Szczęśliwe kartki pamięci.

Prawie tydzień już mija od czasu, gdy połączone wspólną pasją, ale rozdzielone wieloma kilometrami zabrałyśmy się za słodkie pieczenie wraz z Oliwką. Tamtego dnia w moim Szczęściu rękawy zakasały jeszcze Kasia i Poleczka, więc silna ekipa powstała do kulinarnych zabaw i pogaduszek na gadu-gadu. Zapytacie cóż wyszło spod naszych rączek? 

 


Musiało być coś bezowego, ponieważ jak wiadomo moje jajka są z samymi białkami* :-D Wymieniając maile z Oliwką, zastanawiałyśmy się tylko przez chwilę. Na tapetę miały pójść bezy i to nie byle jakie bezy, ale tort bezowy z przepisu cukierniczego mistrza Pierre'a Herme. Oczywiście trzeba było odrobinę zmodyfikować przepis. Nie byłybyśmy kulinarnymi eksperymentatorkami, gdybyśmy nie miały czegoś dodać, coś odjąć … jednym słowem pokombinować.

Jak już postanowiłyśmy, że beza ma mieć kawowo-różany smak i aromat, trzeba było zdecydować się na krem. I tutaj muszę przyznać się do pewnego błędu. Zakochana w kremie cukierniczym i metodzie jego tworzenia, jaką przekazała mi Ela, zaproponowałam byśmy krem stworzyły na jego bazie. Powstał więc zabójczy w smaku kawowy krem o kardamonowej nucie, wzbogacony mocno ubitą kremówką. Tak to jednak bywa z tortami, że powinny one poleżeć w lodówce, ale niestety ten krem zbyt rozmiękczał bezy, przez co zmieniały one znacząco swoją strukturę, stając się piankowate – trochę jak ptasie mleczko. Trzeba więc albo go zamrozić i podawać zamrożony, albo zmienić krem.

W smaku tort nie stracił nic a nic, ale jego prezencja … hmmm … już tak. Dlatego podaję też poniżej przepis na mus czekoladowy, jaki Herme podał w swojej recepturze na tort bezowy dla wszystkich tych, którzy chcieliby przygotować ten tort i podawać go w niezmrożonej postaci.

Jednak żadna wpadka nie mogła nam w tamten weekend popsuć humoru. Ani pękające bezy, ani płynny krem, gdyż najważniejsza była wspólna kulinarna zabawa i pogaduszki, zwieńczone degustacją tortu, który w myślach nazwałam tortem-"etonkiem"**. Wczesnym południem już zaczęłyśmy z Poleczką pogaduszki z Oliwką na gadu, potem dołączyła jeszcze do nas Kasia i czas biegł przemiło, aż nie zorientowałyśmy się kiedy zapadł zmierzch i czas było się rozstawać.

I tak dzisiaj piszę te słowa, ale wspomnienie tortu, jego smaku i aromatu unosi się wciąż wokół mojej głowy, sprawiając że na języku czuję lekko chrupką, piankową bezę o uwodzącym zapachu róży i pobudzającym smaku kawy, przełożoną kokietującym podniebienie swym kardamonowym akcentem kawowym kremem i wiem, że dla każdej z nas będzie to kolejna kartka pamięci zapisana nie tylko wybornie, ale i szczęśliwie.

Dziękuję Oliwko za wspólne, wirtualne pieczenie i pogaduszki i Wam, Poleczko i Kasiu za kuchenno-salonowe zabawy :-)*

A już tuż, tuż kolejne wspaniałe wydarzenia będą zapełniać moją pamięć cudownymi obrazami, smakami i aromatami. Ile szczęścia może dać kuchnia :-)

* spójrzcie na jeden z komentarzy Lo do mojego komentarza :)
** od angielskiego deseru "eton mess", który jest połączeniem ubitej kremówki, pokruszonych bez i rozgniecionych owoców.

Kawowy tort bezowy z orientalnym akcentem

Beza francuska
(500 g)*

Składniki na blaty:
5 białek
340 g cukru pudru (ja mielę cukier trzcinowy na coś zbliżonego do pudru, ale uwaga: zmienia to kolor bezy)
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
1 łyżeczka wody różanej

Składniki na krem:
15 g zmielonej kawy
330 ml mleka pełnotłustego
(ew. bez kawy zmielonej – 300 ml mleka + 30 ml espresso)
6 żółtek (ok. 100 g)
6 łyżek cukru (ok. 100 g) (może być trzcinowy)
1 pełna łyżka (ok. 11 g) skrobi kukurydzianej
1-2 łyżeczki kardamonu mielonego (najlepiej świeżo utarty w moździerzu)
30-50 g masła miękkiego + do posmarowania folii
100 g kremówki, zimnej
opcjonalnie żelatyna lub agar-agar, jeśli tort ma dłużej postać

Przygotowanie blatów: Nagrzać piekarnik do 110 stopni Celsjusza. Kawę zmiksować z cukrem pudrem. Białka ubić na pół sztywno, wtedy zacząć dosypywać stopniowo cukier z kawą cały czas ubijając, aż piana będzie sztywna i lśniąca.Można zrobić test miski nad głową :-D Na sam koniec ubijania dodać powoli wodę różaną. Masę włożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką i wycisnąć 3 blaty o średnicy 22 cm. Krążki bezowe piec przez 90 minut.

* Według Pierra Herme na 3 takie blaty należy wziąć tylko 250 g masy na bezę cukrową, ale mi zawsze potrzeba więcej, więc wolę zrobić dwa razy więcej masy, a z tego co zostanie robię beziki.

Przygotowanie kremu: Jeśli używamy zmielonej kawy, należy zalać ją zimnym mlekiem, doprowadzić do wrzenia, zdjąć z ognia i zostawić na 30 minut. Jeśli używamy espresso dolewamy je do mleka, jak już ono się podgrzeje.
Mleko z kawą (lub kawowe mleko) podgrzewamy na średnim ogniu, doprowadzając niemal do wrzenia. W tym czasie ubijamy żółtka z cukrem, aż potroją objętość. Najlepiej mikserem. Pod koniec dodajemy przesianą skrobię i kardamon i ostrożnie miksujemy, by skrobia nam się nie rozniosła po kuchni.
Kiedy mleko zaczyna wrzeć, zmniejszamy ogień do małego, wlewamy na jego środek ubite żółtka i nie mieszamy! Pozostawiamy to na ok. 1 minutę, aż mleko zacznie "na poważnie" wychodzić bokami. Wtedy trzepaczką balonową ubijamy kilka razy, zdejmujemy z ognia i ubijamy przez chwilę do gładkości. Dodajemy masło i ubijamy znów do gładkości. Przelewamy do miseczki, którą wkładamy do większej, wypełnionej zimną wodą z lodem. Przykrywamy folią posmarowaną masłem, którą kładziemy bezpośrednio na kremie, dzięki czemu nie powstanie na nim kożuch. Jak już będzie letni, wkładamy go do lodówki lub zamrażalnika i schładzamy.
Gdy już jest zimny, ubijamy zimną kremówkę. Delikatnie łączymy ją z kremem. Przed połączeniem z kremówką można doprawić kardamonem lub np. likierem kawowym.

Blaty przekładamy kremem. Najwygodniej krem włożyć do rękawa cukierniczego. Schładzamy po przełożeniu. Najlepiej przez noc. Po tym czasie można tort oblać czekoladową polewą lub obłożyć kremem, ale moim zdaniem najładniejsze jest właśnie takie – nieregularne :)
Niestety jak pisałam ten krem bardzo szybko rozmięka bezy, więc należy go włożyć do zamrażalnika, a nie do lodówki i podawać w wersji zamrożonej lub zamienić krem na ten podany przez Pierre'a Herme, który zmodyfikowałam tylko smakowo. Przepis znajdziecie poniżej.

Mus czekoladowy z kawą i kardamonem

Składniki:
260 g gorzkiej czekolady + 35 g
15 g mleka, prawie wrzącego
185 g masła, miękkiego
2-3 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1-2 łyżeczki kardamonu
3 żółtka
5 białek
15 g cukru pudru

Przygotowanie: 25 g czekolady posiekać i zalać prawie wrzącym mlekiem. Mieszać, dodając i delikatnie przestudzić ten sos czekoladowy. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Masło ubić do puszystości i powoli wlewać rozpuszczoną czekoladę, cały czas ubijając. Ubijać do czasu aż znów masa będzie lekka i puszysta. Żółtka ubić i wlewać do nich sos czekoladowy, cały czas ubijając. Gdy już będą puszyste, dodać je do musu i ubić znów do puszystości. Białka ubić na sztywno z cukrem pudrem. Dodać najpierw 1/4 piany z białek do musu i wymieszać delikatnie. Potem stopniowo dodawać białka do musu i delikatnie mieszać, nie miksując.

Blaty bezowe przekładać tym musem, można je też nim obłożyć. Pierre Herme radzi włożyć tort na 2 dni do lodówki, a tuż przed podaniem udekorować.

Źródło: Przepisy na bezę i mus czekoladowy z książki Pierre Herme "Desery", metoda na krem kawowy od Eli z My best food, za to tort to moje kompozycje smakowe.

Smacznego.

Powitanie na Przednówku.

Wiosna przyszła ze śpiewem ptaków i śpiewem … Poli :-)

Pewnie mnie Poleczka za to wyznanie udusi, ale jak sobie razem pichcimy czy krzątamy po domku, a muzyka płynie z głośników, słońce zagląda przez okna i do tego nieustanne ćwierkanie, które dobiega zza otwartych szyb, nie możemy sobie nie podśpiewywać. No i taki krotochwilny nastrój się mnie dzisiaj czepną, że nie mogę – po prostu nie mogę, się tym z Wami nie podzielić.


A zaczęło się … a raczej miało się zacząć w pewien czwartek, na który zaplanowałam obłędne cannelloni, których szpinakowy środek już wiosnę przypominał, ale otulone są jeszcze zimową bielą kołderki, upstrzoną ziołami z doniczek i aromatem gałki muszkatołowej, nieodzownej w takim towarzystwie. Do tego urocza obecność podsuszonych pomidorków, upieczonych z solą i cukrem, niczym radosne kwiatki przebijały się na białym puchu beszamelowego sosu.

Niestety Polci nie dane było spróbować tych cannelloni. Wiadomo jak to jest w podróży, czasem się coś opóźni i dopiero w dniu Makaronikowej Loży spotkałyśmy się, by niedługo później zostać na dobre. I tak pichcimy smakołyki, objadamy się bezami, a muzyka nastraja do śpiewania i radosnego wiosny pełnego przebudzenia oczekiwania :-)

A tymczasem zapraszam Was na to wyborne przednówkowe danie, którym możemy zaklinać Panią Wiosnę, by przyszła, przyszła szybciutko i pozwoliła nam już na dobre zrzucić ciepłe okrycia i biegać po lesie czy łąkach zbierając kwiaty i … młode pokrzywy na zupę :-)

Cannelloni ze szpinakiem i ziołowym sosem

Składniki:
oliwa
1 opakowanie świeżych płatów na lasagne

500 g ricotty
1 duża szalotka, drobno posiekana
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
200 g szpinaku (u mnie mrożony, w oryginale 40 g)
świeży tymianek, po posiekaniu czubata łyżka
gałka muszkatołowa, świeżo starta
sól i pieprz

Sos ziołowy:
50 g masła
50 g mąki pszennej
1/2 l mleka
świeży tymianek, po posiekaniu czubata łyżka
świeży majeranek, po posiekaniu czubata łyżka
gałka muszkatołowa, świeżo starta
sól i pieprz

100 g parmezanu (ja dałam dwie duże garście)

Przygotowanie: Na patelni rozgrzewam oliwę, szklę szalotkę i czosnek. Dorzucam szpinak i przykrywam pokrywką. Po kilku minutach zaczyna się rozmrażać, wtedy co jakiś czas mieszam. Kiedy już całkowicie się rozmrozi i zagrzeje, dodaję zioła i gałkę muszkatołową. Solę i doprawiam pieprzem. Duszę przez ok. 5 minut i odstawiam do przestudzenia. Po ostudzeniu mieszam z ricottą, doprawiam solą i pieprzem.

Sos ziołowy to po prostu beszamel z dodatkiem ziół i gałki. Na głębokiej patelni lub w rondelku roztapiam masło, wrzucam mąkę i mieszam do połączenia. Wlewam zimne (!) mleko cienkim strumieniem, cały czas mieszając, by nie powstały grudki.Dodaję tymianek, majeranek, gałkę, doprawiam solą i pieprzem. Doprowadzam do wrzenia, zmniejszam ogień do średniego i gotuję przez ok. 5 minut, cały czas mieszając.

W tym czasie w szerokim rondlu doprowadzam wodę do wrzenia, tak na wysokość 1 1/2 cm. Wlewam kapkę oliwy. Gdy sos i ricotta są gotowe, płaty lasagne wkładam do wrzątku na kilkanaście sekund, tyle tylko by zmiękły. Wyjmuję delikatnie łyżką cedzakową, kładę na deskę, przekrawam na pół (po krótkim boku), układam farsz z ricotty i szpinaku, zawijam i wkładam jeden obok drugiego do przygotowanego naczynia, posmarowanego masłem lub oliwą. Gdy już wszystkie są w naczyniu, polewam sosem, posypuję parmezanem.

Piekę w 200 stopniach Celsjusza przez 15 minut. Podaję z podsuszonymi pomidorkami i świeżymi ziołami. Do tego idealnie pasuje lekka sałatka.

Źródło inspiracji: Food & Friends, nr. 2

Podsuszane pomidory

Składniki:
250 g pomidorków czereśniowych (lub innych małych – w oryginale 100 g)
oliwa z oliwek
cukier (u mnie trzcinowy)
sól (u mnie gruboziarnista, lekko utłuczona w moździerzu) i pieprz

Przygotowanie: Pomidorki przekrawam na połówki, polewam bezpośrednio w naczyniu do zapiekania oliwą, posypuję cukrem, solą i pieprzem. Suszę w piekarniku nagrzanym do 120 stopni Celsjusza przez 45 minut.

Moja uwaga: Jeśli chcemy je przechować, należy wyjąć je z oliwy i soków jakie z nich wypłynęły, podsuszyć w 100 stopniach Celsjusza i ostudzone włożyć do pojemniczka i do lodówki. Przed podaniem można je skropić oliwą i podgrzać razem z cannelloni. Możemy też zalać je całkowicie oliwą, ale wtedy z czasem staną się delikatniejsze.

Źródło inspiracji: Food & Friends, nr. 2


Zdjęcie wprawdzie moje rączki i oczko łapały, 
ale to dzięki Poli takich żywych barw nabrało, 
za co duuuży całus ma u mnie :-*

Smacznego.

Manifest Makaronikowej Loży!

„Makaronikarze wszystkich krajów łączcie się!” :-)


Tak jak my, makaronikarscy maniacy i wielbiciele złączyliśmy nasze wysiłki i czas w poprzednią sobotę na kulinarno-towarzyskiej zabawie, by stworzyć owe cudeńka, nauczyć się o nich i w świat posyłać nasze do nich uwielbienie. A było i zabawnie i ciekawie i smacznie i co najważniejsze szczęśliwie. Ale, ale … zacznijmy od początku :-)


Oczywiście zaczęło się od … pogaduszek. Gadu gadu, a tu czas leci, więc zaprzęgając swoje kokoszkowe umiejętności zaczęłam zagarniać towarzystwo wokół stołów w moim salonie ustawionych, na których czekały już miksery najróżniejszej maści, białka od kilku dni suszone, migdały i cukier puder, barwniki i najróżniejsze dodatki smakowe tak z mojej spiżarenki wyciągnięte jak i przez Babeczki przyniesione.

Od odmierzania się zaczęło i dyskusji nad smakami i tymi najbardziej upragnionymi i tymi, które rzeczywistość pozwalała nam stworzyć. Potem mielenia czas nastał, by migdały z cukrem pudrem na delikatną mączkę zetrzeć, przy której to czynności nasz wspaniały Mały Czeladnik się trudził. Szellka i Kornik ramię w ramię z Jantkiem białka ubijała, a do trzecich, różowych maleństw mój Hestuś* się wykazywał w ubijaniu.

I najważniejszy etap, mieszanie. Stanowczo i szybko, ale nie za mocno i nie za szybko … no i jak to tutaj dokładniej wytłumaczyć? … Nie da się. Trzeba kilka, a nawet może i kilkanaście blach makaroników napiec, by wprawy nabrać i konsystencję lawy rozpoznawać bez trudu. Ale nawet jak za rzadka czy za gęsta masa wyjdzie, nie ma tragedii. Bo cóż przeszkadzają nam bardziej płaskie lub z czubeczkiem makaroniki? Nic a nic. Dalej urokliwe są niezwykle, a przy ich wyciskaniu każdy minę ma poważną i skupioną, worek z masą trzymając niczym jakiś najcenniejszy artefakt**.

Potem wpatrywanie się w schnące na blachach ciasteczka, by odkryć kiedy najszybciej mogą do piekarnika powędrować i najbardziej zaczarowany moment nadchodzi, czyli podpatrywanie przez szybkę piekarnika, czy stópki już są czy jeszcze nie. W ciągu całego procesu więcej chyba radości i śmiechu nie ma, niż podczas łączenia upieczonych już skorupek ze smakowitymi kremami.


A kremów tych było kilka tym razem. Najpierw do czekoladowych ciasteczek całkiem grzeczny krem czekoladowy od Krokodyla przeistoczył się w lekko pijany krem czekoladowo-wiśniowy z ostrością piment d’espelette połączony, dając niesamowite wrażenia smakowe. Mamusie-Bloggerki dla swoich pociech choćby po jednym czy dwa makaroniki spakowały, reszta rozeszła się w tempie błyskawicy.

Nie te jednak makaroniki cieszyły się największym wzięciem, a drugie, kawowe krążki przełożone absolutnym hitem tamtego dnia … kremem karmelowym z solą morską, który Lo nam sprezentowała. Ależ to był smak! Już w słoiczku krem zanikał z szybkością niezwykłą, ale czemu się tutaj dziwimy? Pokażcie mi kogoś kogo ten krem nie uwiedzie, nie rozpuści w nim choćby najsilniejszych postanowień odchudzających i słodko nie nastroi do dalszych zabaw.

Jako trzecie różane piękności miały się pojawić, ale tutaj już i czas i wpadka z kremem trochę im zaszkodziły. Nic to! Gdyż z kremem klonowym Ani (Jswm) smakowały nie tylko wybornie, ale i pięknie się prezentowały, za to płynny krem cukierniczy połączony z nieziemską różą, jaką od Kochanej Kasieńki dostałam łyżeczką wyjadałyśmy.

Na koniec jeszcze cytrusowe makaroniki miały się pojawić, ale czas już nie pozwolił. Nie ważne jednak to było, gdyż cała zabawa i tak wiele wrażeń nam dostarczyła i pewnie gdyby nie przygotowany przeze mnie dzień wcześniej pożywny gulasz, sił nie starczyłoby nam na całodzienną zabawę i wczesno-wieczorne nalewek i likierów degustacje. A tutaj najwyborniejszym trunkiem okazał się advocat Szellki, który tak wielką miłość wzbudził, że już kolejne tym razem nalewkowe pomysły na spotkania zaczęły się tworzyć.

Opis naszych zabaw nie byłby pełny, gdybym o zdjęciach nie wspomniała. Bo jakże to może być, by kulinarne bloggerki spotkały się i przynajmniej kilka aparatów w ruch nie zostało puszczonych. Tym razem prym wiedli Oczko i mój Ukochany, dokumentując wspaniale nasze dokonania i ich rezultaty, przy czym Jantek Czeladnik dzielnie im pomagał ciekawe stylizacje wymyślając.

I jak tu podsumować taki dzień? Nie ma na to słowa lepszego niż Szczęście. Gdyż choć chaos przy tak wielu osobach musiał powstać, to przemiłym rozmowom, smakowitemu jedzeniu i wybornym makaronikowym degustacjom zawdzięcza ten chaos określenie „szczęśliwy”. W moim blisko 20-metrowym salonie i blisko 10-cio-metrowej kuchni spotkało się 15, a właściwie 16 osób. Poza mną i moim Mężem, słodko bawili się jeszcze: Oczko, Aga-aa vel. Princi, Polka, Lo z Synkiem, Ola Cruz, Kornik, Fellunia, Ania vel. Jswm, Szellka, Nina, Amber i Krokodyl … uffff, to wszyscy … ale nie, nie do końca, gdyż duchowo i smakowo towarzyszyła nam szkoląca się w tym czasie Gospodarna Narzeczona, której tarta róża (tylko sposobem na zimno, a nie z syropem robiona) zachwyciła wszystkich smakiem i aromatem, a jej nieobecność od początku była zauważona i wielkie nadzieje wyrażone, że przy następnym makaronikowaniu nasza Gospodarna Babeczka będzie się z nami bawić.

I tak dzisiaj o tym Wam opowiadam, by zachęcić do tych pięknych cukierniczych brylancików, abyście w niedzielę im choć półtorej godzinki poświęcili … w Dniu Makaronika.

A teraz czas na proporcje:

Podobnie jak podczas Babińcowego zlotu, korzystaliśmy z proporcji Mistrzyni Felluni, czy 70 g białek ubitych z 35 g cukru pudru i wymieszanych ze 100 g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru, ale tym razem dodając do tego mnożnik :-D

Było więc trzy razy po:
140 g białek ubitych z 70 g cukru pudru, następnie wymieszanych z 200g migdałów zmiksowanych na drobno ze 135 g cukru pudru i tak powstały nam:

czekoladowe krążki, przez dodanie do zmiksowanej mączki 4 czubatych łyżeczek gorzkiego kakao, a po upieczeniu połączone z kremem czekoladowym Krokodyla zmiksowanym z małym słoiczkiem pijanych wiśni i sporą dawką papryczki piment d’espelette;

– kawowe przez dodanie 4 łyżeczek kawy instant w czasie etapu drugiego*** miksowania, a następnie połączonych z kremem karmelowym z solą morską od Lo, a reszta z wyżej wymienionym czekoladowym

– różowe piękności przez dodanie do mączki sporej ilości barwnika różowego (tak z czubata łyżeczka, ale trzeba sprawdzać kolor w czasie mieszania barwnika z mączką, gdyż w czasie pieczenia stracą trochę na kolorze), które połączyłyśmy z kremem maślanym na bazie syropu klonowego, jaki nam Ania vel. Jswm przyniosła, a który miał zostać użyty do:

– cytrusowych makaroników, które jednak z braku czasu nie powstały. Nic to! Będzie jeszcze nie raz okazja :)

Od siebie jeszcze dodam, że różowe makaroniki, które niestety dopiekały się już gdy Babeczki do swych domów musiały się udać, na drugi dzień wprost nieziemsko rewelacyjnym kremem czekoladowym z orzechami przełożyłam, a krem ten Amber zawdzięczaliśmy, gdyż najpierw z makaronikami, a potem sam z pudełeczka wraz z Polą podczas domowych kręgli zajadałyśmy.

I tak to skończyła się zabawa, w której sił dodawał nam mój ulubiony gulasz po polsku, win kilka i absolutnie najwyborniejszy advocat, jaki kiedykolwiek próbowałam.

Dzięki Wam Dziewczynki jeszcze raz za wspaniałą zabawę, którą mam nadzieję szybko powtórzymy :-)

* Hestuś – takim mianem nazwałam swój robot planetarny Kenwood, a to dlatego, że w jednym z moich ulubionych programów kulinarnych, Heston Blumenthal właśnie jego używał, a dodatkowo ja uwielbiam nazywać wszystko wokół siebie :-)
** wystarczy popatrzeć na minkę Princi, która niemalże z namaszczeniem nakłada porcje makaroników na blachę :-)
*** do ubitej z częścią cukru pudru piany z białek nalezy dodać baaardzo dokładnie zmiksowaną masę tant-pour-tant, czyli mieszaninę migdałów i cukru pudru, ale o ile ktoś nie ma termomixa, który zmieli ją na puch, to najlepiej najpierw raz zmielić ją w mikserze zwykłymi ostrzami, a potem przy użyciu młynka do kawy mielić ją porcjami (po ok. 2 czubate łyżki i nie za długo, by migdały zbyt dużo oleju nie puściły).

A tutaj inne makaronikowe dokonania możecie znaleźć, tak moje jak i innych wspaniałych osób :)

Smacznego.

Toast dla Basieńki!

Dziś był piękny słoneczny dzień. Taki dzień, że uśmiech sam pojawiał się na twarzy. Był jeszcze jeden powód, by ten dzień był szczególny. Urodziny drogiej Basieńki, mojej egzotycznej, ale i nalewkowej inspiratorki. 


Gdyż to w właśnie Basia najwięcej nauczyła mnie o nalewkach, nauczyła cenić czas oddany im na leżakowanie, obudziła pomysłowość w ich tworzeniu i wykorzystaniu … za to Basieńko, wielkie Ci dzięki składam i samych pomyślności, ogromu szczęścia i słońca w Twoim życiu w dniu urodzin życzę :-*


A skoro od tej kochanej osóbki taki duży dystans mnie dzieli, podzielę się z nią jednym darem. Nauką, jaką dzięki organizacji Slow Food uzyskałam. Nauką o nalewkach, o idealnych owocach do niej, o proporcjach, metodach … a wreszcie o wielkiej pasji dla nich. Tym wszystkim na nalewkowych warsztatach podzielił się z nami pan Karol Majewski.


Słowa płynęły, nalewki podawano nam stale, aż wreszcie tylko puste buteleczki pozostały i stosy malutkich kubeczków. Za to okazja do dowiedzenia się o tych staropolskich trunkach wyśmienita. Czegóż takiego się nauczyłam? Otóż by do maceracji samego spirytusu nie używać, gdyż zabija on smak, zamiast wynosić go na wyżyny. Aby najpierw cukrem zasypać owoce, a dopiero potem alkoholem je zalewać dla najwykwintniejszego smaku, choć w obawie przed muszkami owocówkami lub zbyt szybką fermentacją owoców możemy ten proces odwrócić. Jeszcze o zaletach przemrożonych owoców, w których cukry się intensyfikują oraz co niezwykle ważne, by najświetniejszych składników poszukiwać, a pośród nich odpowiednich odmian, jak np. tylko nadwiślańskiej odrostówki na wiśniówkę brać.

O pędach sosny, których tylko czubek ścinamy, o zielonych szyszkach, których połówki dodać możemy do pędów, by wrażenia leśnych smaków wzbogacić, o późnych malinach odmian polki i polany do wybornej wprost malinówki czy o krótkim czasie trzymania wędzonych śliwek do najsmakowitszej nalewki wiśniowo-śliwkowej … a potem jeszcze o magicznym zbieraniu owoców o świcie, o miodzie lipowym najlepszym do nalewek, gdyż nie dominuje ich smaku, o … ach o czym tam jeszcze nie było.


Do tego we wspaniałym towarzystwie kilku bloggerek czas ten spędziłam. Beatkę przemiłą spotkałam, z Amber i Krokodylem spotkaliśmy się niepodziewanie, ze wspaniałą Lo umawiałyśmy się na te warsztaty już od dni kilka. I tak nalewki próbując, rozmaite ich kolory i smaki porównując w Piątej Ćwiartce się bawiliśmy, a teraz z okazji Twych urodzin, Basieńko, Ci tą opowieść przekazuję i toast za Twe szczęście wznoszę :-)

Nalewka agrestowa

Składniki:
1 kg owoców (u mnie agrest)
1/2 l spirytusu (95%)
1/2 l żytniej wodki
1/2 kg cukru (ja dałam 350 g cukru trzcinowego – ale można dać mniej lub więcej – metod jest wiele począwszy od 1:1 owoców do cukru)

Przygotowanie: Zgodnie z radami pana Karola Majewskiego owoce należy umyć, odszypułkować, oczyścić i dokładnie osuszyć. Wsypać do butli/słoja i zasypać cukrem, po minimalnie 10-14 dniach stania tego słoja na słońcu (i od czasu do czasu potrząsania nim) zlać płyn (kiedy cukier już się całkowicie rozpuści), a owoce zalać mieszanką spirytusu i wódki (lub mieszanką spirytusu i wody) i znów odstawić na kilkanaście dni. Potem oba płyny połączyć i zostawić do leżakowania na minimalnie rok do 4-5 lat. Dłużej nie, gdyż nalewka straci i swój smak i moc.

Ja jednak użyłam do tej agrestówki metody Basi, tj. przygotowane jak wyżej owoce zalałam mieszanką spirytusu i wódki, tak by słój był wypełniony do 3/4 wysokości. Po ok. 10-14 dniach zlałam ciecz, a owoce zasypałam cukrem. Odstawiłam znów na kilkanaście dni, co dzień-dwa potrząsając słojem, by cukier rozpuścił się. Po tym czasie zlałam syrop i połączyłam z wcześniejszym nalewem. Nalewkę odstawiłam w ciemne miejsce i odstawiłam na … chciałam na rok, ale udało się tylko na 10 miesięcy. Pozostałe buteleczki jednak czekają na swój najlepszy czas.

Moja uwaga: Pan Karol opowiadał przy okazji jego doskonałej agrestówki, by owoce agrestu wybierać tylko te błyszczące, bez plamek i koniecznie je odszypułkowywać. Ja jednak mam na babcinej działeczce dwa zdziczałe już krzewy agrestu, których owoce dalekie są od tego ideału, a do tego czas nie bardzo pozwolił, by odszypułkować je zbyt dokładnie, ale smakowi nie zaszkodziło to ani odrobinę (choć moja agrestówka ma innym smak niż Pana Karola, ale jego dodatek jeszcze wanilii i imbiru miała), o czym mój Ukochany, Oczko i Pola zaświadczyć mogą :-)

Źródło inspiracji i wiedzy: Basieńka

Smacznego.

Szczęśliwe Łabędzie.


Uwielbiam tańczyć, kręcić się i wirować, czuć jak wszystkie mięśnie zgodnie ze sobą współpracują, jak oddech przyspiesza, by dogonić serce uradowane ruchem. Lubię też oglądać tańczących, a szczególnie balet, podziwiać jego lekkość i siłę wyrazu. Wtedy też moje serce bije mocniej, na policzkach pojawiają się rumieńce. Niestety od czasu, gdy chore kolano na zawsze odebrało mi możliwość tańca, muszę szukać zastępstw.


I tak znalazłam już ich wiele, a pośród nich najbardziej za serce chwytają zawijańce. Te na talerzu, oczywiście. Mięso zawinięte i faszerowane, po pokrojeniu pięknie prezentujące się na talerzu, w swoim wnętrzu ukrywające wyborny farsz. Można się zakochać, prawda?

W ostatnich dniach dałam się porwać temu uwielbieniu. Po ostatnich drobiowych roladkach chodziły za mną kolejne. Zachciało mi się czegoś kolorowego, z nutą słodyczy przełamaną wędzonym smakiem boczku. Do tego silna obecność tymianek, którego lekką ziemistość wprost uwielbiam w połączeniu z wieprzowiną.


Wybór padł na wieprzowe polędwiczki, które aż uśmiechały się do mnie w sklepie. A ponieważ zgrabna dynia czekała na blacie by z niej gnocchi dyniowe zrobić i bez niej sos nie mógł się obejść. Potem była już czysta improwizacja. Dżem morelowy zmiksowany z suszonymi morelami, doprawiony tymiankiem i kapką wermutu, zakwaszony cytryną, jedwabiste podłoże dla roladek stanowił.

Słodycz i wytrawność przeplatały się ze sobą, jak w tańcu, tworząc smaczny spektakl, którego uzupełnieniem była sałatka z rukwi wodnej. Gdy talerze pojawiły się na stole, skojarzenia same przyszły … to było prawie jak Jezioro Łabędzie. Tylko, że tym razem żaden Zły Duch nie miał do nas dostępu, a koniec tej baśni zakończył się nader szczęśliwie.

Zawijane polędwiczki z morelą

Składniki:
2 polędwiczki wieprzowe (średnie)
6 plasterków boczku wędzonego
3 łyżki dżemu morelowego (najlepiej mało słodkiego, ale można go zakwasić sokiem z cytryny)
10 suszonych moreli
kilka gałązek tymianku
chlust wermutu (do smaku)
sok z cytryny
1 białko, lekko roztrzepane

Przygotowanie: W małym rondelku wymieszałam dżem morelowy (tym razem nie domowy, ale ekologiczny, nie bardzo słodki) z chlustem wermutu, posiekanymi drobno suszonymi morelami, listkami z tymianku (u mnie była to czubata łyżka) i sokiem z cytryny. Doprawiam sol i pieprzem. Zmiksowałam na gładką, gęstą masę. Ostudziłam. 1 łyżkę tej mieszaniny możemy zostawić do sosu dyniowego (przepis poniżej).

Piekarnik nagrzałam do 150 stopni Celsjusza. Polędwiczki rozcięłam wzdłuż najpierw w 1/3 wysokości, a potem grubszą część rozcięłam od środka w połowie jej wysokości, tak by uzyskać długi płat cienkiego mięsa. Rozbiłam delikatnie dłonią (jeśli używacie czegokolwiek twardszego od dłoni, trzeba rozbijać bardzo delikatnie, by nie rozerwać mięsa.) Rozbity płat mięsa ułożyłam na folii aluminiowej. Doprawiłam solą i pieprzem. Ułożyłam plasterki boczku na prawie całej powierzchni, zostawiając z jednego długiego boku trochę pustego miejsca, by rolada się później skleiła. Na boczku rozsmarowałam delikatnie cienką warstwę ostudzonej mieszaniny morelowej. Mięso zawinęłam, pomagając sobie folią aluminiową.

W niskiej temperaturze piec takie roladki trzeba ok. 1,5 godziny, ale przyznam, że nie spojrzałam dokładnie na zegarek, gdyż piekłam z termometrem do wewnętrznej temperatury mięsa 71 stopni Celsjusza.

Po tym czasie, roladki można przechować w lodówce lub od razu podać, podsmażając wcześniej na maśle z oliwą (lub klarowanym maśle lub czym dusza zapragnie), by nabrały ładnego złotego koloru. Jeśli przechowujemy je w lodówce, przed podaniem podgrzewamy w piekaniku lub na parze, wciąż zawinięte w folię aluminiową.

Jedna uwaga: Do farszu, dobrze jest dodać 1 białko i odrobiną białka posmarować również długi bok mięsa, pozostawiony pusty. Dzięki temu roladki na pewno nam się nie rozkleją podczas podsmażania czy krojenia. Ja tym razem o tym zapomniałam, ale ponieważ uważam to za niemal konieczny element, dlatego dopisałam do składników. Białko dodajemy do ostudzonego farszu. Można też dodać chlust gęstej śmietany, dla lekkości i by nadać kremowej konsystencji nadzieniu.

Roladki po podsmażeniu, odkładamy na deskę i kroimy w grube plastry. Podajemy z sosem, gnocchi i sałatką lub z czym mamy ochotę.

Sos dyniowo-morelowy

Składniki:
1 szklanka puree dyniowego
1 czubata łyżka mieszaniny morelowej, z przepisu powyżej
świeży lub suszony tymianek (do smaku)
sok z cytryny (do smaku)
sól, pieprz
płyn (woda/bulion)
płatek masła (ok. 1 łyżeczki do 1 łyżki)

Przygotowanie: Wszystkie składniki umieszczamy w garnuszku i podgrzewamy. Jeśli dynia jest bardzo sucha, dodajemy wody/bulionu. Gdy składniki się zagotują, miksujemy, przecieramy przez sitko (można pominąć ten etap), doprawiamy solą i pieprzem i ew. jeszcze płynem, dla odpowiedniej konsystencji. Na koniec dodajemy płatek masła. Mieszamy i podajemy.

Przepis na dyniowo-ziemniaczane gnocchi znajdziecie tutaj (wybaczcie te koszmarne zdjęcia ;D )

Smacznego.