Dżordż, och Dżordż.

 

Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień … dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek … a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.

 


Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania … jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się … torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce … no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła … nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.

Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.


Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem – standard. Aż do … wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila … do pieca.


Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.


Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.

I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole … zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem … aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.

To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć …
"Dżordż, och Dżordż".

* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D

Dżordż w sosie własnym

Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła

2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki

do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego

1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa

Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.

Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.

Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.

Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).

Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami – ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.

Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury – od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).

Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.

Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny – korzenną, cierpką, słodką.

Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.

Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem

Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz

Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.

Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.

Smacznego.

Zlot Dziewięciu Smakoszek … czas pełen Smakowitego Szczęścia.


Gdzieniegdzie wyszperane lubiane i nielubiane składniki – „nie cierpię wieprzowiny”, „nie lubię pieczarek”, „a ja ananasa”, skojarzenia – „egzotyczna Basia”, „pierwszy dzień, późny przylot, zmęczenie”, „spotkanie całego babińca”, „trochę francuskiego wyszukania i makaronikowa nauka” … tak szły przez ostatnie tygodnie, ba nawet miesiące moje obmyślania nad menu na zlot Dziewięciu Smakoszek.


Zaczęło się od bOczkowych uciech. W końcu wiadomo wszem i wobec, że nie ma to jak podsmażony boczuś zimową porą, a skoro mój mąż, jako pierwszy miłośnik takowegoż oraz Oczko, co to mięsnie zdeprawowana już zupełnie została, głównymi degustatorami obiadu byli, więc risotto z nim musiało się pojawić. Dla mnie, miłośniczki na ostro podsmażonej dyni, z duża dawką kuminu i niewielką suszonej papryczki, doszedł jeszcze ten dodatek, kilka kropli soku z limonki, parmezan i obiad trudny do zapomnienia. Pozostało jeszcze tylko dopiąć na ostatni guzik przygotowane gadżety i zaczynamy zlot pełną parą.


I zaczął się dzień, gdy na stole pojawiały się dania i napitki godne swej nazwy – Comfort Food. W końcu trzeba było jakoś ten późny wieczór, mroźny i wyczekany dodatkowo podkreślić, gdy z lotniska odebraliśmy szaloną Polkę. W łapkę więc poszły lepkie pałki z kurczaka, słodko słone, z sosem który przyjemnie spływał po palcach, a na talerzach tworzył wyborne kałuże … w sam raz do wycierania ich kawałkiem chleba. Chrupka zielona fasolka i szklanka wody tworzyły przeciwwagę dla wyrazistości smaków kurczaka, przyjemnie łagodząc ostrość imbiru, słodycz i słoność, które na podniebieniu toczyły swoje boje.

Ten wieczór spędziliśmy przy stole, rozmawiając, śmiejąc się, poznając, aż nadeszła noc i czas na spanie, by nabrać sił na kolejne dni pełne uciech … kulinarnych i towarzyskich.


I tak obudziliśmy się w dniu indyjskim. Czemu indyjskim? Gdyż dla mnie Indie to piękna i smakowita egzotyka, a z tym właśnie kojarzy mi się Wędrowniczka Basia, która przed południem pojawiła się na lotnisku. A skoro egzotyka, więc i odpowiednie do tego menu. Już wcześniej wiedziałam, że przygotujemy curry z wołowiny, a do tego łagodzącą ostrość raitę, ale dzięki podarunkowi Basieńki mogliśmy również spróbować chutney’a z tamaryndy z bananami. Zdjęć, krojenia, przecierania było co nie miara. Tym razem więcej nas gotowało w moim szczęśliwym zakątku, a pogaduszkom i śmiechom nie było końca.


Jak się można domyślić, gdy tyle Babeczek gotuje razem, brudne naczynia gromadzą się w prawdziwe góry. Oczywiście zmywarka robiła swoje, każda z nas też zmywała więcej lub mniej, ale niepodważalne pierwsze miejsce i obiecany przeze mnie pomnik zdobyła Oczko. Bez tej drobniutkiej osóbki nic w czasie tego zlotu nie byłoby tak wspaniałe i tak udane. Teraz więc choć w taki drobny sposób chcę podziękować tej Kochanej Osóbce, która pomagała mi nie tylko przed, nie tylko w trakcie, ale i po całym zlocie, a wspólnie spędzony z nią czas jest dla mnie … bezcenny, nie do opisania … Dziękuję Kochana :*


Tamta indyjska uczta, blask świec, brunatno, żółte kolory na talerzach, odżywione zielenią kolendry czy kremowym kolorem raity skończyła się za szybko. Czas w tak wspaniałym towarzystwie mija wspaniale, ale też zlatuje tak szybko, że nim się obejrzeliśmy nastała sobota, powitanie Truskawki i Kolacja nad Kolacjami, z gwiazdą wieczoru, czyli Dżordżem (o nim następnym razem), a potem niedziela – dzień francuski. Nauka pieczenia makaroników pod okiem Mistrzyni, kawa w kawiarni z Weekendową Przylepą, spacer w siarczystym mrozie do sklepu po chipsy i wino, a potem znów wspólne gotowanie, krojenie, mieszanie i … fotografowanie.


Wszystko po to by w czasie wieczornej kolacji na stole pojawił się klasyk francuskiej kuchni … boeuf bourguignon i rozpływające się w ustach słodko-kwaśne ziemniaczki skarmelizowane wraz z czerwoną cebulką i całymi ząbkami czosnku. Rozpływające się ustach kawałki wołowiny uduszonej w burgundzie z mieszanką smaków, jaką opracowałam w czasie kilku lat przyrządzania tego jednego z moich ulubionych dań, uzupełniały swoją mięsność przez ziemistą słodycz marchewek, wyrazisty sos mocno zredukowany oraz balsamiczną kwaskowatość pieczarek i szalotek. Tym razem pieczarki wraz z szalotkami zamiast połączyć się z całością dania tuż przed podaniem, podane zostały osobno by basine gusta zadowolić, a ja przy okazji odkryłam niezwykle smakowity, a przy tym i elegancki sposób podania tego wydawałoby się już tak dobrze znanego dania.

Dzień BOczkowy, Dzień Comfort Food, Dzień Indyjski, Dzień Amerykański, Dzień Francuski … dni pełne smaków, po brzegi wypełnione słowami, spojrzeniami, radością. Dni, które stworzyły we mnie wspomnienia cenne i bogate, dając mi majątek doznań tak ogromy, że aż ciężko opisać to słowami przelewanymi na papier. Jedno jednak słowo wydaje się najbardziej doskonałe – zarówno przez swą prostotę jak i złożoność … Dziękuję Dziewczynki i mój Ukochany Mężu … Dziękuję Wam za Radość jaką przeżyłam, za Szczęście jakie razem stworzyliśmy :*

Risotto z dynią i boczkiem

Składniki:
1 łyżka oliwy
4 szalotki, drobno posiekane
200 g. ryżu carnaroli/arborio
75 ml. wermutu
600-750 ml bulionu warzywnego (musi być gorący w czasie dodawania go do ryżu)
250 g boczku, w plasterkach, pokrojonego w paseczki
500 g dyni, pokrojonej w kostkę
kmin rzymski
chilli w płatkach
sól i pieprz
parmezan
masło
limonka

Przygotowanie: Risotto przygotować tak jak tutaj. Boczek przesmażyć do lubianej chrupkości i odłożyć na talerz wyłożony pergaminem. Część tłuszczu odlać, a na reszcie podsmażyć kostki dyni posypane świeżo uprażonym i utartym kminem z chili, solą i pieprzem. Przed podaniem, ale już po odpoczywaniu risotto wymieszać z dynią, sprawdzić konsystencję i smak (ew. doprawić solą lub pieprzem), na talerzach posypać boczkiem i skropić limonką.

Glazurowane udka kurczaka
(3-4 porcje)

Składniki:
oliwa
6 udek z kurczaka (same pałki)
sól i pieprz (lepiej pominąć sól)

Glazura:
5 łyżek miodu
2 łyżki sosu rybnego
1 łyżka jasnego sosu sojowego
sok z 1/2 cytryny
2 łyżki octu ryżowego
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżka świeżo tartego imbiru

Przygotowanie: Piekarnik nagrzałyśmy do 200 stopni Celsjusza (termoobieg). Naczynie do zapiekania natłuściłyśmy oliwą i ułożyłyśmy w nim posmarowane oliwą, posypane solą i pieprzem pałki. Piekłyśmy przez 20 minut. W tym czasie Oczko przygotowała glazurę mieszając wszystkie składniki w miseczce. Potem wyjęłyśmy kurczaka z piekarnika, oblałyśmy go dokładnie glazurą i piekłyśmy 20-30 minut, przewracając kilka razy i podlewając. Na koniec pałki wyjęłyśmy z piekarnika, pozostałą glazurę przelałyśmy do rondelka i zredukowałyśmy na dużym ogniu. Podałyśmy z fasolką zieloną z wody i chlebem na zakwasie (jeden to litewski, drugi z rodzynkami).

Źródło inspiracji: Gordon Ramsay „Zdrowa Kuchnia”

Curry z wołowiny
(8-10 osób)

Składniki:
2 kg wołowiny, pokrojonej na kawałki wielkości kęsa
4 łyżeczki garam masali
4 łyżki jogurtu bałkańskiego

oliwa
4 duże cebule, pokrojone w paski
4 żabki czosnku, posiekane
5 cm korzeń imbiru, starty na tarce
4 łyżki przecieru pomidorowego
2 łyżki cukru pudru lub do smaku (pominęłyśmy)
800 g krojonych pomidorów z puszki
bulion wołowy (z kostki ekologiczny) – ilość na oko (w przepisie 800 ml, ale to za dużo)
gałązki z 1 krzaka kolendry (liście odłożone do dekoracji)
8 nasion kardamonu
ok. 20 liści curry (suszonych, w całości)
2 długie papryczki chilli (oryginalnie powinno być ich 6, wtedy zasługiwałby na swoje oryginalne miano jako pikantne curry)

Mieszanka przypraw:
4 łyżeczki ziaren kolendry
4 łyżeczki ziaren kminu rzymskiego
1 łyżeczka ziaren kopru włoskiego
1 łyżeczka ziaren kozieradki
4 łyżeczki łagodnego proszku curry
1 łyżeczka mielonej kurkumy

Przygotowanie: Mięso zamarynowałam w jogurcie i garam masali (oryginalnie też w soli i pieprzu, ale z zasady nie marynuję mięs w soli, chyba że w sosie sojowym lub rybnym). W tym czasie uprażyłam nasiona z mieszanki przypraw, wrzuciłam do moździerza, utarłam i dodałam curry i kurkumę. Cebule i czosnek posiekały Babeczki, starły imbir. Potem to już była chwila przy garnku. Na oliwie podsmażyłam do zeszklenia (nie zbrązowienia) cebulę, czosnek i imbir. Dusiłam ok. 10 minut aż wszystko było miękkie. Zdjęłam pokrywkę dodałam mieszankę przypraw i odrobinę oliwy by wszystko jeszcze przez chwil e podprażyć. Potem dodałam przecier pomidorowy i smażyłam kilka chwil. Na koniec wrzuciłam pomidory z puszki, gałązki kolendry, kardamon, liście curry, papryczki w całości (nakłułam je tylko by nie popękały) oraz mięso z marynatą. Dolałam bulionu tylko tyle by zakrywał wszystko. Dusiłam ok. 2 godzin (można do 3, jeśli kawałki mięsa są duże). Zajadałyśmy go z ryżem, tamaryndowym chutney’em Basi i pomidorowo-ogórkową raitą, popijając indyjskim winem od Karolci.

Źródło inspiracji: Gordon Ramsay „Zdrowa Kuchnia”

Pomidorowo-ogórkowa raita

Składniki:
1 1/2 kubeczka jogurtu bałkańskiego
1 łyżka uprażonego kminu rzymskiego, zmielonego w moździerzu
2 ogórki, obrane, bez pestek, drobno posiekane
3 kopiaste łyżki pomidorów z puszki (w sezonie lepiej dać pomidora – 1 lub 2, bez pestek, posiekanego)
natka kolendry, drobno posiekana
sól i pieprz

Przygotowanie: Wszystkie składniki delikatnie wymieszałam. Odstawiłam na kilka godzin do lodówki. Wyjęłam na ok. 20 minut przed podaniem.

Źródło: wolna inspiracja wszelkimi przepisami na lekką raitę.

Boeuf bourguignon
(8-10 porcji)

Składniki:
oliwa
25 dag boczku surowego wędzonego, pokrojonego w kostkę
1,8 kg wołowiny, pokrojonej w grubą kostkę
3-4 marchewki, pokrojone w grube słupki
2-3 duże cebule, pokrojone w paski

1 butelka Burgunda (lub Bordeaux, Merlot, Cote du Rhone, a nawet Beaujolais Nouveau)
1-2 łyżki przecieru pomidorowego (opcjonalnie)
kilka suszonych grzybów
kilka suszonych pomidorów, osączonych z oliwy, pokrojonych w paski
kilka ząbków czosnku, posiekanych
rozmaryn (ilość zależna czy świeży czy suszony – suszonego daję ok. 1 łyżki)
tymianek, ew. cząber (ilość zależna czy świeży czy suszony – suszonego daję ok. 1 łyżki)
3-4 liście laurowe
bulion wołowy (tyle by zakryć składniki (mięso i warzywa nie powinny pływać w sosie, mogą odrobinę wystawać)
sól i pieprz (odrobinę, lepiej dosolić na końcu, gdyż smaki się koncentrują)

500 g pieczarek, małych lub pokrojonych na kawałki
500 g szalotek, pokrojonych w szóstki jeśli duże
masło
sól i pieprz
czosnek
balsamico

Przygotowanie: W dużym garnku w którym później wszystko się będzie dusić obsmażam boczek (dodaję oliwę, jeśli jest mało tłusty). W tym czasie na patelni obsmażam na oliwie mięso, każdy kawałek tylko przez chwilę, by zamknąć pory w mięsie. Kawałków na patelni nie może być za dużo, gdyż obniża to temperaturę oliwy. Obsmażone mięso przekładam do garnka z obsmażonym boczkiem (ten garnek nie może póki co stać na ogniu). Po obsmażeniu całego mięsa przez chwilę obsmażam cebulkę, tylko dla lekkiego zeszklenia, deglasuję patelnię odrobiną bulionu i wlewam wszystko do garnka z mięsem. Dorzucam marchewkę, posiekany czosnek, grzyby, suszone pomidory, przecier, zioła, przyprawy i wlewam wino. Dolewam bulionu. Duszę na malutkim ogniu przez ok. 2-3 godzin lub trzymam w piekarniku w temperaturze ok. 150-160 stopni. Gdy mięso jest już gotowe, wyjmuję je łyżką cedzakową do miski (razem z warzywami) i sos redukuję (dzięki temu nie trzeba zagęszczać go mąką). W tym czasie na maśle przesmażam pieczarki i szalotki z odrobiną soli i pieprzu, na koniec deglasuję wszystko octem balsamicznym (lub esencją balsamico) i dodaję do zredukowanego sosu razem z mięsem i warzywami. Doprawiam jeśli trzeba solą lub pieprzem, ew. można dorzucić trochę masła dla ładnego, gładkiego sosu. Podaję z pieczonymi ziemniakami (tym razem z tymi).
Tym razem ponieważ jedna z gości nie przepada za pieczarkami, pieczarki z szalotkami były podane osobno, tak by każdy mógł dołożyć ich sobie zgodnie z upodobaniami.
Koniecznie podawać z czerwonym winem.
Zwykle podaję też z zielonym groszkiem … o ile o nim nie zapomnę :-)

Źródło: nie mogę powiedzieć, by boeuf bourguignon był mojego autorstwa, gdyż to klasyk francuskiej kuchni. Ta jednak metoda jego wykonania, te proporcje są w pełni moje i … zmienne jak ja :-) Czasem mam ochotę na dodatek pomidorowy, czasem na inne zioła. Jestem dosyć elastyczna w czasie gotowania tego dania, również w zakresie używanego wina – byle by było czerwone i tym razem nie może to być wermut.

Smacznego.

Zlot Dziewiątki, czyli jak to się wszystko zaczęło …

 

Zaczęło się niewinnie … komentarz tu czy tam, kilka słów tam i siam, uśmiech na wirtualnym papierze, a w głowie już pomysły i idee, w sercach chęci wielkie … spotkajmy się. Potem niewinnie już nie było, oj nie. Maili setki, słów tysiące, pomysłów nieskończoność, a najważniejsze oczkowe projekty, które podziwiać możecie powyżej. Rozmowy Dziewiątki (Poleczki, Basieńki, Truskaweczki i Warszawianek) – "zawsze chciałam, żeby ktoś mnie witał z czarnym flamastrem". Konspiracja Warszawianek (Oczko, Ptasi, Karolci, Kasi, Felluni i moja) – "transparent musi być i czarny flamaster of kors", "znalazłam już kłosy, a co z czerwonym dywanem?", "skąd wziąć truskawki w styczniu, no i co do nich?" …

 


We wtorkowy ranek Oczko przybyło do domku mojego. Ciepła herbata i już za przygotowania się zabrałyśmy. Szykowanie nastało Wielkiego Zlotu Dziewięciu Bloggerek, maniaczek dobrego jedzenia, twórczyń domowych nalewek, miłośniczek mile spędzanego czasu, pełnego śmiechu, gotowania, zdjęć robienia. Z aktywnym kocim udziałem i z oczkowym talentem truskawki z brystolu były wycinane, by nasze główki przyozdobić, gdy nasza Truskaweczka do Stolicy zawita, patriotyczny transparent powstał, by drogę do mojego Szczęścia Poleczka znalazła i oczywiście krepinowa spódniczka łowicka, by basine życzenie spełnić i kłosami zbóż naszą Buru witać. Nawet czerwony dywanik kulinarnie się wpisał, gdy w sklepiku czerwono-białą ceratę w takież kwiatki wynalazłam.


Wszystko co zażyczone zostało, spełnione być musiało. Wprawdzie chleby na blasze rozlały się okrutnie, ale i to na dobre wyszło. Wszak to babiniec miał się zacząć to i chleby na powitanie w zabawne, babińcowe kształty się przyoblekły, dodając miejsca i na pieprzne powitanie. Płatki róż z łodyżek obrywane nie były, w obawie by nas ochrona lotniska nie pogoniła za zaśmiecanie, więc z czerwoną wstążką w bukiecik się przemieniły, a i do truskawek na głowach dołączyła jeszcze bąbelków pełna buteleczka szampana, gdy w sobotni, mroźny ranek Truskaweczkę witałyśmy.


Potem już była prezentów moc, pięknych, słodkich, czasem ręcznie robionych, czasem ogromnie egzotycznych drobiazgów, które długo będą nam te wspaniałe chwile przypominać. Było i ucztowanie, przy świecach i nie tylko, tematycznie, ale i z luzem, smakowite to były spotkania. Bab coraz więcej, między nogami miaucząca kotka i jeden rodzynek, mąż mój Ukochany co to kawy nam doskonałe parzył, sam w tym doborowym towarzystwie bawiąc się doskonale. I oczywiście nalewek było w bród, wino lało się do kieliszków, nawet i bardziej wyskokowe procenty się pojawiały, choć te to zwykle późną nocą dopiero, gdy na dębowym blacie towarzystwo się zbierało – między innymi balsamowanie Dżordża oglądać.

20100126_zlot_dziewiatki_005
Były i śniadania. Cytrynowe placuszki z ricotty, kanapeczki z pasztetem sojowym czy dyniowo-pomarańczowym dżemikiem, chlebków moich kilka, serki kozie i żółte, ale nade wszystko pieczywowy hit. Chlebek z oliwkami jaki Kasi mąż przekazał, byśmy z sił nie opadały, a i smaczne kromeczki z niego podjadły. Skórka chrupka, bosko wprost nacięta, idealny miąższ przesiąknięty śródziemnomorskim smakiem i wszystko razem doskonałe zupełnie solo lub z masłem samym tylko pałaszowane było. Za szybko się skończyło, za szybko – wszystkie zgodnie taki sąd wydałyśmy, a Lechowi pięknie dziękujemy :-)


O jednym jeszcze nie wspomniałam. O jedzeniu, o piciu, o śmiechu i pogaduszkach było, o prezentach też, a nawet o kici mojej. O jednym jeszcze nie wspomniałam. O czym, zapytacie?

Jakżeż mogłoby nie być sesji zdjęciowych, skoro food-bloggerki w jednym miejscu się zebrały? Wyginanie się nad stołami, nad blatem i garnkami, talerzy przesuwanie, miny skoncentrowane, ale i całe minuty* śmiechu, nawet kotka jako modelka występowała, a mój Ukochany Pierwszym Operatorem Światła został okrzyknięty, gdy nam halogenowe światło przy suficie trzymał, o jasne tło je rozpraszając. Aparat w aparat, ramię w ramię i tylko cyk cyk słychać było, by na koniec dziesiątkami zdjęć się powymieniać, by smakowicie wspominać, by świadectwo dobrej zabawy uczynić.


Za chwil kilka do mego wirtualnego stołu Was wszystkich zaproszę. Będzie o dniu Comfort Food'u, o egzotycznym curry, o francuskim klasyku i oczywiście o Dżordżu, będzie o deserach pałaszowanych, będzie o tym co w kieliszki było lane, będzie i o wspólnym pichceniu i makaroników tworzeniu, będzie o zabawie prawdziwie karnawałowej. Teraz jednak tylko uczestników tej Kulinarnej Sztuki przedstawiam, naszą marszrutę zapowiadam i … wspominam, smakowicie wspominam …

* byłyby godziny, ale zapachy nie pozwalały nam na zbyt długie czekanie, by za te smakowitości się zabrać, a i nie ma to jednak jak ciepły obiad :D

CDN …

Piekarnicze wypadki.

 
Miałam wstać o 6 rano, wyjąć koszyki z wyrastającymi chlebkami z oliwkami z lodówki i nagrzać kamień w piekarniku. Miałam to zrobić i zrobiłam (większość), choć pewnie normalnie zrobiłabym to z większym przekonaniem i optymizmem. Ale wczoraj upiekłam chleb z rodzynkami z zaległej WP, a do tego jeszcze dwa bochenki chleba litewskiego i wszystkie trzy bochenki przyprawiły mnie o znaczny wzrost poziomu frustracji. Jak ja żałowałam, że w poprzedni weekend nie miałam czasu na małą szkołę w postaci Piekarni Po Godzinach. Może bardziej połapałabym się w tej pieczeniowej magii. Eeee, pewnie nie. W końcu to o drożdżowy chlebek chodziło tym razem, a ja od czasu przeprowadzki walczę przecież z zakwasem.

Czemu mi on tak świruje? Zadaję sobie to pytanie i zadaję i co gorsza uświadamiam sobie, że staje się to już moim pytaniem retorycznym. Zaczynam mieć mordercze zapędy względem "Matuszki". Dziś nawet śniło mi się, że wylewam ją – tą mieszaninę kwaśnej mąki i wody pełną żywych kultur, do ogromnego zlewu w którym nie wiem czemu płonie świeczka. I jak tu nie powiedzieć, ze człowiek może oszaleć od pieczenia i nadmiernego martwienia się o to, że musi pójść do sklepu po chleb.

Postanowiłam więc zrobić sobie weekend pieczenia bułeczek. A konkretnie niedzielę. Z samego rana kilka dni temu mieszałam mąki, mleko, drożdże i inne potrzebne ingrediencje i … oj, dawno nie klęłam tak w kuchni, a mój Ukochany chodził wokół mnie na paluszkach, troszczył się o mnie i poprawiał mi humor, sprawiając, że czułam się jeszcze paskudniej, przytłoczona wyrzutami sumienia, że zamiast miło spędzać niedzielę, ja tak nieparlamentarnie wyzywam ciasto. A przecież większość moich porażek kulinarnych kwituję stwierdzeniem "Buuu … no dobra, to jeszcze raz". Tym razem jednak nie miałam więcej czasu, nie miałam też już cierpliwości, po ostatnich zakwasowych porażkach. Za suche bułeczki z kokosem i czekoladą były chociaż zjadliwe, w przeciwieństwie do ciasta na bułeczki z siemieniem lnianym, które zupełnie nie chciało współpracować, stając się dziwną klejącą masą.


Co więc zrobiłam? W poniedziałek od rana nastawiałam się pozytywnie do kolejnej próby. Dolałam więcej mleka do słodkich bułeczek, zastosowałam się do zaleceń Polki w sprawie uzyskania idealnego ciasta drożdżowego i … w czasie wyrabiania, kiedy tylko ciasto stało się gładkie i elastyczne, w tej samej chwili stało się dziwne, takie jakby lejące. Trochę jak nieprzytomna wielka fretka. Ono mdlało! I niech mi teraz ktoś powie, że ciasto drożdżowe to nie żywa istota. Nic to! Upiekłam z niego bułeczki i wyszły pyszne, choć tak przerośnięte, że popękały u podstawy, a napuszyły się tak ogromnie, że z piekarnika wyjęłam buły wielkości męskiej pięści. Za to zajadane z dżemem czy tylko same, podgrzane w piekarniku były w końcu nie tylko zjadliwe, były wyborne.


Teraz wspominam jeszcze inne słodkie wypieki. To Polcia w czasie swojego gospodarzenia zaproponowała nam słodkawy, korzenny chleb, którego aromat był tak niezwykle świąteczny, że piekłabym go dla samego tego zapachu. Co jednak stało się nie tak, że był za suchy? Ano, kiedy zmienia się procedurę i chleb zamiast w formie jednego okrągłego bochenka, piecze się podzielony na dwa podłużne chleby, należy pamiętać by skrócić czas pieczenia, prawda? Należy, ale ja oczywiście zapomniałam, skutkiem tego chleb wyszedł wyborny i aromatyczny, ale jednak za suchy i kruszący się.


Nic jednak nie pobije bułeczek z niewyobrażalną wręcz ilością cynamonu, jakie wraz z Kasią robiłam pewnego zimowego popołudnia. Samo wyrabianie to była bajka. Ciasto tak doskonale z nami współpracowało, że aż miło było stać przy nim, wyrabiać je, ugniatać. A gdy potem jeszcze smarowałyśmy rozwałkowane ciasto pachnącym i słodkim masłem, posypywałyśmy tartym marcepanem, wiedziałyśmy już, że z piekarnika wyjmiemy zachwycające bułeczki. I były zachwycające. Puszyste, słodkie i mocno cynamonowe, u mnie z lekką nutą imbiru, doskonałe z kubkiem herbaty, czy zajadane na śniadanie w towarzystwie kawy z mlekiem.

I tak niezmiennie sukces z jednym chlebem przetykany jest porażką z innym, ale cóż z tego, skoro na drugi dzień można wyjąć bochenki z lodówki, wstawić je do piekarnika i o nich zapomnieć, gdy zaczytamy się w książce. Chlebki z oliwkami są "skarmelizowane", a ja idę piec innych chleb i śmieję się w duszy z tych piekarniczych wypadków :-)

Artos – grecki chleb świąteczny

Składniki:
1 szklanka zakwasu pszennego
3 1/2 szklanki mąki pszennej chlebowej
1 łyżeczka soli
1 1/2 łyżeczki drożdży instant
1 łyżeczka cynamomu
1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
1/4 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
1/4 łyżeczki mielonych goździków
1 łyżka zmielonej kandyzowanej skórki pomarańczowej
1 łyżeczka naturalnego ekstraktu z migdałów
2 duże jajka, lekko roztrzepane
1/4 szklanki miodu płynnego
1/4 szklanki oliwy z oliwek
3/4 szklanki letniego mleka

Na glazurę:
2 łyżki wody
2 łyżki cukru
2 łyżki miodu
1 łyżeczka naturalnego ekstraktu pomarańczowego
1 łyżeczka ziarna sezamowego

Przygotowanie: W duzej misce wymieszać razem: mąkę, sól, drożdże, cynamon, gałkę, ziele angielskie i goździki. Dodać zakwas, ekstrakt, jajka, miód, oliwę i mleko. Dobrze wymieszać, aż z ciasta utworzy się kula. Ciasto wyjąć na kuchenny blat i zagnieść miękkie, delikatnie lepkie ciasto (ok 10 min.). Pierwsza fermentacja to ok 1 1/2 godziny, w połowie której ciasto należy odgazować i złożyć (technika strech and fold). Gdy ciasto podwoi swoją objętość wyjmujemy je z miski i po lekkim odgazowaniu, formujemy kulę i zostawiamy do wyrośnięcia na godzinę. W tym czasie nagrzewamy piec do 180 stopni Celsjusza i piec ok. 20-25 minut. Studzić na kratce.

Kanelbullar (Szwedzkie bułeczki cynamonowe)

Ciasto:
50 g świeżych drożdży
1/2 litra mleka "ciepłego na palec"
150-200 g niesolonego masła o pokojowej temperaturze
1 decylitr cukru (100-120 g)
malutka łyżeczka soli (na złamanie smaku)
1-2 łyżeczki mielonego lub utłuczonego w moździerzu kardamonu
14 decylitrów pszennej mąki dobrego gatunku (800-850 g) (dałyśmy z niewielką domieszka pszennej pełnoziarnistej lubelli)

Nadzienie:
200-300 g masła
1 1/2 decylitra cukru (150 g)
4-6 łyżek cynamonu (u mnie jeszcze dodatkowo trochę imbiru – tak ok. 1 łyżki)
opcjonalnie: masa migdałowa (marcepan)

Na glazurę:
żółtko z mlekiem
można jeszcze posypać grubym cukrem

opcjonalnie lukier

Przygotowanie: Rozpuścić drożdże w mleku z roztopionym masłem, dodać cukier, sól, kardamon i prawie całą mąkę – na wyczucie. Wyrobić ciasto, aż się będzie błyszczało i będzie elastyczne. Zostawić do wyrośnięcia na około 30-60 minut. Po wyrośnięciu delikatnie wyrobić, podzielić na dwie części, uformować w duże buły i dać im odpocząć minutkę lub dwie.
W międzyczasie wymieszać nadzienie.
Każdy kawałek ciasta rozwałkować na prostokąty z raczej prostymi brzegami (60cmx25 cm). Podnieść ciasto od czasu do czasu i podsypać mąką, żeby się nie kleiło do stołu. Rozprowadzić nadzienie i posypać startym marcepanem. Każdy z rulonów podzielić na 30 kawałków. Odstawić do podrośnięcia ana 30 minut. Piekarnik nagrzać do temperatury 250 stopni Celsjusza. Przed pieczeniem posmarować rozbełtanym jajkiem i ewentualnie posypać perłowym cukrem. Piec około 5-8 min, ale zerkać na ciasto! Przestudzić na kratce pod ściereczką.

Masa marcepanowa
Źródło: Zeszyt z przepisami Mamy Poleczki

Składniki:
350 g migdałów
450 g cukru pudru
1 białko
1 łyżeczka wódki

Przygotowanie: Migdały sparzyć, obrać ze skórki i zemleć w maszynce do mielenia orzechów. Następnie ugnieść z połową cukru pudru, białkiem i alkoholem. Zawinąć w folię i włożyć na 24 godziny do lodówki. Oziębioną masę utrzeć z pozostałym cukrem pudrem.
Można ją zabarwiać różnymi barwnikami spożywczymi i formować dowolne kształty. Jeśli masa jest zbyt sucha można dodać kolejne białko.

Masa marcepanowa od Hazo z forum CinCin

Składniki:
250 g migdałów
250 g dag cukru
1/8 l wody
sok z jednej cytryny
1/2 łyżki octu

Przygotowanie: Migdały sparzyć, obrać ze skórki i zemleć maszynką. Z cukru, wody i octu ugotować syrop. Nieco schłodzony syrop ucieramy, dodając sok z cytryny i migdały. I to już wszystko – marcepan gotowy.

Źródło: Stolik u Poleczki

Bułeczki z czekoladą i kokosem

Składniki:
570 g maki pszennej (dałam typ. 550)
12 g drożdży suchych lub 24 g świeżych
ok 185 ml mleka (dałam ok. 150 ml. więcej)
85 g masła
5 łyżeczek cukru (ja dałam 5 łyżek)
2 jajka
1 łyżeczka soli
1/2 szklanki wiórków kokosowych
2 rządki czekolady (6-8 kostek)

Przygotowanie: Masło stopiłam i odstawiłam do przestudzenia. Mąkę wymieszałam z drożdżami instant, solą i cukrem. Powoli wlewałam mleko, wyrabiając do uzyskania jednolitego ciasta. Potem wlewałam masło partiami. Wyrobiłam aż było gładkie i elastyczne. Włożyłam do miski, przykryłam folią i odstawiłam na 1 godzinę. W tym czasie posiekałam czekoladę i odmierzyłam wiórki. Ciasto odgazowałam, podzieliłam na osiem kulek i zostawiłam na 20 minut. Po tym czasie rozwałkowałam, posypałam czekoladą i kokosem, wklepałam to w ciasto i uformowałam podłużne (jedną okrągłą) bułeczki. Odstawiłam je na blasze do wyrośnięcia na ok. 1 godzinę. Po tym czasie posmarowałam mlekiem, nacięłam i piekłam w 190 stopniach Celsjusza (hydropieczenie) ok. 15-17 minut. Studziłam na kratce.

Źródło: Chlebek.tv u Paulinki

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

 

Żyć … Piec.


Kocham Żyć. Ale Żyć przez duże Ż. Nie muszę nawet wychodzić z domu, ale muszę czuć jak krew szybciej płynie, jak powoli różne partie mięśni zaczynają pracować, czasem nawet pobolewać. Aktywność to moja druga natura. Podczas gdy mój Mąż najchętniej odpocząłby sobie jak każdy normalny człowiek, pozwalając ciału na odrobinę bezruchu (bez obaw, to wcale nie jest typ „kanapiany”), ja biegam i szaleję. I wszystko jedno co robię, wszystko jedno gdzie jestem, odpoczywam w ruchu. Czasem myślę sobie, że jestem jak rekin. Jeśli się zatrzymam, zatonę.

Dziś stanęłam. Gorzej! Od połowy dnia położyłam się obłożona książkami i leżałam na wpół martwa, a nie zdarza mi się to nawet w czasie większości chorób i przeziębień. Pasztet sojowy wprawdzie zrobiony, picadillo stygło w garnku, ja jednak czułam się zmasakrowana, z płucami zwiniętymi w rulonik. Gdyby nie fakt, że namoczona soja i kupiona wołowina czekały na mnie w kuchni, wyszłabym z domu i niczym się nie przejmowała. Musiałam jednak dzisiaj zostać, a pył ze zdzieranego tynku na klatce dostawał się do moich alergicznie reagujących na niego płuc.


I tak wczesnym popołudniem zamieniliśmy się rolami. Mój Ukochany po powrocie z pracy, posilony meksykańskim obiadkiem i kawą, zabrał się za odkurzanie i wycieranie kurzu z półek i szafek, a ja leżałam na łóżku, czytając i starając się nie zastanawiać czy bardziej dolega mi ból głowy czy duszność w płucach. Za to z dużą przyjemnością myślałam o moim zreanimowanym zakwasie, Matuszce.

Gdyż nic nie przebije smaku chleba na zakwasie.

Jego kwaskowaty posmak, wilgotność i swoista ziemistość zachwyca mnie z każdym kęsem, z każdym oddechem i wchłanianym w płuca zapachem. Ostatnio jednak jeszcze jeden smak i zapach podbił moje serce. Owsianka! Chrupkie płatki owsiane po ugotowaniu nabierają smaku przypraw – u mnie najczęściej z przewagą kardamonu lub świeżego imbiru, miękną, choć pozostają lekko twardawe, takie na ząb. I pachną. Pachną inaczej niż w ciasteczkach owsianych. Pachną bardziej dojrzale, trochę wilgotniej … sama nie wiem jak to określić.


To samo dzieje się, gdy dodamy je do ciasta na chleb. Miękną, ale zachowują część swojej chrupkości, dodając smaku i ciekawej konsystencji miąższowi chleba. Dlatego kiedy kilka tygodni temu w Weekendowej Piekarni pojawił się kolejny przepis na chleb z dodatkiem płatków owsianych wiedziałam, że muszę go upiec. I upiekłam. Minimalnie za suchy, choć na szczęście nie kruszący, owalny bochenek powstał bez większych problemów. Za to kromka tego chleba z dowolną konfiturą, z pokruszonym białym serem była czymś czego długo nie zapomnę.


Podobnie jak i kolejnego w naszym Weekendowym Pieczeniu chleba nie zapomnę. Ten już nie był na zakwasie, za to miał w sobie inny wabik. Nową technikę. Pisałam już, ze uwielbiam się uczyć. Wiele nie wiem jeszcze zarówno o pieczeniu jak i o gotowaniu, ale nigdy … no dobrze, prawie nigdy, nie przepuszczam okazji do nauki. Starter Tang Zhang, czyli paćka z gotowanej mąki – już od jakiegoś czasu czekała na swoją kolej. Ucieszyłam się więc niezmiernie, że Aklat zachęciła nas do niego w czasie wspólnej, weekendowej zabawy.

Chleb wyszedł w smaku lekko słodkawy i delikatny, powiedziałabym nawet że troszkę mdławy. Może za mało było w nim soli, a może taki już jego urok. Następnym razem dodałabym do niego trochę przypraw, choćby czarnuszki, choć i za pierwszym razem dosypałam mu trochę siemienia lnianego. Za to jego konsystencja była rewelacyjna. Miąższ był puszysty i mięciutki, lekko ciągnący, o delikatnej skórce. Wybornie nadawał się do kanapek z dżemem czy na tosty z miodem, popijane sokiem z pomarańczy lub grapefruita.

Siedzę teraz pisząc te wspominki o chlebach, o posiłkach z ich udziałem, a przywoływane z pamięci obrazki sprawiają, że się uśmiecham, gdy widzę uradowanego Męża krojącego jeszcze ciepły bochenek, oblizuję ze smakiem na widok opieczonych kromek oblanych leśnym miodem … a przede wszystkim czuję się coraz lepiej. Dlatego właśnie kocham Piec.

Chleb na zakwasie z płatkami owsianymi

Składniki:
300 g mleka
150 g wody
200 g zakwasu
600 g mąki T 80 (mąka pół razowa – ale można dać mieszankę razowej i chlebowej czy jasnej, ja dałam pełnoziarnistą Lubelli)
50 g mąki żytniej jasnej
100 g płatków owsianych
15 g soli
3 łyżki cukru (miodu, melasy, itp)

Przygotowanie: Ciasto można wyrobić ręcznie lub w maszynie, mieszając i wyrabiając wszystkie składniki. Ciasto powinno być gładkie i nieklejące. Zostawiłam ciasto do wyrośnięcia na 4 godziny. PO tym czasie odgazowałam, uformowałam bochenek i w koszyku odłożyłam na kolejne 4 godziny. Piekłam w 210 stopniach Celsjusza z parą przez ok. 40 minut (przed pieczeniem nacięłam i posmarowałam mlekiem). Studziłam na kratce.

Źródło: Zapbook

Razowy chleb ze starterem TangZhong

TangZhong (Water Roux) starter:
50 g mąki
250 g wody

Przygotowanie: Mąkę i wodę wymieszać dokładnie w garnuszku i postawić na niewielkim ogniu. Podgrzewać cały czas mieszając, aż osiągnie temperaturę 65 stopni (lub aż masa stanie się szklista i będzie zostawiała wyraźne smugi na mieszadle). Starter przełożyć do miseczki i przykryć szczelnie folią spożywczą, tak żeby dotykała masy. Można go przechowywać w lodówce przez 3 dni. Przed kolejnym użyciem należy poczekać, aż starter nabierze temperatury pokojowej.

Składniki (na dwa 20 cm bochenki):
(A)
280 g mąki chlebowej,
200 g mąki razowej,
10 g drożdży instant,
50 g cukru,
7 g soli
(B)
60 g jajek (mniej więcej 1 duże jajko),
140 ml mleka w temperaturze pokojowej,
120 g tang zhong w temperaturze pokojowej

50 g miękkiego masła

Przygotowanie: W jednej misce wymieszać wszystkie składniki A, w drugiej składniki B. Przelać mokre składniki do suchych i dokładnie wymieszać. Przełożyć ciasto na blat i wyrabiać, aż będzie gładkie i elastyczne. Dodać masło i dalej wyrabiać. Ciasto będzie gotowe, gdy będzie można je rozciągnąć w dłoniach, aż utworzy się cienka membrana. Uformować kulę, przełożyć ją do miski i odstawić pod przykryciem do wyrośnięcia, aż podwoi swoją objętość. Ciasto podzielić na dwie części, każdą z nich podzielić na kolejne 4 części. Każdy kawałek rozwałkować, brzegi złożyć do środka, tak żeby powstał wałek o szerokości foremki, który następnie należy zwinąć (powinno to wyglądać jak tutaj). Zrolowane ciasto układać w foremkach (po cztery w każdej), następnie przykryć i odstawić do wyrośnięcia, aż wypełni foremkę w 80%. Piec w 180 stopniach ok. 30 minut. Wystudzić na kratce.
Uwaga! Bochenki szybko się rumienią.

Źródło: Ucztując u Aklat

Smacznego.