Życie jest po to, by marzyć o niemożliwym i by sięgać poza granicę nieba.

 
Pisałam już Wam o precastingu do MasterChef’a, o tym co ugotowałam i dlaczego, o emocjach, radościach i obawach jakie wzbudzał. Teraz mogę napisać Wam o tym co ugotowałam na castingu, na który została zaproszona setka amatorów, w tym i ja :)
 
 
Dzień castingu, to był upalny dzień. Kraków przywitał nas słońcem, skwarem ale i pięknymi widokami. Wczesnym przedpołudniem stawiliśmy się z mężem w studiu i szaleństwo zaczęło się na całego. „Po co mi to szaleństwo? Co ja tutaj robię?” Te pytania zadawałam sobie cały czas. Czułam się nierealnie, jakbym patrzyła na siebie przez szybkę, wciąż nie wierzyłam, że to co przeżywam jest prawdziwe. Pewnie znacie to uczucie :)
 
Dla tych z Was, którzy czytają mojego bloga już od jakiegoś czasu, nie jest zaskoczeniem moja strata pamięci ani moje perypetie po operacji kolana. Zanim zaczęłam pisać bloga, tamten czas był dla mnie bardzo trudny i ciemny. Po 6 latach od wypadku i amnezji przyszedł kryzys, że już nigdy nie odzyskam pamięci, a do tego nieudana operacja w tamtym czasie skończyła się dla mnie ponad rokiem chodzenia o dwóch kulach i zagrożeniem, że już nigdy nie będę biegać i nawet normalnie chodzić. Przyznaję, że wtedy czułam, iż w całym moim życiu brak jest szczęścia, niemalże brak motywacji do walki o normalne życie. Nie jestem jednak osobą, która łatwo się poddaje. Walczę i zawsze walczyłam o każdy promyk słońca, bo w czasie moich pierwszych dni Sebastian dał mi wiarę, że nie ważne jak źle może się dziać, możemy sprawić, by było lepiej.
 
Czasem te walki są przegrane, czasem ta wiara gdzieś gubi się w odmętach zalewających ją złych emocji i zdarzeń. Ale gdy prawie 4 lata temu zaczęłam pisać kulinarnego bloga, odkryłam, że gdy dzielę się z Wami tymi drobnymi radościami, chwilami szczęścia, stają się one olbrzymie, a ja mam więcej sił, by tą wiarę w siebie i ludzi trzymać mocno i otulać się nią. Dlatego i tamtego dnia, a nawet już wcześniej, gdy zgłosiłam się do precastingu, chciałam nie tylko poczuć, że zmierzyłam się z moimi demonami przeszłości, że już nie obawiam się o nich mówić i do nich przyznać, ale również chciałam opowiedzieć o tym co ja kocham w gotowaniu i jedzeniu, co jest dla mnie ważne i co pragnę widzieć wokół siebie. Taka moja mała misja zmieniania świata na lepsze … małymi kroczkami :)
 
Wierzę, że prawdziwe szczęście nie leży w tych wielkich rzeczach, dokonaniach na miarę gigantów, ale w tych malutkich, które jak piasek wypełniają nasze życie i choć wielokrotnie nie możemy już wyłowić ich spośród innych, one dają nam siłę. A kiedy jeszcze dzielimy się tymi chwilami, one mnożą się, zarażają optymizmem i nadzieją, powiększając atmosferę szczęścia wokół nas.

Moje plony z działeczki, z którymi pojechałam na casting :)

W moim prawie 11’letnim, nowym życiu było kilka momentów zwrotnych, kamieni milowych, które odmieniły nie tyle mnie, co to jak patrzę na siebie i otaczający mnie świat. Amnezja, potem walka o to by normalnie chodzić, a nawet biegać pewnego dnia, moje małżeństwo i mój blog, który był początkiem zawiłej i trudnej decyzji o zmianie kursu mojego życia z prawniczego na kulinarny. Czy teraz MasterChef będzie kolejnym kamieniem milowym? Zadawałam sobie to pytanie krojąc szalotkę, opowiadając o ekologicznym i sezonowym podejściu do gotowania i życia, o egzotycznej rybie barramundi, której ekologiczną hodowlę mamy w Polsce, o moich uprawach na działeczce i zmaganiach, by były ekologiczne, zrównoważone, ale i ciekawe oraz smakowite.
 
Patrzyłam na wielu zapaleńców, z którymi łączyła mnie nie tylko pasja, ale i wulkan emocji jaki tamtego dnia czuliśmy. Od samego początku czułam radość, że w takim kulinarnie zwariowanym gronie, jest tyle optymizmu, tyle dawania z siebie. Przecież właśnie o to chodzi w gotowaniu – dać coś z siebie i uczynić otoczenie szczęśliwszym.

Foto: TVN

Kiedy stałam przed jurorami, życząc im smacznego, targały mną skrajne emocje. Cieszyłam się, że gotuję dla tak niezwykłych osób, dla których w normalnych, domowych warunkach zapewne nigdy bym nie ugotowała i że usłyszę ich opinie o tym co dla nich przygotowałam. Ale jednocześnie obawiałam się krytyki risotta, które przygotowałam bardziej pod kątem polskich gustów, nie tak płynne, choć kremowe jak być powinno, o chrupkich warzywach, pełnych świeżego i wyrazistego smaku. Byłam jednak gotowa bronić mojej bardziej polskiej wersji ryżu a’la risotto. Mówiłam o tym, jak podziwiam w kuchni polskiej jej elastyczność, uczenie się i dostosowywanie do tego co poznawała przez wieki od sąsiadów, by wpasowywało się w nasz klimat i polskie upodobania, czasem zmieniając smaki Polaków, a czasem zmieniając recepturę, zachowując tylko jej idee.
 
Jest ogrom opinii pozytywnych i negatywnych o jurorach, ale dla mnie opinie każdego z nich, przez ich doświadczenie czy to w branży czy w ogólnie pojętych kulinariach (ach, moja wymarzona szkoła Le Cordon Bleu), były niezwykle cenne. Pochwały i krytyka uczą, a ja od czasu straty pamięci mam fioła na punkcie nauki, poznawania tego co dla mnie nowe … choć Ci, którzy mnie znają z zapomnianej przeszłości, twierdzą, że to akurat mi zostało ;D
 
Kiedy dostałam fartuch, czułam że dostałam skrzydeł. W tamtej chwili, czułam, że nie tylko pokonałam wszelkie demony i strachy, ale zrobiłam ogromny krok do przodu. Wielu krytykuje, szydzi z programu, z naszych emocji czy dań, ale prawda jest taka, że MasterChef, niezależnie na jakim się etapie by nie było, dał mi i wielu tym, którzy potrafili to dostrzec i docenić, ogromną przygodę, naukę i niezwykłą wiarę w siebie, w swoją pasję, w to, że trzeba i warto marzyć … a nawet niebo nie jest granicą dla tych, którzy sięgają po swoje marzenia. Dlatego właśnie dzielę się tym dniem z Wami, tymi emocjami i spostrzeżeniami. Ponieważ wszystko jedno o czym marzycie i do czego dążycie, czy będzie to publiczne czy skryte w kręgu bliskich, marzcie i sięgajcie po swoje marzenia, wierzcie w siebie i dzielcie się tym, zarażajcie optymizmem i nadzieją … może ktoś właśnie tego potrzebuje i trafi do Was na bloga :) 
 
Kiedy wpadłam w ramiona męża, ciesząc się z nim, z innymi zapaleńcami, którzy czekali na swoją kolej, albo już byli po wszystkim i zostali, by dodawać innym otuchy, czułam jednocześnie jak ciekawość aż mnie paliła, co będzie później :)
 
A później się działo … oj działo, ale to już w następnym wpisie, bo Was zanudzę tymi długaśnymi postami. Jak wiecie – gaduła ze mnie straszna :)
 

Smażone filety z barramundi  z risotto z letnich warzyw i sałata z tymiankowo-cytrynowym dressingiem
 
Składniki:
2 filety z barramundi, ze skórą
sól i pieprz
skórka i sok z cytryny
klarowane masło do smażenia
1 łyżka oliwy
1 duża szalotka
100 g ryżu do risotto (vialone, carnaroli, arborio)
50 ml wytrawnego wina (może być też wytrawny wermut)
0,3-0,35 l bulionu rybnego
kilka gałązek świeżego tymianku
skórka z 1 cytryny, drobno starta
kilka mini marchewek
1 cukinia, pokrojona w niewielką kostkę (bez pestek)
1 łyżka masła
duża garść tartego parmezanu
sól, pieprz
 
mieszanka sałat, porwanych na niewielkie kawałki
dressing z oliwy i soku z cytryny (proporcje 3:1), z musztardą dijon, miodem z kwiatów pomarańczy, skórką cytrynową, liśćmi tymianku, solą i pieprzem
 
Przygotowanie:  Naciąć skórkę filetu z barramundi i zamarynować w soku i skórce z cytryny, soli i pieprzu.
Cukinię podsmażyć na maśle z tymiankiem, aż nabierze złotego koloru, ale aby nadal pozostała chrupka. Odstawić.
Na dużej głębokiej patelni ,  na oliwie z masłem zeszklić pokrojoną w kostkę szalotkę. Dodać ryż i przez 2-3 minuty smażyć na średnim ogniu, tak by ziarenka ryżu stały się lekko przezroczyste. Zmniejszyć ogień, wlać wino i poczekać aż ryż wchłonie płyn. Wlać chochelkę gorącego rybnego bulionu zamieszać i poczekać  aż się wchłonie. Dorzucić  pokrojone mini marchewki, skórkę startą z cytryny i kilka gałązek świeżego tymianku. Stopniowo dolewać po  chochelce bulionu, czekając aż ryż wchłonie płyn. Po wlaniu całego bulionu, ziarenka ryżu powinny być al dente (miękkie z zewnątrz, twardawe w środku). Wyłączyć gaz, dodać sok z 1/2 cytryny, podsmażone cukinie, garść parmezanu i masło. Doprawić pieprzem i solą. Wymieszać, przykryć patelnię i zostawić na ok. 5 minut. Po tym czasie wyjąć gałązki tymianku.
Na sklarowanym maśle, przez 3-4 minuty smażyć filety z barramundi od strony skóry, w połowie czasu dodać trochę świeżego masła i oblewać gorącym, spienionym masłem rybę od strony mięsa. Filet smażyć tylko od strony skóry, dzięki czemu będzie miał chrupką skórkę, a mięso zachowa swój świeży, delikatny smak, nabierając maślanego posmaku.
Danie  podawać z sałatką z mieszanych sałat z dressingiem z musztardą dijon, miodem z kwiatów pomarańczy, skórką cytrynową, liśćmi tymianku, solą i pieprzem. Udekorować kwiatami ogórecznika.
Rybę ułożyć na risotto, skórą do góry, udekorować  kilkoma płatkami fleur de sel.

Smacznego.

Energia i uśmiech na dobry dzień.

Śniadanie to podstawa dnia. To nawet więcej … to fundament zdrowia i pogody ducha. Kiedy rano na talerzu spotka nas coś smakowitego, energetycznego, z pazurem i energią, to jak dobra wróżba na cały dzień.
 
Latem, gdy słońce nas budzi, lubimy z Sebastianem rozpieścić się kulinarnie ;) Kawa na słonecznym balkonie, świeże pieczywo, moje własne lub z Grzybków, jedynej piekarni, z której uważam, że warto kupić chleb, a do tego dekadenckie jedzenie …
 
… albo jajecznica, w przyrządzaniu której niekwestionowanym mistrzem jest Sebastian, albo jajko w koszulce na grzance a do tego sałatka z plonów z naszego ogródka … Mmmmm, tak mogę zaczynać każdy dzień :)
 
 
Tym bardziej, gdy jajko w koszulce do akompaniamentu dostaje kremowy, lekko kwaskowaty dla przełamania kremowości żółtka sos holenderski lub dowolną jego wariację. Jak tego ranka, różowy pieprz i ocet z różowego szampana stworzyły tak doskonałe połączenie, wręcz wibrujące od energii, porywające i dodające sił do dnia pełnego wrażeń i prac.
 
Ale, ale … gotując jajko w koszulce i sos holenderski, które same w sobie są ekscytujące i rozkoszne, nie zapomnijcie o dodatkach. Nie powinno być ich dużo, nie mają przytłaczać ani dominować, ale podkręcać smak. Jak w tym przypadku, rzeżucha i rukola, obie przyjemnie pieczące język, sprawiające, jakby tuż za rogiem czekała nas niezwykła przygoda i wystarczy tylko zebrać odwagę i zrobić pierwszy krok.
 
 
Wiem, że dla wielu z Was sos holenderski czy jajko w koszulce to trudne danie, ale wierzcie mi, gdy rankiem przeżyjecie wspaniałą przygodę z ubijaniem, zakręcaniem wodą, tą całą niezwykłą otoczką pełną wyzwania, energia jaka się w Was obudzi doda Wam skrzydeł na cały piękny dzień.
 
I tego właśnie Wam dziś życzę ;)
 
 
Jajko w koszulce
Wodę do wysokości ok. 10 cm z 3 łyżkami octu doprowadzić do wrzenia, ale nie gwałtownego, lecz lekkiego bulgotania (ok. 90'kilka stopni C). Zakręcić łyżką wodą i wlać rozbite do kubeczka jajko. Potem wbijać kolejne, choć nie należy gotować zbyt wiele na raz. Gotować 1 1/2 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce. Nożem można delikatnie obciąć ewentualne farfocle ;)
 
Jajko w koszulce najlepiej jeść od razu, ale można przygotować je nawet do 2 dni wcześniej (przynajmniej tak twierdzi Michel Roux, ja jeszcze nie próbowałam trzymać jajka w koszulce dłużej niż godzinę). Po ugotowaniu należy włożyć je wtedy do zimnej wody i trzymać w lodówce. Tuż przed podaniem należy włożyć je do miski z wrzątkiem n a 30 sekund.
 
Sos holenderski
 
Składniki:
1 łyżka białego octu winnego (ja użyłam octu z szampana rose)
4 łyżki zimnej wody
1 łyżeczka zmiażdżonego białego pieprzu (ja dałam pieprz różowy)
4 żółtka
250 g stopionego masła klarowanego, ostudzonego
sól
sok z 1/2 cytryny
 
Przygotowanie: W malutkim rondelku wodę, ocet i pieprz zredukować do 2/3 objętości. Ostudzić. I teraz są 2 możliwości – albo ubijamy sos holenderski bezpośrednio na gazie albo w kąpieli wodnej. Ja, choć robiłam to również na gazie, robię to w kąpieli wodnej dla bezpieczeństwa, ale i dla bardziej kremowej konsystencji (choć przyznaję szczerze – nie wiem, czy to moja podświadomość czy naprawdę ubijany na parze sos jest bardziej kremowy).
Do metolowej (!) miseczki, którą możemy ustawić na garnku z gotującą się delikatnie wodą, tak by dno miseczki nie dotykało wody, wlewam ostudzony ocet z pieprzem, 4 żółtka i ubijam cały czas trzepaczką, aż sos zemulguje (tzn. stanie się gładki i kremowy). Temperatura nie może osiągnąć powyżej 65 stopni Celsjusza. Czas tego ubijania to ok. 8-10 minut.
Po tym czasie, ciągle roztrzepując sos, dolewamy topione masło cienką strużką (!). Na końcu dodajemy sok z cytryny i sól. Michel Roux radzi, by przecedzić sos, ale mi tak bardzo podobały się drobinki różowego pieprzu, że zrezygnowałam z tego etapu.
 
Jak widać, przepis na sos jest zasadniczo z książki M. Roux "Jajka", ale chcę podzielić się z Wami pewnym trikiem, który poznałam na wspaniałym kursie u Kurta Schellera. Jeśli sos zważy się można na to zaradzić 2 sposobami. Jeden to w osobnej miseczce rozbicie dodatkowego żółtka, a potem dodawanie do niego zważonego sosu (wciąż na parze). Drugi, znacznie szybszy, to dodanie po ściance miseczki odrobiny ciepłego wina, cały czas ubijając.
 
Sos holenderski ma wiele swoich wariacji, a może mieć jeszcze więcej, gdy zaprzęgniecie do pracy swoją wyobraźnię :)
Sos noisette – gdy do gotowego sosu dodacie 50 g klarowanego, zbrązowionego masła
Musztardowy – z dodatkiem ubitej śmietany kremówki (75 ml.) i łyżką (mniej lub więcej do smaku) ostrej musztardy
To tylko dwa wspomniane przez Michel'a Roux, ale można dodać odrobinę przecieru pomidorowego, utartych ziół i co jeszcze Wam w duszy zagra. Pobawcie się ;)))
 
Smacznego.

Żar słońca i karuzela uczuć, czyli jak to było na castingu do MasterChef’a!

To była chyba najbardziej zwariowana niedziela w moim życiu. Karuzela emocji i uczuć, żar lejący się z nieba i gorąc oczekiwań, nadziei wokół mnie i we mnie.

 
Z samego rana, gdy jeszcze lekki wiaterek przyjemnie chłodził, pojawiliśmy się z moim Ukochanym na parkingu przed Makro. Torba na kółkach wypakowana po brzegi wszystkim co mogłoby mi tylko być potrzebne. Patelnia, garnki, sztućce, przyprawy, olej i masło oraz oczywiście najważniejsze … danie, które miałam zaprezentować na castingu do MasterChef'a.

 
Atmosfera była rewelacyjna. Pierwszym najkomiczniejszym elementem była lista kolejkowa. Prawie oczekiwałam powstania kolejkowych komitetów. Ale prawda jest taka, że niezmiernie ułatwiło to wszystkim oczekiwanie na rejestrację. Przy okazji również mogliśmy się poznać, przełamać pierwsze bariery nieśmiałości, poczuć się swobodniej, gdy rozmowy o gotowaniu rozpoczęły się na dobre. W końcu wszyscy przyszliśmy tam dlatego, że kochamy gotować :)

 
Jednak już po chwili nasze pogaduszki zostały przerwane, gdy ekipa z TVN zaczęła organizować nam atrakcje. Czarny truck z logiem MasterChef'a, my wszyscy wokół niego, oklaskom i krzykom nie było końca, gdy kręcone było ujęcie za ujęciem. Byli tacy co kręcili nosem na takie "ustawianie", ale moim zdaniem wielu z nas pozwoliło to odpędzić stres, rozładować emocje i przy okazji porządnie się wykrzyczeć, a to bardzo terapeutycznie działa ;P Inna sprawa, że po kilku takich krzykach zaczęłam tracić głos i później podczas rozmowy z szefem kuchni chrypiałam prawie jak metalowa wokalistka ;)

 
W ogóle ludzie z ekipy byli wspaniali. Niezwykle życzliwi, pomocni, dowcipni i zorganizowani. Gdy w poszukiwaniu cienia i choćby odrobiny wietrzyku, znaleźliśmy z Sebastianem miejsce, gdzie odpoczywała część ekipy, rozmawiali z nami o poprzednich castingach, o śmiesznych lub ciekawych sytuacjach. Nie zdradzali pewnie żadnych sekretów, ale za to sprawiali, że przestawałam patrzeć na nich jak na odległe ufoludki ;)

Gdy już czekaliśmy na wejście i spotkanie z szefami kuchni oraz komisją, pomagali zorganizować wszystko przy stanowiskach, podawali wodę do picia. Ja chyba wyglądałam jakbym miała zemdleć, gdyż przemiła dziewczyna z ekipy trzy razy pytała się mnie czy na pewno nie chcę się czegoś napić, za co byłam jej bardzo wdzięczna, gdyż za pierwszym razem byłam tak zakręcona jak słoik dżemu i pomimo, że język wysechł mi na kołek, powiedziałam, że nic mi nie potrzeba :) Ach, ten stres!

Kiedy szłam na dodatkową rozmowę z jednym z członków ekipy, w ciemnym pokoju, gorącym mimo klimatyzacji od lampy, rozmawiali ze mną o zdjęciach i blogach, podali chusteczki do wytarcia spoconej buzi, żartowali ze mną i sprawili, że poczułam się choć trochę mniej speszona. Pewnie, gdy mówiłam przed kamerą i tak byłam spięta i plotłam trzy po trzy (już po kilkunastu minutach po wyjściu nie mogłam przypomnieć sobie, jakie pytania mi zadawano i co dokładnie na nie odpowiedziałam, tak byłam zdenerwowana i podekscytowana), ale uśmiech nie schodził mi z twarzy, dzięki temu jak życzliwie do mnie podchodzili.

Wielkie dzięki wszystkim z ekipy TVN :) Byliście wspaniali :)

Ugotowane wcześniej w domu danie zostało tylko podgrzewane przy szefie kuchni, Jerzym Pasikowskim, przy jednoczesnym udzielaniu mu odpowiedzi na pytania a to o technikę smażenia filetów ryby, a to o rodzaje kuchni, jakie znam. Jeszcze w domu przygotowałam sobie wszystkie naczynia i przybory kuchenne, przyprawy i dodatki, które mogły być mi potrzebne. Ba! Ponieważ podawałam odsmażane pierogi z kaczki z fenkułowym sosem i bulionem z kaczki, wiedziałam, że sosu i bulionu pewnie nie uda mi się podgrzać, gdyż mieliśmy tylko po jednym palniku kuchenki indukcyjnej. Miałam je więc w termosach, ale na wszelki wypadek, również w pojemniczkach, które trzymane były wcześniej w trucku-chłodni. Więc oczywiście kiedy zaczęłam to wszystko wypakowywać, podgrzewać, odpowiadać na pytania, zapomniałam o przybraniu z naci kopru i fleur de sel, a odpowiadając na pytanie szefa, jak usmażyłabym mu karpia na wigilię, powiedziałam, że nie usmażyłabym mu karpia, ale podała go w galarecie ;))) Dopiero po chwili zorientowałam się, że szef chciał dowiedzieć się, czy wiem jak usmażyć rybę i którą stroną położyć ją na patelni. Śmiałam się później z samej siebie, ale w gruncie rzeczy jak tu nie być przejętym, gdy z jednej strony jest się w tak nowej sytuacji, a z drugiej strony stara się o spełnienie własnych, kulinarnych marzeń.

Nie miało to jednak znaczenia, gdy po malutkim kęsie mojego pierożka, szef ukroił sobie drugi, większy i pochwalił jego smak. Miałam wrażenie, że ktoś dorobił mi skrzydła, taka była szczęśliwa, że posmakowało profesjonalnemu szefowi moje danie. Miałam ochotę go wyściskać … ale na szczęście tego nie zrobiłam ;) Ci z Was, którzy mnie znają, wiedzą, że ja przylepa jestem ;)))

 
Kwestia rozmowy z komisją to w czasie oczekiwania na rejestrację, a potem na wezwanie naszego numerka spotykała się chyba z największym strachem. Słyszałam tak niespotykane opinie, że aż trudno było wierzyć. Kiedy jednak usiadłam przed nimi i zaczęłam odpowiadać na pytanie "A czemu gotowanie?", słowa same pojawiały się na języku. Od pytania do odpowiedzi, od odpowiedzi do następnego pytania. Nie mam pojęcia ile czasu trwała ta rozmowa, ale wszystkie osoby w komisji były przemiłe, rzeczowe i choć to oczywiste, że szukają osób nadających się do telewizji, to wcale nie pomijano ani sprawy pasji ani umiejętności gotowania. Również komisja, próbowała naszych dań, a w rozmowie z nami wspomagali się też opinią od osoby z ekipy, która rozmawiała z nami jeszcze na parkingu.

 
Pewnie jesteście ciekawi co dokładnie zaprezentowałam. Jak już pisałam, były to pierogi z kaczką. Ciasto zrobiłam swoje absolutnie ulubione, maślankowe. Jest delikatne, neutralne w smaku i po prostu stworzone do odsmażanych pierogów. Na farsz ugotowałam 4 kacze nogi w bulionie z młodych warzyw, z dodatkiem skórki pomarańczowej i anyżem. Potem mięso przestudziłam, połączyłam ze skarmelizowaną cebulką, zdeglasowaną octem balsamicznym, doprawiłam jeszcze utartym w moździerzu anyżkiem i drobno startą skórką z pomarańczy. Do tego był sos z uduszonego do miękkości młodego fenkułu, młodego pora i słodkiej cebulki, aromatyzowany tymiankiem i anyżkiem, podlany wytrawnym wermutem i śmietaną. Wszystko mocno zredukowane, zmiksowane i przetarte przez sitko.

Sos i pierożki dopełniały się wybornie. Znacznie mocniejsze i wyrazistsze w smaku pierogi, dostały łagodne towarzystwo sosu i bulionu, gdzie smaki anyżku przechodziły od mocniejszego do słabszego. Dekoracja z fleur de sel i naci kopru, dodawała już głównie uroku i elegancji i w gruncie rzeczy nie była konieczna, ale ja po prostu uwielbiam podsmażane pierogi z chrupkim, słonym dodatkiem kwiatu soli. To z pewnością, obok moich wciąż jeszcze nie zaprezentowanych na blogu, uszek z farszem z bażanta, były najdoskonalsze pierogi, jakie kiedykolwiek zrobiłam. A gdy jeszcze widziałam, jak ekipa po wywiadzie zajadała się nimi z talerza ustawionego na pudłach w Makro, serce mi rosło :)

 
I tak, wróciłam do domu, zostały brudne talerze do pozmywania, fartuszek z nalepionym numerkiem, masa zdjęć i tysiąc wspaniałych emocji. Nawet jeśli nie zostanę zaproszona na kolejny casting, nawet jeśli nie dostanę się do konkursu, to już czuję, że tamtego dnia zyskałam jedne z najwspanialszych przeżyć i wspomnień, które staną się moimi skarbami. I choćby dlatego było warto!

Nie byłoby to jednak możliwe bez wsparcia przyjaciół, choć przyznaję, że z początku trzymałam swoje zgłoszenie na casting w największej tajemnicy. Sama nie wiem – chyba trochę obawiałam przyznać się sama przed sobą, jak bardzo mi na tym zależy. Ale mój  największy Przyjaciel, Ukochany i Druga Połówka nie dawał za wygraną. Jego niezłomna wiara we mnie, jego przeganianie strachów i niepewności, wreszcie jego duma, wymalowana na jego twarzy i w oczach, gdy wyszłam już po wszystkim, była i jest dla mnie ogromną motywacją. Dziękuję Kochany :)
Motywacją, której nie szczędziła mi od samego początku jeszcze dwójka wspaniałych Przyjaciółek, którym chciałabym za to podziękować.
Ewelinko, dziękuję za tamten telefon z informacją o MasterChef'ie, dziękuję za tamto pełne oburzenia "Jak to się nie nadajesz?!". Twój upór pomógł mi tamtego dnia :) Dziękuję :) Ucałuj Andrzeja i słodką Pati :)
Ora, without your words of courage, without our talks about doing what we love, all what I have done during last days, would be much more harder. Thank you Sweete for being there for me, for being inspiration for me :)
 

Pierogi z kaczką podane z fenkułowo-anyżkowym sosem i kaczym bulionem
… czyli po prostu Pierogi Master Chef'a ;)  (hehehe, nie ma co, skromna jestem :) )

Składniki:
Na ciasto:
500 g mąki na pierogi (typ 500)
1 łyżeczka soli
do 500 ml maślanki

Przygotowanie: Mąkę wymieszałam z solą, a potem dolewałam stopniowo maślankę, do uzyskania odpowiedniej konsystencji (ok. 450 ml). Potem ciasto odłożyłam, by odpoczęło zawinięte w folię (uwaga, bo szybko obsycha, więc trzymajcie je w foli) przez minimum 20-30 minut. Rozwałkowywałam na omączonym blacie, wykrawałam krążki, nadziewałam farszem, lepiłam. Wrzucałam na osolony wrzątek z odrobiną oleju, i gotowałam ok. 1-2 minut od czasu gdy wypłynęły (ja robiłam tym razem trochę większe pierogi niż zwykle, więc gotowałam je ok 2 minut). Ostudziłam.

Na farsz i bulion:
1,2 l bulionu ugotowanego na młodej włoszczyźnie
4 kacze nogi
1 gwiazdka anyżu
skórka otarta z pomarańczy (ja miałam z 5 pomarańczy, połowę dodałam do farszu, połowę do bulionu, ale dodawałam ją stopniowo, by uzyskać odpowiedni posmak)
2 łyżeczki nasion anyżku starte na proszek w moździerzu, większa część do farszu, reszta do bulionu
3 słodkie, młode cebule, posiekane i zeszklone na maśle z olejem
chlust octu balsamicznego
2 łyżki pulpy warzywnej z sosu
sól

Przygotowanie: Najpierw w bulionie z 1 gwiazdką anyżu, skórką z 1 pomarańczy, ugotowałam kacze nogi przez ok. 2 godziny, na malutkim ogniu, by bulion był później jak najbardziej klarowny.
Ostudzone, ale nie zimne mięso, oczyszczone z kości i skóry (ale wraz z częścią tłuszczu) zmieliłam wraz ze skarmelizowaną cebulką, podlaną octem balsamicznym. Dodałam 2 łyżki pulpy warzywnej z sosu (patrz niżej). Doprawiłam startym anyżkiem, startą skórką pomarańczową, solą, aż pasował mi smak. Chciałam by pomarańcza była tylko tłem, a na pierwszym planie była anyżkowa kaczka, więc nie przesadźcie z anyżkiem, bo stłumi smak kaczki.
Bulion po przecedzeniu przez podwójnie złożoną gazę, doprawiałam stopniowo skórką pomarańczową i anyżkiem, oraz oczywiście solą do smaku.

Na sos:
2 młode fenkuły, posiekane na paski (uwag, by wykroić głąb), nać odłożona do dekoracji
1 młoda, słodka cebula, drobno posiekana
1 młody por, tylko biała część, posiekany
olej i masło
3-4 łodyżki świeżego tymianku z ogródka
1 gwiazdka anyżu
ok. 1/2-3/4 szklanki wytrawnego wermutu
1 chochelka bulionu z kaczki
ok. 1 szklanki śmietany (ciut mniej, nie wiem dokładnie – lałam na oko ;) )
1/2 łyżeczki anyżku, utartego w moździerzu
sól

Przygotowanie: Najpierw zeszkliłam cebulkę i pory przez 1-2 minuty. Potem dorzuciłam fenkuł, którego smażyłam na małym ogniu przez ok 2-3 minuty. Dolałam wermut, dodawałam tymianek i gwiazdkę anyżu. Na dużym ogniu odparowałam wermut. Dolałam bulion z kaczki i na małym ogniu pod przykryciem dusiłam warzywa przez ok. 10-15 minut do miękkości. Potem zdjęłam pokrywkę, na dużym ogniu odparowałam bulion, zmniejszyłam ogień do średniego, dolałam śmietanę i zredukowałam ją o ponad połowę.
Wyjęłam tymianek i gwiazdkę anyżu. Zmiksowałam wszystko blenderem, a potem przetarłam przez sitko. Pulpę warzywną, której nie dało się przetrzeć (ok. 2 łyżek), dołożyłam do farszu (nie lubię nic marnować!). Farsz doprawiłam solą i anyżkiem. Moim zdaniem pieprzu już nie potrzebował. Wystarczyło to co było w bulionie.

Wykończenie: Pierożki podsmażyłam na oleju z masłem na średnim ogniu, by je podgrzać i zrumienić. Po zdjęciu z patelni osuszyłam z nadmiaru tłuszczu na ręczniku papierowym. Na talerz wyłożyłam w jedno miejsce 2 łyżki sosu i ładnie je rozprowadziłam, tworząc coś w rodzaju wstęgi – ja to nazywam smakowitą kometą :). Bulion wlałam do szklaneczki i udekorowałam nacią z kopru włoskiego. Pierogi ułożyłam częściowo na sosie, wykończyłam fleur de sel i nacią. Delicja!

Smacznego i życzcie mi Szczęścia :)

Plony, ach te plony!

Tym razem będzie nie tyle o pracach ogrodowych, co o smakowitych jej efektach. Na to czekaliśmy, przecież :) Pewnie i Wy też wolicie choćby wirtualnie popróbować plonów z mojego Elysium, a nie tylko towarzyszyć mi w pieleniu, podlewaniu i wszelkich innych polowych pracach ;)
 
A rabarbar? Najprościej jak to możliwe … ulubiony kompot, na którego przepis znajdziecie tutaj.
 
Po zatrzęsieniu truskawek i rzodkiewek, o których niedługo Wam napiszę, przyszła pora na zatrzęsienie sałat wszelakich. Sałaty z tzw. przerywki* zajadane są zwykle jeszcze na działeczce, jako dodatek do grillowanego dania, skropione oliwą i sokiem z cytryny, doprawione solą i pieprzem. Najprostsze smaki, ale jakie wspaniałe. Żadnej goryczy w sałatach, lekko ziemisty smak, ale nie wykręcający języka jak to niektóre sałaty ze sklepów, czy nawet warzywniaków potrafią.
 
Rukola jest jednak póki co królową na grządkach. Mam wrażenie, że wykiełkowało niemalże każde nasionko, a Ci z Was, którzy wiedzą jak są małe, już mogą łapać się za głowy nad tą klęską urodzaju. Ledwo nastarczałam z przerywkami i obdarowywaniem nią sąsiadów, gdy już można było zbierać pierwsze plony. Sałatki z najróżniejszymi dresingami i dodatkami to najbardziej oczywista rzecz.
 
Nie mogło jednak zabraknąć mojego ukochanego pesto z rukoli. Tym razem jednak postawiłam na mały twist. Zamiast jak zwykle dodać migdały, użyłam orzechów włoskich i to był strzał w dziesiątkę! Tym bardziej, że miałam doskonałe orzechy, miękkie, jasne i słodkie. Doskonale wyrównały pieprzny smak rukoli, łagodząc jej ostrość.
 
 
Do czego więc użyć pesto? Oczywiście były makarony z pesto i warzywami lub serem. Było też risotto z kozim serem, wykończone piękną zielenią rukolowego pesto. Ale absolutnym hitem jest pesto jako marynata. Kilka dni temu miałam swój bulionowy dzień. Powstały więc buliony warzywne i drobiowe, a do tego kacze oraz rybne. A ponieważ w sklepie nie było samych okrawków ryb na buliony, kupiłam kilka całych płoci i baramundi. Jeśli, podobnie jak i ja do tej pory, nie jedliście jeszcze baramundi, wierzcie mi – musicie jej spróbować. Filety poleżały godzinkę w marynacie z pesto, potem na rozgrzaną do czerwoności patelnię skórą do dołu na 2-3 minutki, a potem dosłownie na chwilkę na drugiej stronie. Voila! Gotowe i tak smaczne, że na jednej rybce trudno poprzestać.
 
 
Jak to po dniu bulionowym, piersi i nóg z kurczaka miałam co nie miara, jako że zawsze kupuję całe ptaki i sama je filetuję. Wychodzi oszczędniej a do tego znacznie ciekawiej. Wczoraj właśnie na talerzu pojawiła się taka o to kurza pierś, marynowana przez noc w pesto, podsmażona mocno od strony skórki na patelni, przez chwilkę na drugiej stronie, a potem dopiekana w piekarniku. Soczysta, pełna wyrazistego smaku, a do akompaniamentu dostała jeszcze młode ziemniaczki w mundurkach i sałatkę z rukoli, skropioną oliwą i sokiem z cytryny. Ależ to było dobre!
 
 
Takiego kurczaczka pokrójcie też na plastry i wraz z sałatką z rukoli, z dodatkiem młodej fasolki lub groszku cukrowego, zawińcie w torlillę i zabierzcie na piknik. W taki dzień jak dzisiaj to doskonały obiad pod chmurką, tym bardziej, gdy będziecie zajadać go siedząc na trawie nad wodą, popijając lemoniadą z kwiatami ogórecznika.
 
 
Na pożegnanie pokarzę Wam jeszcze moje krzaczki fasolek karłowych i piękne kwiaty ogórecznika, po którego łodygach przechadza się biedronka. Wspaniałego weekendu Wam życzę, Moi Mili. Bawcie się dobrze i smakowicie :)
 
 
Pesto z rukoli
 
Składniki:
3-litrowa miska rukoli
2-3 garście orzechów włoskich (lepiej dodawać stopniowo, do smaku)
2-3 garście startego twardego sera, typu parmezan
ząbki czosnku (ilość do smaku, ja zwykle do pesto, które szykuję w dużej ilości dodaję bardzo małe, a gdy chcę by potrawa miała mocniejszy, czosnkowy smak dodaję dodatkowe, przeciśnięte przez praskę)
sól, pieprz
oliwa
 
Przygotowanie: Rukolę, część orzechów i sera, posiekany czosnek, sól i pieprz zmiksować, dolewając oliwy do pożądanej konsystencji. Do smaku dodawać więcej orzechów, sera i czosnku, miksując na gładko (lub względnie gładko, zależnie jaką konsystencję lubicie).
Po przełożeniu do pojemniczka/słoiczka zalać oliwą po wierzchu, by pesto nie brązowiało. Trzymać w lodówce. Nie próbowałam do tej pory mrozić pesto, ale jeśli ktoś z Was mroził już pesto, będę wdzięczna jeśli podzieli się doświadczeniami :)
EDIT: pesto – zarówno z rukoli jak i z natki pietruszki mrozi się doskonale!
 
Smażone filety z ryby marynowane w pesto
 
Przygotowanie: Filety ryby (tutaj: baramundi) zamarynować przez godzinę w pesto. Jeśli są ze skórą, ponacinać delikatnie skórę ryby, by pesto lepiej się wchłonęło i by później podczas smażenia skóra nam się nie zwijała. Potem wyjąć, zdjąć część marynaty. Na patelni rozgrzać bardzo silnie olej z odrobiną masła. Smażyć najpierw od strony skóry przez 2-3 minuty na dużym ogniu (coś pomiędzy średnim a dużym), aż do czasu by skórka się zbrązowiła i stała chrupka. Potem wyłączyć gaz lub zmniejszyć do małego, delikatnie przełożyć na drugą stronę i zostawić na rozgrzanej patelni przez minutkę lub dwie, zależnie od grubości filetów. Ryba ma być lekko ścięta, ale nie wysuszona na wiór. Podać z sałatką (u mnie sałata rzymska z własnej grządki), cząstkami cytryny i ulubionymi dodatkami. Doskonale sprawdzą się tosty posmarowane pesto. Wykończyć fleur de sel, jeśli macie ochotę na odrobinkę dekadencji ;)
 
Piersi kurczaka w pesto
 
Przygotowanie: Piersi ze skórą (!) zamarynować w pesto przez noc. Przed przygotowaniem wyjąć z marynaty i częściowo oczyścić z niej. Rozgrzać piekarnik gór-dół do 180 stopni Celsjusza. Na patelni rozgrzać olej z masłem i smażyć na średnio-dużym ogniu od strony skóry, do czasu aż się ładnie zbrązowi i stanie się chrupka. Potem przełożyć na drugą stronę i smażyć tylko minutkę. Przełożyć na blaszkę (lub inne naczynie dobre do piekarnika – to może być też patelnia na której smażyliśmy, ale dobrze jest zlać z niej tłuszcz, by nie pryskał zanadto w piekarniku). Piec do czasu, aż mięso będzie miało 79 stopni Celsjusza (zależnie od grubości filetów od 12-15(18) minut – ja wolę polegać na termometrze z sondą, to niedroga rzecz, a przynajmniej mam pewność, że nie podam niedopieczonego lub przesuszonego kurczaka). Podawać z ulubionymi dodatkami, ale moim zdaniem najlepsze teraz są młode ziemniaczki, ugotowane w mundurkach, przekrojone i podane z odrobiną masła. Wykończyć fleur de sel, jeśli macie ochotę na odrobinkę dekadencji ;)
 
Jeśli używacie piersi bez skóry, kurczaka należy obsmażyć krócej i na trochę mniejszym ogniu, tylko do momentu lekkiego zbrązowienia na górze.
 
 
* przerywka – to zabieg ogrodowy, przeprowadzony po wzejściu roślinek, by wyrwać te rosnące za gęsto. Wyrwane roślinki można przeznaczyć na kompost, ale lepiej zrobić z nich sałatkę. Pamiętajcie jednak, że takie wyrwane młode kiełki błyskawicznie więdną, więc dobrze trzymać je w wodzie do czasu zjedzenia.
 
Smacznego.

Deszczowa wiosna i słoneczne danie.

Wiecie jak to jest, gdy piszecie coś przez blisko dwie godziny, a potem przez czkawkę sprzętu, bądź własne zagapienie, tracicie każde słowo? Pewnie tak … ja na pewno wiem. Wczorajszy dzień … najpierw ponad godzina, by wybrać i połączyć zdjęcia spośród dziesiątek obrazków. Potem załadowanie ich na serwer, co wcale tak szybko nie trwało. Potem blisko dwie godziny pisania najróżniejszych spostrzeżeń działkowych, dobrych rad i przestróg, dzielenia się wrażeniami z sadzenia nasionek w deszczowe dni, radością, gdy kiełkowały i smutkiem, gdy rozsady pomidorów, cukinii i patisonów padły przez nieprzewidziane chłody pierwszych dni czerwca.
 
Nie mam siły (i obawiam się, że również cierpliwości, w obawie by nie wyrzucić laptopa za okno), by pisać o tym wszystkim jeszcze raz. Ale obiecuję, że z czasem nadrobię informacje o czosnkowych i pokrzywowych gnojówkach, o sposobach walki z mszycami i o tym jak dbamy o roje biedronek, które pomagają nam zwalczać chmary mszyc.
 
Tymczasem podzielę się przynajmniej z Wami obrazkami mojego Elysium. Uchylę okno do mojego ukochanego ogródka, gdzie pierwsze plony już zebrane, kolejne nasionka posiane, a zażarta walka z mszycami i chorobami grzybowymi trwa w najlepsze.
 
Odchwaszczanie, podlewanie, pielenie i znów podlewanie …
grządki po kilku dniach prac czekały już tylko na nasionka …
 
Aż miło było popatrzeć, a serca rosły, gdy truskawki rozrastały się jak szalone,
a drzewa i krzewy obsypane były kwieciem …
nawet mimo chłodnawej i deszczowej momentami wiosny …
 
Krzewy borówek obsypane kwiatami, teraz już uginają się od owoców,
topinambury nieśmiało wychodzące w kwietniu, dziś przesłaniają cały domek,
a rabarbar … już po plonach :)
 
Z nasionek kiełkujące radośnie fasolki wszelakie, groszek zielony dwóch odmian, rzodkiewek aż za dużo, mini marcheweczki, sałat zatrzęsienie, jarmuże kolorowe, kalarepki i cebulki słodkie, bez koperku i pietruszki obejść bym się nie mogła, ani o szczypiorku czy o boćwinie nie zapomniałam, choć te wsadziłam trochę późno (bez obaw, będą w  środku lata).
Tylko gdyby te moje domowe rozsady mi jeszcze nie zmarniały, to już by była pełnia szczęścia. Ale za to nauka z tego jest, a to też plus. Rozsady pomidorów, ogórków, cukinii, dyni i patisonów lepiej pod agrowłókniną trzymać z początku. Tylko dynie hokkaido, wyhodowane z nasionek z okazu kupionego na targu (Aniu, dzięki!) przyjęły się doskonale, ba! nawet po chłodach zrobiły się bardziej zielone i grube :)
 
A żeby tak tylko ogródkowo nie było i by udowodnić, że nawet w czasie zatrzęsienia prac jedliśmy smakowicie, zapraszam na moje zakręcone klopsiki.
 
SONY DSC
Hehehe, ale mi się ostatnio patriotyczne zdjęcia robią ;)
 
Z polskim akcentem, oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej. Danie kojarzące się ze słoneczną Italią i moją ulubioną bajką o zakochanym kundlu, w tym wydaniu w jak najbardziej rodzime smaki zostało ubrane. Żadnej bazylii czy oregano, za to pietruszka i koperek, garść słonego oscypka, słodycz marchewki i cebulki, a to wszystko w pomidorowym sosie wraz z ryżem na sypko ugotowanym.
 
Doskonały obiad, gdy dni jeszcze chłodne i deszczowe do grilla nie nastrajały. Wracaliśmy wtedy wcześniej do domku, gdzie obiad dobry do podgrzania, rozgrzewający nie tylko swoją temperaturą, ale i swoim podróżniczo-przekornym nastrojem na nas czekał :) Spróbujcie go i Wy. Mam nadzieję, że posmakuje Wam moja wersja klopsików po polsku.
 
 
Klopsiki po polsku
 
Składniki:
75 dag mieszanego mięsa, z przewagą wołowiny (ale weźcie jakie lubicie najbardziej)
1 mała bułeczka, namoczona w mleku
1 jajko, rozkłócone
2 małe oscypki, starte na tarce o drobnych oczkach
1 bardzo duża marchewka, starta na tarce o drobnych oczkach
duża garść drobno posiekanego koperku i druga pietruszki
1 duża cebula i 2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane, przeszklone na maśle i ostudzone
sól, pieprz
* ok. 10 dag boczku, drobno pokrojonego, przesmażonego z cebulą i czosnkiem, ostudzonego
 
Na sos:
2 puszki pomidorów (w sezonie ok. 500-600 g pomidorów gruntowych, mocno dojrzałych)
1 duża cebula, drobno posiekana
2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane
1 gałązka selera naciowego, drobno posiekana w kosteczkę
garść natki pietruszki, trochę do sosu tuż przed podaniem, reszta do podania
sól, pieprz, cukier
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki na klopsiki muszą być ostudzone, nawet chłodne. Mieszamy, formujemy kuleczki pożądanej wielkości (u mnie trochę większe od orzecha włoskiego) i wkładamy na 30 minut do lodówki, by mięso stężało i łatwiej się smażyły (nie będą się rozszczepiać).
W tym czasie szykujemy sos. Cebula, czosnek, seler na maśle z oliwą/olejem zeszkliłam. Dodałam pomidory i na średnim ogniu, często mieszając, by rozdrobnić pomidory, odparowywałam ok. 1/3-1/2 płynu. Dodaję malutką garstkę posiekanej natki pietruszki. Sos można częściowo zmiksować, ale nie na papkę. Ja zwykle wkładam blender na środek garnka i miksuję przez chwilę. Potem mieszam sos, który dzięki temu zabiegowi jest bardziej jedwabisty, ale nie papkowaty. Sos zostawiamy w cieple, ale by już nie bulgotał.
Klopsiki smażymy na oleju, by się ładnie zrumieniły. Usmażone wkładamy do sosu. Dusimy pod przykryciem ok. 15-20 minut, zależnie od wielkości klopsików, tak by mięso się ścięło, ale nie wyschło. W tym czasie gotujemy ryż (lub inne dodatki, jakie chcemy). Przed podaniem dorzucamy pietruszkę.
 
Smacznego :)