Słodko-ciepła chwila wieczności!

Zimą nie może zabraknąć u mnie najbardziej rozgrzewającego z zimowych deserów … crumble. A skoro zima jeszcze się u nas panoszy, czemu nie przypomnieć sobie o rozgrzewającym ciało i duszę łakociu?
 
20140930_crumble2
 
To taki uniwersalny klasyk na każdy zimny dzień. Nie tylko zimą. Przez cały rok, gdy zimno zagląda do kątów, gdy przyprawia nas o gęsią skórkę, o zaróżowione policzki i czerwony nos, przez cały rok warto sięgnąć do tego deseru. Błyskawiczny w przygotowaniu, w praktyce zawsze mamy składniki na niego, o ile tylko jakiekolwiek owoce leżą w misce, lodówce czy nawet zamrażalniku. Wystarczą zimne palce, by utrzeć w misce składniki, ale powiem Wam, że ja robię sobie zapas kruszonki. Gdy nachodzi mnie pierwsza ochota na crumble … zwykle jakoś w okolicach października, wtedy do misy miksera wrzucam mąki na przynajmniej kilka porcji. Czasem to tylko 600 g czasem kilogram, kiedyś poszalałam i zrobiłam kruszonki z 3 kilogramów mąki. Oj, to była wyżerka :)
 
Tylko uwaga! Im więcej kruszonki w zapasie, tym częściej będziecie robić ten smakołyk. On uzależnia. Jego ciepło i aromat rozpływają się po ciele, jakby sam krwioobieg chciał przetransportować to cudowne odczucie i chęć … potrzeba … pokusa, by zrobić kolejne i kolejne crumble już pozostanie z Wami przez całą zimę :)
 
20140930_crumble
 
A gdy ma się zapas kruszonki, wystarczy tylko sięgnąć do zamrażalnika, rozkruszyć jeszcze w torbie zamrożoną kruszonkę i wysypać ją na przygotowane owoce. I voila! chcecie więcej kruszonki? Proszę bardzo. Wolicie mniej. Jasna sprawa :) A może przyszła Wam ochota na inny smak i aromat. Nic prostszego. Wystarczy podstawową kruszonkę zrobić bez żadnych dodatków, a je dodawać wedle smaku i uznania tuż przed podaniem. Dawno nie widziana koleżanka dzwoni, że właśnie wychodzi na Waszej stacji metra? Zanim otworzycie jej drzwi, nieziemski zapach z piekarnika, maślany, czasem orzechowy, czasem cynamonowy, czasem kardamonowy przywita ją i rozgrzeje.
 
20140930_crumble1
 
Dla mnie nie ma nic lepszego niż porcja gorącego crumble i kawa. Ale czasem nachodzi mnie ochota na skrajną dekadencję … crumble, kawa i lody! No to jest coś, po czym nie można się nie uśmiechnąć. To jest coś, co tworzy moment szczęścia. Otula zapachem, ciepłem, aromatem. Naprawdę niewiele potrzeba więcej … przynajmniej przez tę słodko-ciepłą chwilę wieczności.
 
 
Crumble podstawowy
 
Składniki:
300 g mąki (częściej mieszanki mąk razowych z płatkami, czasem też z posiekanymi orzechami lub migdałami w płatkach)
150 g zimnego masła (zasada ogólna mówi 2 części mąki/sypkich składników na 1 część tłuszczu)
cukru zależnie od owoców – jeśli są kwaśne, ok 75 g, jeśli są słodsze coś pomiędzy 30-50 g (zwykle daję cukru mniej niż masła, przynajmniej o połowę. Owoce dają wystarczająco słodyczy)
szczypta soli
przyprawy, ok 1-2 łyżeczki dowolnej przyprawy, cynamonu, goździków mielonych, kardamonu, ale fajnie też sprawdzają się zioła, jak tymianek, rozmaryn czy zioła prowansalskie.
opcjonalnie: 1 łyżeczka skrobi/mąki kukurydzianej/ziemniaczanej do owoców
masło do posmarowania formy
 
Wersja bezglutenowa – mąkę zamienić na orzechy, wiórki, płatki bezglutenowe lub mieszankę mąk bezglutenowych
Wersja wegańska – masło zamienić na masło kokosowe
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza. Formę do zapiekania wysmarować tłuszczem. Owoce wypestkować, jeśli trzeba obrać i pokroić na nie za duże cząstki. Można je do smaku dodatkowo doprawić przyprawami lub cukrem czy miodem. Jeśli mają puścić dużo soku, można posypać je mąką/skrobią ziemniaczaną/kukurydzianą, którą zwiąże płyn i zrobi z niego smakowity sos.
Składniki sypkie wymieszać z pokrojonym masłem. Dodać przyprawy i cukier. Utrzeć szybko w palcach lub w mikserze. Jak robimy większą porcję, przesypać do torby do mrożenia i trzymać w zamrażalniku. Przed posypaniem owoców rozkruszyć na kruszonkę i użyć potrzebnej do zakrycia owoców ilości. Powyższe ilości starczają na formę o średnicy 24-26 cm (lub ok. 20×25 cm formę jak ze zdjęcia) i nie za grubą warstwę kruszonki.
Piec ok 30-40 minut, do zezłocenia. Podawać ciepłe. W wersji dekadenckiej z lodami lub bitą śmietaną.
 
Smacznego.

Kolorowa paleta o poranku.

Choruje mi się ostatnio koszmarnie. Kończy się jedna choroba, zaczyna druga. Dawno nie miałam takiego spadku odporności, dlatego też i dla radości oczu i ducha i dla dobrego samopoczucia ciała i zdrowia szczególnie uważnie patrzę na to co jem, by strawą dodać sobie sił, aby zwalczyć wszelkie choróbska i wrócić do normalnej "nad" aktywności ;)
 
20150219_pasta_chleb1
 
Dla poprawy zdrowia i samopoczucia nie ma to jak kolor. A gdy do tego ten kolor jawi się jako paleta barw do malowania kolorowych kanapek na śniadania czy przekąski w ciągu dnia, to już lepiej być nie może. Od czasu pasztetu sojowo-fasolowego, który podpatrzyłam u Trufli, różnorakie pasty strączkowe robię na porządku dziennym. Mają najróżniejsze kolory, najróżniejsze smaki, mogą być lekko słodkawe (np. ta z fasolki azuki, ale o niej to kiedy indziej), jak i wszelkie odcienie wytrawności.
 
20150219_pasta_chleb2
 
Czasem posypuję taką kanapkę dodatkowo jakąś przyprawą – wędzone płatki soli czy słodka papryka sprawdzają się doskonale, a czasem kłądę na niej plasterki ogórka, pomidora czy odrobinę wędzonej rybki. Ba! czasem takie smarowidło traktuję jak masło, smaruję cienko i kładę na nim plasterek wędliny czy sera. Dowolność jest tak ogromna, że nawet nie silę się na spisanie wszystkich sposobów. Zresztą, mam nadzieję odkryć ich jeszcze wiele.
 
20150219_pasta_chleb3
 
Dziś dzielę się z Wami kilkoma pomysłami na pasty, jakie ostatnio umilają mi poranki. Ale najpierw kilka zasad ogólnych – niezależnie od składników, smaków, czy ilości.
 
Zasada pierwsza – ugotowana odpowiednio wcześnie … i tu wpisujecie cokolwiek co chcecie/lubicie/macie w spiżarce … fasola o dowolnej odmianie, ciecierzyca, groszek suszony/mrożony, soczewica, soja. Odpowiednio wcześnie, tzn. tak, by przestygła zanim zaczniemy ją miksować. Można spokojnie ugotować ją dzień wcześniej i na drugi dzień wszystko zmiksować. Dzięki temu pasta wyjdzie Wam gęsta, nie potrzebujecie dużo ani tłuszczy ani wody by się ładnie miksowała i nie "zatkała" miksera lub blendera. Ale jeśli się Wam spieszy, wystarczy po ugotowaniu, przestudzić ją pod zimną wodą.
Uwaga dodatkowa – strączków nie trzeba gotować w bulionie, ale jeśli to zrobicie i część z fasoli w nim zostawicie, będziecie mieć jednocześnie smakowitą bazę na zupę fasolową.
 
Zasada druga – miksuje się coś strączkowego z dowolnymi przyprawami (traktowanymi bardzo szeroko – od suszonych czy świeżych, poprzez czosnek, kończąc na wszelkich puree warzywnych czy koncentracie pomidorowym) oraz tłuszczem. Ja jako tłuszcz zwykle biorę jakiś bezsmakowy olej, chyba że chodzi mi np. o posmak oliwy lub kokosa. Większość przepisów mówi, by wlewać tłuszcz aż uzyskamy odpowiednią konsystencję. Nie ma takiej potrzeby. I nie chodzi mi tu o odchudzanie czy cholesterol. Po co marnować olej, skoro to nie na jego smaku ani jego wartościach nam chodzi. Użyjcie go jako przyprawy (na 1 szklankę ugotowanej pasty zwykle daję ok. 2-3 łyżek tłuszczu), a rozrzedźcie wodą, najlepiej tą z gotowania.
Uwaga dodatkowa – pamiętajcie też, że wszelkie puree warzywne też wam rozrzedzą masę.
 
Zasada trzecia – najważniejsza i ostatnia – bawcie się dobrze i smakowicie! :)
 
 
Moje ostatnie Pasty do chleba to zwykle mieszanka ciecierzycy i białej fasoli, ugotowanych do miękkości. zmiksowanych z olejem rzepakowym i …
– z papryką wędzona i słodką, z odrobiną ostrej;
– z burakiem z dodatkiem chrzanu;
– z pieczonym czosnkiem i za'atar;
– z pesto z pietruszki (na takie pesto miksuję natkę pietruszki z czosnkiem i nasionami słonecznika, bez sera, który dodaję zależnie od potrawy. I oczywiście też oliwa, sól, pieprz);
– z kurkumą, łagodnym curry lub garam masala (ale z garam masala nie jest tak ślicznie żółciutki, tylko ciemniejszy);
– coś a'la hummus – z niewielką ilością tahiny, czosnkiem i cytryną – sok i skórka;
 
Bardzo podpasowały mi ostatnio też:
– sama ciecierzyca, puree z dyni, ocet balsamiczny, olej sezamowy, niewiele kurkumy dla koloru;
– fasolka flażoletka (ona jest zielona) z pesto z jarmużu i czarnuszką, doskonale smakuje z kiszonym ogórkiem;
– pomarańczowa soczewica, puree z pomidorów (zredukowane na kilka łyżek koncentratu), suszona cebula, kurkuma, czosnek, zmielone w młynku: kozieradka, gorczyca ciemna.
– fasola cannellini z suszoną szałwią, suszoną miętą, kminkiem.
– fasola cannellini z utartymi na proszek suszonymi grzybkami, cząbrem i przyprawą prowansalską.
 
Było jeszcze wiele innych past, których składników sobie nie zapisałam. Nawet jeśli o tym nie piszę, zwykle dodaję choć jeden ząbek czosnku do takich past. My lubimy czosnek. Rzecz gustu :)
 
Specjalnie nie podaję ilości, gdyż zawsze taką pastę robię na oko, wiele zależy od tego ile wilgoci jest w dodatkach. Można też przygotować samą pastę-bazę, bez dodatków, a doprawiać sobie zależnie od chęci na kanapce. Zacznijcie od szklanki strączków, a potem kombinujcie smakowicie i kolorowo :)
 
Smacznego i zdrówka!

Na poprawę nastroju … tort marchewkowe pole :)

Ostatnio się leczę … i ja i psy chorujemy. Na szczęście w nieszczęściu mój Ukochany jest zdrowy i jakoś ogarnia nasze "chore" towarzystwo, a ja nadrabiam blogowe zaległości. W czasie różnych chorób łatwo o chwile smutku i doła – tym bardziej, gdy stykamy się z polską służbą zdrowia. Ale mam idealne na to remedium! …
 
… Stare zdjęcia z mojego bloga. Tak, tak, one są dla mnie remedium. Powodują śmiech, są przyczynkiem do myśli i planów co do tego co ugotować, jak zmienić danie, jak zmienić kompozycję na talerzu, jak ustawić sobie światło do zdjęcia. A gdy się myśli kreatywnie, smutno być nie może.
 
SONY DSC
 
Są jeszcze jedne rodzaje zdjęć, które powodują niezmiennie uśmiech na mojej twarzy. Te z różnymi moimi cukierniczymi dekoracjami. Nie jestem artystką – mam z pewnością duszę i serce artystki, gdyż uwielbiam próbować stworzyć coś pięknego, ale z całą pewnością moje ręce nie zgadzają się z głową, a połączenie między wyobraźnią w głowie a wykonaniem w palcach daleko odbiega od tego co sobie zaplanuję.
 
Cóż z tego, gdy na stół wjeżdża tort udekorowany dla moich bratanic i widzę ich uradowane miny. Cóż z tego, gdy ten tort jest pysznie marchewkowy, przełożony smakowitym kremem cytrynowym i kajmakowym. Cóż z tego, gdy dekoracje … marcepanowe … można szybko zjeść i śmiać się z nich … i wtedy i dziś. Ten tort upiekłam już kilka lat temu, ale nie udało się wtedy go opisać, ani opublikować. Nadrabiając więc zaległości, pozostając doskonale w sezonowym – marchewkowo-cytrusowym – trendzie zapraszam Was na dekadencki marchewkowy tort "marchewkowe pole" :D
 
 
Marchewkowe ciasto
 
Składniki:
340 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżka suszonej skórki cytrynowej, zmielonej na proszek w młynku
 
100 g suszonych śliwek, bardzo drobno posiekanych
 
100 ml miodu (można dać mniej – ok. 75 ml, bo tort dzięki kajamkowi, lemon curd i marcepanowi i tak jest słodki)
40 dag marchewki, startej na drobnych oczkach
175 ml oliwy z oliwek (może być inny olej)
4 duże jaja lub 5 mniejszych
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 170 stopni Celsjusza. Tortownicę o średnicy 24-26 cm wyłożyć na dnie pergaminem do pieczenia.
Wymieszać suche składniki. Dodać drobno posiekane śliwki i dokładnie obtoczyć ich kawałki w mące. Wymieszać mokre składniki. Do suchych dodać mokre składniki i dokładnie połączyć, ale nie mieszać za długo. Wlać do tortownicy. Piec ok 1 godziny do suchego patyczka. Przed pokrojeniem bardzo dokładnie ostudzić ciasto. Najlepiej upiec je dzień wcześniej by dało się równo pokroić na 3-4 blaty.
 
To ciasto marchewkowe powstało na bazie tego przepisu, ale jest w nim więcej mąki by dawało się lepiej przekroić. Generalnie ciasta marchewkowe/dyniowe mają podobne proporcje i w gruncie rzeczy dowolne nadaje się na taki tort. Ważne tylko by odczekać z przekrojeniem go na blaty, bo będzie się kruszyć. Marchewkę i dynię można stosować zamiennie. Inne podobne warzywa też. W tym cieście w połączeniu z kremami i marcepanem bardzo podobały mi się śliwki suszone. Dodały zupełnie nieoczekiwany smak, a to fajna niespodzianka w torcie :)
 
Lemon curd inaczej, czyli krem cytrynowy bez masła
 
Składniki:
sok wyciśnięty z 3 cytryn i skórka z nich otarta
2 żółtka
2 jajka
200 g cukru (ja dałam 150 g, myślę, że można dać jeszcze ciut mniej)
1 czubata łyżka mąki ziemniaczanej 
1 łyżeczka oliwy
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki (oprócz oliwy) umieścić w garnuszku i zagotować, mieszając. Pogotować, mieszając, przez 2 minuty. Jeśli będą grudki przetrzeć przez sitko lub zmiksować blenderem. Dodać oliwę i znów pogotować przez 2 minuty.
Umieścić w słoiczku. Można przechowywać w lodówce do tygodnia czasu.
 
Moje uwagi: Właśnie się zorientowałam, że nie mam na blogu tradycyjnego lemon curd, który robiłam już milion razy. Jest taki prawie tradycyjny, ten który robiłam do makaroników – tutaj i który robiłam do tortu bezowego – tutaj. Trzeba więc nadrobić zaległość z mojego ulubionego przepisu od Roux … któregoś smakowitego dnia :)
 
Źródło: Moje wypieki
 
Dekoracje z marcepanu
 
Kupny, dobrej jakości marcepan można zabarwić naturalnymi barwnikami i ulepić z nich dowolne kształty.
Marchewki po ukształtowaniu wykończyłam wykałaczką, ale lepiej zrobić na nich "słoje" dzięki grubej nitce, np. takiej do związania kurczaka. Wszystkie drobne elementy "malowane" malowałam wykałaczką. Tort miał przedstawiać moje bratanice, Zosię i Hanię na marchewkowym polu. Dwie cytrynki też się tam przyplątały do koszyka, w którym zebrane są marchewki. Jest też marchewkowy płotek :D Wyzwaniem było postawienie "Zosi" by stała, ale w końcu "stanęła" dzięki wykałaczce.
 
Daleka jestem od stworzenia naprawdę pięknych tortów. Wszystko jedno czy dekorowane kremami (takie wolę w kontekście smaku) czy dekorowane masami (cukrową, marcepanową – które ładne, ale jednak za słodkie dla mnie), ale i tak uwielbiam piec torty dla innych. Sam proces to ogromna zabawa dla mnie, a w kuchni o radość i szczęście chodzi :D
 
Inne moje torty możecie podejrzeć tutaj.
Inne moje dekoracje cukiernicze możecie podejrzeć tutaj.
 
Smacznego i miłej zabawy :)
 
 
 

W oczekiwaniu na cytryny …

… powspominam jeszcze trochę cytrusowe smaki. Chodzi o owoc ogromnie ciekawy, cytrynę tak delikatną, tak nieoczekiwaną w smaku, że można ją jeść na surowo. Tak, wiem wiem, są hard-corowcy co zwyczajną cytrynę zjedzą ze smakiem i nawet jeden mięsień im nie drgnie. Ale nie ja. Lubię kwaśne smaki. Nawet bardzo! Każdy kto jadł u mnie sałatę z vinegretem wie o tym aż za dobrze, ale nawet ja mam swoją granicę kwaśności :)
 
SONY DSC
 
Ta cytrynka – o wdzięcznej nazwie piritto ma grubaśne albedo, ale nie jest ono ani trochę gorzkie. Wręcz przeciwnie, jest delikatnie słodkawe i takie jakby ziołowe. Wciąż jest dla mnie zagadką, do czego ten smak jest podobny i jak mi kiedyś się to objawi, to się z Wami podzielę. Tak czy siak, postanowiłam tę cytrynkę wypróbować w szybkim – tzw. resztkowym – obiadku.
 
SONY DSC
 
Kilka dni wcześniej piekłam kurczaki, by mieć je i na obiady i na lunche dla Ukochanego do pracy i by mieć czas na poźniejsze cytrusowe szaleństwa. Doprawiłam je mocno czosnkiem, skórką z cytryny i majerankiem. Z korpusów jak zawsze powstał bulion i gdy go już zapakowałam do pojemniczków i wysłałam do mrożenia, z niewielkiej porcji i kilku garści pęczaku ugotowałam sobie szybki lunch. Kilka skrawków mięsa z kurczaka, duża porcja szpinaku i jeszcze większa porcja natki pietruszki mogłyby wystarczyć za całą przekąskę w dniu pełnym prac.
 
SONY DSC
 
Piritto jednak dodała temu szybkiemu kaszotto zupełnie nowy smak. Gdy już pęczak odpoczywał po ugotowaniu, dorzuciłam do niego pokrojoną cytrynę wraz z pietruszką. Zależało mi tylko, by się odrobinę zagrzała, a nie gotowała. By, pod wpływem ciepła, olejki eteryczne ze skórki uwolniły się i by danie nie tylko smakowało wybornie, ale i pachniało pięknie cytrusowym aromatem.
 
Bardzo ciekawy wyszedł to lunch i bardzo ciekawy to owoc, ta uroczo zwana piritto. Teraz czekam na dostawę cytrusów, by znów wyczarować z nich smakowite różności, tak teraz potrzebne na odtrucie i oczyszczenie mojego organizmu męczonego jakimś choróbskiem, ale i o piritto pamiętam. Prędzej czy później i po nią siegnę, by rozgryźć jej smaki do końca :)
 
 
Kaszotto ze szpinakiem, natką pietruszki i piritto
 
To akurat kaszotto robiłam na oko, więc jak zależy Wam na dokładnych proporcjach zajrzyjcie do wpisu o kaszotto, gdzie dokładnie opisuję i proporcje i sposób jego gotowania.
Ty razem w garnuszku gdzie zostało mi pewnie coś ok. 300 ml bulionu z kurczaka rozmroziłam trochę szpinaku w liściach (ze 2 garście), który potem posiekałam mniej więcej drobno. Po odcedzeniu szpinaku wsypałam do gorącego bulionu mniej niż pół szklanki pęczaku i na średnim do małego ogniu gotowałam aż wchłonął płyn i stał się miękki (no prawie – pęczak zawsze pozostawia lekką twardość w środku i dobrze, nie robi się z niego mamałyga). Doprawiłam solą, gałką muszkatołową, odrobiną majeranku i łyżką masła. Dodałam szpinak, pokrojoną piritto, natkę pietruszki i dużą garść resztek mięsa, jakie zdjęłam z korpusów kurczaków. Kawałek skórki, który został z pieczenia ptaka, wsadziłam pod grilla, by mieć z niego taki kurczakowy chips. Bajka!
 
Smacznego.

Smaczne poprawki :)

Z ideą poprawek się generalnie nie lubię, choć może powinnam powiedzieć – nie lubiłam. Jestem perfekcjonistką, wszystko zawsze staram się zrobić tip top … od razu doskonale i idealnie … czyżby?
 
Gdy patrzę na siebie jak się zmienam przez te 13 lat mojego nowego życia widzę, że i w tym koszmarnym, perfekcjonistycznym podejściu zmieniam się ogromnie. Dlaczego koszmarnym? Wierzcie mi, perfekcjonizm w wydaniu skrajnym, jaki ja przez pierwszych kilka lat mojego życia prezentowałam, był koszmarem. Ciągłe napięcie i stres. Po co? Po to tylko, by po chwili okazało się, że coś wcale idealne nie jest.
 
SONY DSC
 
Z czasem jednak poznałam tą najważniejszą dla mnie prawdę – trzeba dążyć do perfekcji, trzeba stawiać sobie za cel 100 na 100, ale cieszyć się i uczyć z każdego kroku na tej drodze. Dostrzegać, że tam, gdzie nie było ideału, jest lekcja na przyszłość.
 
Kiedy spoglądam na swojego bloga, na moje pierwsze wpisy, śmiać mi się chce. Ze zdjęć i kompozycji na talerzu najczęściej, ale i z błędów w technikach gotowania czy w używanych produktach też. Ale czy tamte dania były złe? Przecież pamiętam jak się nimi zachwycałam, jak się nimi cieszyłam! Nie, tamte dania nie były złe, tamte zdjęcia były najlepsze na świecie … na tamten moment. I takich momentów za żadne skarby świata nie chcę stracić. To bezcenne wspomnienia … a co jak co, ale wspomnienia to ja potrafię docenić ;)
 
SONY DSC
 
Lubię jednak się uczyć, lubię się zmieniać, lubię progres … dlatego też powstała idea moich "kulinarnych poprawek". Ponownych odwiedzin, powrotów do dań i kadrów, które teraz albo mi się nie podobają albo też jest w nich to coś co mi nie pasuje, co chcę sprawdzić, zmodyfikować, poprawić.
 
Pierwsze drobne kroczki już pojawiły się na blogu. Nowa odsłona zimowej carbonary, nowe zupełnie wydane wołowego gulaszu pomarańczowo-imbirowego (a stara wersja wciąż tutaj), czy też nowe spojrzenie na pierwsze danie jakie pojawiło się na blogu, gulasz wołowy, taki najprostszy z najprostszych.
 
SONY DSC
 
Czasem taka poprawka to będzie zupełnie nowy wpis lub jego element, czasem – najczęściej – to będzie po prostu zmiana dokonana w poście. Wszystkie będziecie mogli śledzić poprzez nowo dodaną kategorię "Poprawki". Bez obaw jednak! Nic nie zniknie. Nie chcę stracić tamtych wspomnień, chcę dodać do nich nowe. Więc wyróżnione będą nowe dopiski, nowe zdjęcie, a stary tekst – zarówno wpisu jak i przepisu – dalej będzie zachowany. Zobaczymy jak bardzo się zmieniłam, czy dojrzałam kulinarnie… mam nadzieję, że wciąż dojrzewam, wciąż będę się zmieniać i uczyć, bo nie ma dla mnie wspanialszej rzeczy niż uczyć się, poznawać stare i rozszerzać nowe horyzonty :)
 
Smakowitych poprawek Wam życzę, a po więcej informacji i tym gdzie i kiedy pojawią się poprawki zapraszam na fejsbukową odsłonę mojej wirtualnej Kuchni Szczęścia :)