy do 160 stopni Celsjusza. Dużą blachę do pieczenia smarujemy delikatnie oliwą (ja wyłożyłam ją pergaminem posmarowanym oliwą). W rondlu mieszamy razem oliwę, sok, syrop z daktyli, ekstrakt z migdałów i szczyptę soli i delikatnie podgrzewamy, aż składniki się połączą. W dużej misce mieszamy płatki wraz ze wszystkimi składnikami suchymi. Wyciskamy sok z cytryny i dodajemy naszą miksturę z rondelka. Dokładnie mieszamy i próbujemy, dodając któryś ze składników wedle uznania. Granolę rozkładamy cienką warstwą na blasze i pieczemy przez 45 minut, aż zbrązowieje i będzie chrupka, mieszając dokładnie co 10 minut widelcem lub silikonową łopatką. Upieczoną wyjmujemy z piekarnika, studzimy i przekładamy do szklanego słoika lub puszki. Podajemy z ulubionym mlekiem, jogurtem lub sokiem.

Moja uwaga: taka granola może spokojnie w szczelnym słoiku czy pojemniku przeleżeć przynajmniej tydzień czy dwa.

Źródło: przepis z Delicious Magazine zmodyfikowany przez Poleczkę

Moja poprzednia granola – tutaj.

Smacznego.

Szczęśliwe kartki pamięci.

Prawie tydzień już mija od czasu, gdy połączone wspólną pasją, ale rozdzielone wieloma kilometrami zabrałyśmy się za słodkie pieczenie wraz z Oliwką. Tamtego dnia w moim Szczęściu rękawy zakasały jeszcze Kasia i Poleczka, więc silna ekipa powstała do kulinarnych zabaw i pogaduszek na gadu-gadu. Zapytacie cóż wyszło spod naszych rączek? 

 


Musiało być coś bezowego, ponieważ jak wiadomo moje jajka są z samymi białkami* :-D Wymieniając maile z Oliwką, zastanawiałyśmy się tylko przez chwilę. Na tapetę miały pójść bezy i to nie byle jakie bezy, ale tort bezowy z przepisu cukierniczego mistrza Pierre'a Herme. Oczywiście trzeba było odrobinę zmodyfikować przepis. Nie byłybyśmy kulinarnymi eksperymentatorkami, gdybyśmy nie miały czegoś dodać, coś odjąć … jednym słowem pokombinować.

Jak już postanowiłyśmy, że beza ma mieć kawowo-różany smak i aromat, trzeba było zdecydować się na krem. I tutaj muszę przyznać się do pewnego błędu. Zakochana w kremie cukierniczym i metodzie jego tworzenia, jaką przekazała mi Ela, zaproponowałam byśmy krem stworzyły na jego bazie. Powstał więc zabójczy w smaku kawowy krem o kardamonowej nucie, wzbogacony mocno ubitą kremówką. Tak to jednak bywa z tortami, że powinny one poleżeć w lodówce, ale niestety ten krem zbyt rozmiękczał bezy, przez co zmieniały one znacząco swoją strukturę, stając się piankowate – trochę jak ptasie mleczko. Trzeba więc albo go zamrozić i podawać zamrożony, albo zmienić krem.

W smaku tort nie stracił nic a nic, ale jego prezencja … hmmm … już tak. Dlatego podaję też poniżej przepis na mus czekoladowy, jaki Herme podał w swojej recepturze na tort bezowy dla wszystkich tych, którzy chcieliby przygotować ten tort i podawać go w niezmrożonej postaci.

Jednak żadna wpadka nie mogła nam w tamten weekend popsuć humoru. Ani pękające bezy, ani płynny krem, gdyż najważniejsza była wspólna kulinarna zabawa i pogaduszki, zwieńczone degustacją tortu, który w myślach nazwałam tortem-"etonkiem"**. Wczesnym południem już zaczęłyśmy z Poleczką pogaduszki z Oliwką na gadu, potem dołączyła jeszcze do nas Kasia i czas biegł przemiło, aż nie zorientowałyśmy się kiedy zapadł zmierzch i czas było się rozstawać.

I tak dzisiaj piszę te słowa, ale wspomnienie tortu, jego smaku i aromatu unosi się wciąż wokół mojej głowy, sprawiając że na języku czuję lekko chrupką, piankową bezę o uwodzącym zapachu róży i pobudzającym smaku kawy, przełożoną kokietującym podniebienie swym kardamonowym akcentem kawowym kremem i wiem, że dla każdej z nas będzie to kolejna kartka pamięci zapisana nie tylko wybornie, ale i szczęśliwie.

Dziękuję Oliwko za wspólne, wirtualne pieczenie i pogaduszki i Wam, Poleczko i Kasiu za kuchenno-salonowe zabawy :-)*

A już tuż, tuż kolejne wspaniałe wydarzenia będą zapełniać moją pamięć cudownymi obrazami, smakami i aromatami. Ile szczęścia może dać kuchnia :-)

* spójrzcie na jeden z komentarzy Lo do mojego komentarza :)
** od angielskiego deseru "eton mess", który jest połączeniem ubitej kremówki, pokruszonych bez i rozgniecionych owoców.

Kawowy tort bezowy z orientalnym akcentem

Beza francuska
(500 g)*

Składniki na blaty:
5 białek
340 g cukru pudru (ja mielę cukier trzcinowy na coś zbliżonego do pudru, ale uwaga: zmienia to kolor bezy)
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
1 łyżeczka wody różanej

Składniki na krem:
15 g zmielonej kawy
330 ml mleka pełnotłustego
(ew. bez kawy zmielonej – 300 ml mleka + 30 ml espresso)
6 żółtek (ok. 100 g)
6 łyżek cukru (ok. 100 g) (może być trzcinowy)
1 pełna łyżka (ok. 11 g) skrobi kukurydzianej
1-2 łyżeczki kardamonu mielonego (najlepiej świeżo utarty w moździerzu)
30-50 g masła miękkiego + do posmarowania folii
100 g kremówki, zimnej
opcjonalnie żelatyna lub agar-agar, jeśli tort ma dłużej postać

Przygotowanie blatów: Nagrzać piekarnik do 110 stopni Celsjusza. Kawę zmiksować z cukrem pudrem. Białka ubić na pół sztywno, wtedy zacząć dosypywać stopniowo cukier z kawą cały czas ubijając, aż piana będzie sztywna i lśniąca.Można zrobić test miski nad głową :-D Na sam koniec ubijania dodać powoli wodę różaną. Masę włożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką i wycisnąć 3 blaty o średnicy 22 cm. Krążki bezowe piec przez 90 minut.

* Według Pierra Herme na 3 takie blaty należy wziąć tylko 250 g masy na bezę cukrową, ale mi zawsze potrzeba więcej, więc wolę zrobić dwa razy więcej masy, a z tego co zostanie robię beziki.

Przygotowanie kremu: Jeśli używamy zmielonej kawy, należy zalać ją zimnym mlekiem, doprowadzić do wrzenia, zdjąć z ognia i zostawić na 30 minut. Jeśli używamy espresso dolewamy je do mleka, jak już ono się podgrzeje.
Mleko z kawą (lub kawowe mleko) podgrzewamy na średnim ogniu, doprowadzając niemal do wrzenia. W tym czasie ubijamy żółtka z cukrem, aż potroją objętość. Najlepiej mikserem. Pod koniec dodajemy przesianą skrobię i kardamon i ostrożnie miksujemy, by skrobia nam się nie rozniosła po kuchni.
Kiedy mleko zaczyna wrzeć, zmniejszamy ogień do małego, wlewamy na jego środek ubite żółtka i nie mieszamy! Pozostawiamy to na ok. 1 minutę, aż mleko zacznie "na poważnie" wychodzić bokami. Wtedy trzepaczką balonową ubijamy kilka razy, zdejmujemy z ognia i ubijamy przez chwilę do gładkości. Dodajemy masło i ubijamy znów do gładkości. Przelewamy do miseczki, którą wkładamy do większej, wypełnionej zimną wodą z lodem. Przykrywamy folią posmarowaną masłem, którą kładziemy bezpośrednio na kremie, dzięki czemu nie powstanie na nim kożuch. Jak już będzie letni, wkładamy go do lodówki lub zamrażalnika i schładzamy.
Gdy już jest zimny, ubijamy zimną kremówkę. Delikatnie łączymy ją z kremem. Przed połączeniem z kremówką można doprawić kardamonem lub np. likierem kawowym.

Blaty przekładamy kremem. Najwygodniej krem włożyć do rękawa cukierniczego. Schładzamy po przełożeniu. Najlepiej przez noc. Po tym czasie można tort oblać czekoladową polewą lub obłożyć kremem, ale moim zdaniem najładniejsze jest właśnie takie – nieregularne :)
Niestety jak pisałam ten krem bardzo szybko rozmięka bezy, więc należy go włożyć do zamrażalnika, a nie do lodówki i podawać w wersji zamrożonej lub zamienić krem na ten podany przez Pierre'a Herme, który zmodyfikowałam tylko smakowo. Przepis znajdziecie poniżej.

Mus czekoladowy z kawą i kardamonem

Składniki:
260 g gorzkiej czekolady + 35 g
15 g mleka, prawie wrzącego
185 g masła, miękkiego
2-3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1-2 łyżeczki kardamonu
3 żółtka
5 białek
15 g cukru pudru

Przygotowanie: 25 g czekolady posiekać i zalać prawie wrzącym mlekiem. Mieszać, dodając i delikatnie przestudzić ten sos czekoladowy. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Masło ubić do puszystości i powoli wlewać rozpuszczoną czekoladę, cały czas ubijając. Ubijać do czasu aż znów masa będzie lekka i puszysta. Żółtka ubić i wlewać do nich sos czekoladowy, cały czas ubijając. Gdy już będą puszyste, dodać je do musu i ubić znów do puszystości. Białka ubić na sztywno z cukrem pudrem. Dodać najpierw 1/4 piany z białek do musu i wymieszać delikatnie. Potem stopniowo dodawać białka do musu i delikatnie mieszać, nie miksując.

Blaty bezowe przekładać tym musem, można je też nim obłożyć. Pierre Herme radzi włożyć tort na 2 dni do lodówki, a tuż przed podaniem udekorować.

Źródło: Przepisy na bezę i mus czekoladowy z książki Pierre Herme "Desery", metoda na krem kawowy od Eli z My best food, za to tort to moje kompozycje smakowe.

Smacznego.

Powitanie na Przednówku.

Wiosna przyszła ze śpiewem ptaków i śpiewem … Poli :-)

Pewnie mnie Poleczka za to wyznanie udusi, ale jak sobie razem pichcimy czy krzątamy po domku, a muzyka płynie z głośników, słońce zagląda przez okna i do tego nieustanne ćwierkanie, które dobiega zza otwartych szyb, nie możemy sobie nie podśpiewywać. No i taki krotochwilny nastrój się mnie dzisiaj czepną, że nie mogę – po prostu nie mogę, się tym z Wami nie podzielić.


A zaczęło się … a raczej miało się zacząć w pewien czwartek, na który zaplanowałam obłędne cannelloni, których szpinakowy środek już wiosnę przypominał, ale otulone są jeszcze zimową bielą kołderki, upstrzoną ziołami z doniczek i aromatem gałki muszkatołowej, nieodzownej w takim towarzystwie. Do tego urocza obecność podsuszonych pomidorków, upieczonych z solą i cukrem, niczym radosne kwiatki przebijały się na białym puchu beszamelowego sosu.

Niestety Polci nie dane było spróbować tych cannelloni. Wiadomo jak to jest w podróży, czasem się coś opóźni i dopiero w dniu Makaronikowej Loży spotkałyśmy się, by niedługo później zostać na dobre. I tak pichcimy smakołyki, objadamy się bezami, a muzyka nastraja do śpiewania i radosnego wiosny pełnego przebudzenia oczekiwania :-)

A tymczasem zapraszam Was na to wyborne przednówkowe danie, którym możemy zaklinać Panią Wiosnę, by przyszła, przyszła szybciutko i pozwoliła nam już na dobre zrzucić ciepłe okrycia i biegać po lesie czy łąkach zbierając kwiaty i … młode pokrzywy na zupę :-)

Cannelloni ze szpinakiem i ziołowym sosem

Składniki:
oliwa
1 opakowanie świeżych płatów na lasagne

500 g ricotty
1 duża szalotka, drobno posiekana
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
200 g szpinaku (u mnie mrożony, w oryginale 40 g)
świeży tymianek, po posiekaniu czubata łyżka
gałka muszkatołowa, świeżo starta
sól i pieprz

Sos ziołowy:
50 g masła
50 g mąki pszennej
1/2 l mleka
świeży tymianek, po posiekaniu czubata łyżka
świeży majeranek, po posiekaniu czubata łyżka
gałka muszkatołowa, świeżo starta
sól i pieprz

100 g parmezanu (ja dałam dwie duże garście)

Przygotowanie: Na patelni rozgrzewam oliwę, szklę szalotkę i czosnek. Dorzucam szpinak i przykrywam pokrywką. Po kilku minutach zaczyna się rozmrażać, wtedy co jakiś czas mieszam. Kiedy już całkowicie się rozmrozi i zagrzeje, dodaję zioła i gałkę muszkatołową. Solę i doprawiam pieprzem. Duszę przez ok. 5 minut i odstawiam do przestudzenia. Po ostudzeniu mieszam z ricottą, doprawiam solą i pieprzem.

Sos ziołowy to po prostu beszamel z dodatkiem ziół i gałki. Na głębokiej patelni lub w rondelku roztapiam masło, wrzucam mąkę i mieszam do połączenia. Wlewam zimne (!) mleko cienkim strumieniem, cały czas mieszając, by nie powstały grudki.Dodaję tymianek, majeranek, gałkę, doprawiam solą i pieprzem. Doprowadzam do wrzenia, zmniejszam ogień do średniego i gotuję przez ok. 5 minut, cały czas mieszając.

W tym czasie w szerokim rondlu doprowadzam wodę do wrzenia, tak na wysokość 1 1/2 cm. Wlewam kapkę oliwy. Gdy sos i ricotta są gotowe, płaty lasagne wkładam do wrzątku na kilkanaście sekund, tyle tylko by zmiękły. Wyjmuję delikatnie łyżką cedzakową, kładę na deskę, przekrawam na pół (po krótkim boku), układam farsz z ricotty i szpinaku, zawijam i wkładam jeden obok drugiego do przygotowanego naczynia, posmarowanego masłem lub oliwą. Gdy już wszystkie są w naczyniu, polewam sosem, posypuję parmezanem.

Piekę w 200 stopniach Celsjusza przez 15 minut. Podaję z podsuszonymi pomidorkami i świeżymi ziołami. Do tego idealnie pasuje lekka sałatka.

Źródło inspiracji: Food & Friends, nr. 2

Podsuszane pomidory

Składniki:
250 g pomidorków czereśniowych (lub innych małych – w oryginale 100 g)
oliwa z oliwek
cukier (u mnie trzcinowy)
sól (u mnie gruboziarnista, lekko utłuczona w moździerzu) i pieprz

Przygotowanie: Pomidorki przekrawam na połówki, polewam bezpośrednio w naczyniu do zapiekania oliwą, posypuję cukrem, solą i pieprzem. Suszę w piekarniku nagrzanym do 120 stopni Celsjusza przez 45 minut.

Moja uwaga: Jeśli chcemy je przechować, należy wyjąć je z oliwy i soków jakie z nich wypłynęły, podsuszyć w 100 stopniach Celsjusza i ostudzone włożyć do pojemniczka i do lodówki. Przed podaniem można je skropić oliwą i podgrzać razem z cannelloni. Możemy też zalać je całkowicie oliwą, ale wtedy z czasem staną się delikatniejsze.

Źródło inspiracji: Food & Friends, nr. 2


Zdjęcie wprawdzie moje rączki i oczko łapały, 
ale to dzięki Poli takich żywych barw nabrało, 
za co duuuży całus ma u mnie :-*

Smacznego.

Manifest Makaronikowej Loży!

„Makaronikarze wszystkich krajów łączcie się!” :-)


Tak jak my, makaronikarscy maniacy i wielbiciele złączyliśmy nasze wysiłki i czas w poprzednią sobotę na kulinarno-towarzyskiej zabawie, by stworzyć owe cudeńka, nauczyć się o nich i w świat posyłać nasze do nich uwielbienie. A było i zabawnie i ciekawie i smacznie i co najważniejsze szczęśliwie. Ale, ale … zacznijmy od początku :-)


Oczywiście zaczęło się od … pogaduszek. Gadu gadu, a tu czas leci, więc zaprzęgając swoje kokoszkowe umiejętności zaczęłam zagarniać towarzystwo wokół stołów w moim salonie ustawionych, na których czekały już miksery najróżniejszej maści, białka od kilku dni suszone, migdały i cukier puder, barwniki i najróżniejsze dodatki smakowe tak z mojej spiżarenki wyciągnięte jak i przez Babeczki przyniesione.

Od odmierzania się zaczęło i dyskusji nad smakami i tymi najbardziej upragnionymi i tymi, które rzeczywistość pozwalała nam stworzyć. Potem mielenia czas nastał, by migdały z cukrem pudrem na delikatną mączkę zetrzeć, przy której to czynności nasz wspaniały Mały Czeladnik się trudził. Szellka i Kornik ramię w ramię z Jantkiem białka ubijała, a do trzecich, różowych maleństw mój Hestuś* się wykazywał w ubijaniu.

I najważniejszy etap, mieszanie. Stanowczo i szybko, ale nie za mocno i nie za szybko … no i jak to tutaj dokładniej wytłumaczyć? … Nie da się. Trzeba kilka, a nawet może i kilkanaście blach makaroników napiec, by wprawy nabrać i konsystencję lawy rozpoznawać bez trudu. Ale nawet jak za rzadka czy za gęsta masa wyjdzie, nie ma tragedii. Bo cóż przeszkadzają nam bardziej płaskie lub z czubeczkiem makaroniki? Nic a nic. Dalej urokliwe są niezwykle, a przy ich wyciskaniu każdy minę ma poważną i skupioną, worek z masą trzymając niczym jakiś najcenniejszy artefakt**.

Potem wpatrywanie się w schnące na blachach ciasteczka, by odkryć kiedy najszybciej mogą do piekarnika powędrować i najbardziej zaczarowany moment nadchodzi, czyli podpatrywanie przez szybkę piekarnika, czy stópki już są czy jeszcze nie. W ciągu całego procesu więcej chyba radości i śmiechu nie ma, niż podczas łączenia upieczonych już skorupek ze smakowitymi kremami.


A kremów tych było kilka tym razem. Najpierw do czekoladowych ciasteczek całkiem grzeczny krem czekoladowy od Krokodyla przeistoczył się w lekko pijany krem czekoladowo-wiśniowy z ostrością piment d’espelette połączony, dając niesamowite wrażenia smakowe. Mamusie-Bloggerki dla swoich pociech choćby po jednym czy dwa makaroniki spakowały, reszta rozeszła się w tempie błyskawicy.

Nie te jednak makaroniki cieszyły się największym wzięciem, a drugie, kawowe krążki przełożone absolutnym hitem tamtego dnia … kremem karmelowym z solą morską, który Lo nam sprezentowała. Ależ to był smak! Już w słoiczku krem zanikał z szybkością niezwykłą, ale czemu się tutaj dziwimy? Pokażcie mi kogoś kogo ten krem nie uwiedzie, nie rozpuści w nim choćby najsilniejszych postanowień odchudzających i słodko nie nastroi do dalszych zabaw.

Jako trzecie różane piękności miały się pojawić, ale tutaj już i czas i wpadka z kremem trochę im zaszkodziły. Nic to! Gdyż z kremem klonowym Ani (Jswm) smakowały nie tylko wybornie, ale i pięknie się prezentowały, za to płynny krem cukierniczy połączony z nieziemską różą, jaką od Kochanej Kasieńki dostałam łyżeczką wyjadałyśmy.

Na koniec jeszcze cytrusowe makaroniki miały się pojawić, ale czas już nie pozwolił. Nie ważne jednak to było, gdyż cała zabawa i tak wiele wrażeń nam dostarczyła i pewnie gdyby nie przygotowany przeze mnie dzień wcześniej pożywny gulasz, sił nie starczyłoby nam na całodzienną zabawę i wczesno-wieczorne nalewek i likierów degustacje. A tutaj najwyborniejszym trunkiem okazał się advocat Szellki, który tak wielką miłość wzbudził, że już kolejne tym razem nalewkowe pomysły na spotkania zaczęły się tworzyć.

Opis naszych zabaw nie byłby pełny, gdybym o zdjęciach nie wspomniała. Bo jakże to może być, by kulinarne bloggerki spotkały się i przynajmniej kilka aparatów w ruch nie zostało puszczonych. Tym razem prym wiedli Oczko i mój Ukochany, dokumentując wspaniale nasze dokonania i ich rezultaty, przy czym Jantek Czeladnik dzielnie im pomagał ciekawe stylizacje wymyślając.

I jak tu podsumować taki dzień? Nie ma na to słowa lepszego niż Szczęście. Gdyż choć chaos przy tak wielu osobach musiał powstać, to przemiłym rozmowom, smakowitemu jedzeniu i wybornym makaronikowym degustacjom zawdzięcza ten chaos określenie „szczęśliwy”. W moim blisko 20-metrowym salonie i blisko 10-cio-metrowej kuchni spotkało się 15, a właściwie 16 osób. Poza mną i moim Mężem, słodko bawili się jeszcze: Oczko, Aga-aa vel. Princi, Polka, Lo z Synkiem, Ola Cruz, Kornik, Fellunia, Ania vel. Jswm, Szellka, Nina, Amber i Krokodyl … uffff, to wszyscy … ale nie, nie do końca, gdyż duchowo i smakowo towarzyszyła nam szkoląca się w tym czasie Gospodarna Narzeczona, której tarta róża (tylko sposobem na zimno, a nie z syropem robiona) zachwyciła wszystkich smakiem i aromatem, a jej nieobecność od początku była zauważona i wielkie nadzieje wyrażone, że przy następnym makaronikowaniu nasza Gospodarna Babeczka będzie się z nami bawić.

I tak dzisiaj o tym Wam opowiadam, by zachęcić do tych pięknych cukierniczych brylancików, abyście w niedzielę im choć półtorej godzinki poświęcili … w Dniu Makaronika.

A teraz czas na proporcje:

Podobnie jak podczas Babińcowego zlotu, korzystaliśmy z proporcji Mistrzyni Felluni, czy 70 g białek ubitych z 35 g cukru pudru i wymieszanych ze 100 g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru, ale tym razem dodając do tego mnożnik :-D

Było więc trzy razy po:
140 g białek ubitych z 70 g cukru pudru, następnie wymieszanych z 200g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru i tak powstały nam:

czekoladowe krążki, przez dodanie do zmiksowanej mączki 4 czubatych łyżeczek gorzkiego kakao, a po upieczeniu połączone z kremem czekoladowym Krokodyla zmiksowanym z małym słoiczkiem pijanych wiśni i sporą dawką papryczki piment d’espelette;

– kawowe przez dodanie 4 łyżeczek kawy instant w czasie etapu drugiego*** miksowania, a następnie połączonych z kremem karmelowym z solą morską od Lo, a reszta z wyżej wymienionym czekoladowym

– różowe piękności przez dodanie do mączki sporej ilości barwnika różowego (tak z czubata łyżeczka, ale trzeba sprawdzać kolor w czasie mieszania barwnika z mączką, gdyż w czasie pieczenia stracą trochę na kolorze), które połączyłyśmy z kremem maślanym na bazie syropu klonowego, jaki nam Ania vel. Jswm przyniosła, a który miał zostać użyty do:

– cytrusowych makaroników, które jednak z braku czasu nie powstały. Nic to! Będzie jeszcze nie raz okazja :)

Od siebie jeszcze dodam, że różowe makaroniki, które niestety dopiekały się już gdy Babeczki do swych domów musiały się udać, na drugi dzień wprost nieziemsko rewelacyjnym kremem czekoladowym z orzechami przełożyłam, a krem ten Amber zawdzięczaliśmy, gdyż najpierw z makaronikami, a potem sam z pudełeczka wraz z Polą podczas domowych kręgli zajadałyśmy.

I tak to skończyła się zabawa, w której sił dodawał nam mój ulubiony gulasz po polsku, win kilka i absolutnie najwyborniejszy advocat, jaki kiedykolwiek próbowałam.

Dzięki Wam Dziewczynki jeszcze raz za wspaniałą zabawę, którą mam nadzieję szybko powtórzymy :-)

* Hestuś – takim mianem nazwałam swój robot planetarny Kenwood, a to dlatego, że w jednym z moich ulubionych programów kulinarnych, Heston Blumenthal właśnie jego używał, a dodatkowo ja uwielbiam nazywać wszystko wokół siebie :-)
** wystarczy popatrzeć na minkę Princi, która niemalże z namaszczeniem nakłada porcje makaroników na blachę :-)
*** do ubitej z częścią cukru pudru piany z białek nalezy dodać baaardzo dokładnie zmiksowaną masę tant-pour-tant, czyli mieszaninę migdałów i cukru pudru, ale o ile ktoś nie ma termomixa, który zmieli ją na puch, to najlepiej najpierw raz zmielić ją w mikserze zwykłymi ostrzami, a potem przy użyciu młynka do kawy mielić ją porcjami (po ok. 2 czubate łyżki i nie za długo, by migdały zbyt dużo oleju nie puściły).

A tutaj inne makaronikowe dokonania możecie znaleźć, tak moje jak i innych wspaniałych osób :)

Smacznego.