Biała … polska … zimowa … zupka!

Kiszonki wszelakie są ogromnie popularne w naszej części Europy. Nic dziwnego. To doskonały sposób zachowywania warzyw, a jednocześnie doskonałe źródło witamin i minerałów zimą. Kisić można niemalże wszystko. Kapusta i ogórki to oczywistość, ale możliwości jest znacznie więcej – kalafior, buraki – nie tylko na zakwas na barszcz, szparagi, pomidory, papryka, cukinie, marchewki, rzepa, małe cebulki, papryczki chilli, patisony, dynie.
 
SONY DSC
 
Kisić można też owoce, choć poza jabłkami, śliwkami i gruszkami nie mam zbyt dużych doświadczeń. I oczywiście grzyby. Jak widać kiszonki to ogrom możliwości smaków i kolorów na zimę, która tylko z pozoru jest taka monotematyczna.
 
Można kisić albo w glinianym naczyniu, na szybko, albo też przygotować sobie słoje – jednorodne lub z wieloma warzywami i cieszyć się ich smakiem przez całą zimę. Ba! można też bawić się w kolory, gdy do słoja dodamy buraka czy pomidora, które zabarwią nam inne warzywa.
 
20140618_zupa_kiszony_kalafior
 
Dziś zapraszam Was na doskonałą zupę. Kwaśno-słony ziemisty smak kalafiora złamany ziemistością, ale i słodyczą ziemniaków w mundurkach i dopełniony słodyczą nabiału – śmietany lub mleka … hmmm ciekawe jak smakowałoby z mlekiem roślinnym. Zupkę tę można podać też z topinamburem, co by już zupełnie hipstersko było ;)
 
Smacznej i białej zimy Wam życzę :)
 
 
Kiszony kalafior
 
1 główkę kalafiora podzielić na różyczki. Łodygę – w tych miękkich częściach, pokroić na mniejsze części, a wyrzucić tylko zdręwniałą część. Kalfiora włożyć do glinianego naczynia. Dodać ulubiony zesztaw do kiszenia1 pęczek koperku, kilka baldachów kopru, kawałek korzenia chrzanu, 1 główkę czosnku, podzieloną na ząbki, nieobrane, 1 czubatą łyżeczkę gorczycy. Do kiszonek można dodać też imbir, papryczkę chilli, ale do kalafiora mi one nie pasują, no chyba żeby wykorzystać ukiszonego kalafiora do sałatki w stylu azjatyckim. 
Zalać osoloną wodą (zwykle ok. 2 łyżki na litr ciepłej wody). Przykryć małym spodeczkiem i docisnąć czymś ciężkim. Odstawić w nie za ciepłe miejsce (temperatura raczej nei wyższa niż 20 stopni i nie niższa niż 15 stopni) na od 2 do 5 dni. Trzeba sprawdzać, gdyż zależnie od temperatury czas kiszenia może być różny.
 
Do przygotowania zupy odcedzić kalafiora i odlać połowę płynu. Zabrać ze dwa, trzy ząbki czosnku, a resztę zostawić do ukiszenia kolejnego kalafiora, dolewając osolonej wody do zakrycia. Nie używać tego samego zestawu do kiszenia po raz trzeci, gdyż nabiera goryczy. Poza tym istnieje ryzyko, że pojawi się pleśń.
 
Takiego kalafiora można też posiekać i użyć jako sałatki.
 
Aby kiszonka mogła długo stać w słoju i się nie zepsuć musi być najpierw przez 2-3 dni w temperaturze ok 15-20 stopni, potem kolejny tydzień do dwóch w temperaturze 8-12 stopni, a gotową kiszonkę nalezy przechowywać w chłodzie – ok 4-8 stopni. Jeśli ma stać na półkach zwykłej, nie chłodnej spiżarni należy słoiki zapasteryzować.
 
Zupa z kiszonego kalafiora
 
Ukiszonego kalafiora wraz z częścią odlanej wody z kiszenia odstawić na bok. Posiekać zabrane z kiszenia 2-3 ząbki czosnku. Posiekać 2 małe cebule i zeszklić je. Dodać posiekany czosnek. Wlać bulion (drobiowy lub warzywny, dowolny na jaki macie ochotę), około 1 do 1 1/2 litra. Dodać kilka ziemniaków – podgotowanych lub podpieczonych – w mundurkach. Dogotować do miękkości. Dodać ukiszonego kalafiora. Gotować na małym ogniu, tak by nie zagotować płynu, a ugotować kalafiora do miękkości. Na koniec wlać wodę z kiszenia – do smaku, by zupa nie była za słona i zabielić ją śmietaną lub mlekiem (najpierw do miseczki ze śmietaną/mlekiem dolać trochę gorącej zupy, a potem to wlać do garnka).
 
Można też poeksperymentować z mlekiem roślinnym – chodzi o przełamanie kwaskowatości, słoności i ziemistości naturalną słodyczą jaką daje mleko/śmietana.
 
Doprawić do smaku. Podać samą lub z koperkiem. Pieprz moim zdaniem zupełnie nie pasuje do tej zupy, ale to kwestia gustu ;) Można w czasie gotowania dodać szczyptę kminku, ale tak by nie zdominował delikatnego w gruncie rzeczy smaku ukiszonego kalafiora.
 
 

Uśmiech Ukochanego …

… rozjaśnia mój dzień.
 
O ten uśmiech nie trudno, gdy na talerzu przed nim paruje aromatyczna carbonara, cudownie uzupełniona jeszcze bobem z końca wiosny. Gdy carbonara zostaje podana na stół, to uśmiech i przegonienie wszelkich smutków i przykrości mam gwarantowane.
 
SONY DSC
 
Taki mój "love-food" :)
 
A przy okazji zapraszam na wpis z listopada z 2008 roku (klik klik), o zimowej carbonarze, do którego zrobiłam nowe zdjęcie. Aż mi się pyszczek śmieje, gdy widzę jakie zdjęcia robiłam na początku, a jakie teraz. Ciekawa jestem co będzie za kolejne 5 latek :)
 
 
Wiosenna carbonara z bobem
 
Składniki:
20 dag wędzonego boczku, po obraniu ze skóry i odcięciu kostek, pokrojony w paseczki
2-3 żółtka, zależy od wielkości
75-100 g śmietany
garść parmezanu
tymianek
sól, pieprz
1 szklanka bobu, wcześniej ugotowanego i obranego
 
makaron – dowolnie – może być spaghetti, może być penne czy fusilli. Ja wolę penne, ewentualnie fusilli, ale jak ich nie mam, to daję co mam ;)
 
Przygotowanie: Wstawiam wodę na makaron. Boczek wrzucam na suchą patelnię i wytapiam z niego tłuszcz na małym, potem średnim ogniu. Tłuszcz zlewam do pojemniczka i mrożę. Zostawiam tylko trochę na patelni. Wrzucam makaron do osolonego wrzątku i gotuję zgodnie z instrukcją, a raczej jak zwykle 2-3 minuty krócej, by był al dente, a nie "po polsku" rozgotowany :D
W czasie gotowania makaronu mieszam żółtka, śmietanę i parmezan w miseczce. Tymianek dorzucam na patelnię z boczkiem po odlaniu tłuszczu. Gdy makaron się ugotuje, odcedzam go, nie (!!!) przelewam, za to zachowuję odrobinę wody z gotowania i makaron wraz z wodą wrzucam na patelnię do boczku. Dorzucam bób i od razu wlewam śmietanę z żółtkami. Mieszam i wykładam na talerze. Można udekorować parmezanem, można udekorować pietruszką czy szczypiorkiem czy tymianekiem.
 
Smacznego.

Letni kociołek obfitości.

Pełna letnich doskonałości …
 
… doskonale syci latem …
 
… doskonale wpisuje się w pełen zajęć harmonogram mojego dnia …
 
… po prostu doskonała zupka na lato. Prawdziwie letni kociołek obfitości … Zapraszam :)
 
SONY DSC
Ja wiem, że to zdjęcie jest prześwietlone, ale właśnie o to mi chodziło – o uchwycenie tego cudownego słonca dzisiejszego dnia :)
 
Zupa a'la letnie minestrone, czyli jak przygotować sobie kociołek obfitości na lato.
 
W garnku rozpuściłam prawie 2 litry lekiego wywaru drobiowego. W nim ugotowałam cienko pokrojone końcówki od szparagów (z całego pęczka, a szparagi wykorzystałam do innego dania). Dodałam też garść mrożonych małych marchewek, a to dlatego że w moim ulubionym warzywniaku dziś nie było w ogóle żadnych marchewek. Dajcie jednak lepiej młodziutkie marchewki, pokrojone w większe kawałki. Gotowałam tak ok 15 minut, do miękkości warzyw. Potem dodałam 2 większe garści pokrojonej z grubsza zielonej fasolki szparagowej (można też żółtej), oraz podobną ilość zielonego groszku. Groszek też mrożony, ale tutaj to z oszczędności. Ten świeży wolę zjeść w sałatkach, by cieszyć się całym jego aromatem, a mrożony w zupie sprawdza się doskonale. Gotowałam ok 1 minuty.
 
Osobno ugotowałam bobu (też objętościowo tyle co fasolki i groszku) przez 5 minut we wrzątku, potem lekko przestudziłam i obrałam. Na 1 łyżce smalcu z boczku (ja zwykle mam go trochę zamrożonego w lodówce, ale można użyć masła z olejem) podsmażyłam na złoto, jedną średnią cukinię, pokrojoną w ok 6-7 mm plastry. Do zupy dodałam obrany bób i cukinię, pół pęczka posiekanego grubego szczypioru i małą garść posiekanego koperku, kilka garści oczyszczonego z żyłek szpinaku, miąższ (bez pestek) z 2 podłóżnych pomidorów, pokrojony w kostkę i 1 puszkę przepłukanej fasolki czarne oczko. Doprawiłam do smaku solą i pieprzem i odstawiłam na 1 godzinę, by smaki się przegryzły.
 
Osobno ugotowałam makaron nitki. Podałam z lekko podgrzaną zupą. Doskonałe, gdy posypie się serem typu parmezan.
 
Taka zupka nie lubi podgrzewania, a skoro zwykle gotuję duży garnek dla naszej dwójki, odgrzewam później tylko tyle ile zjemy, by nie stracić zieleni warzyw. Nie gotuję też w zupie makaronu, gdyż nie cierpię rozgotowanego makaronu. Makaron gotuję osobno, przelewam zimną wodą, aż ostygnie, przelewam odrobiną oliwy/oleju i trzymam osobno. Podgrzewa się po zalaniu gorącą zupą, a posiłek jest od razu do jedzenia ;)
 
Smacznego.

Chemia na zakupach i co z niej wynika ;-)

Zima, zima, zima …
 
SONY DSC
 
… nic tylko o zimie ostatnio piszę, ale jak tu zapomnieć o białym puchu za oknem, o zimnie, wietrze sypiącym lodowe płatki w oczy. O zaspach na parkingach i chodnikach, o śnieżnych pługach i solarkach (których nie cierpię, ale to nie jest blog o tym jak sól niszczy roślinność przy drogach, więc cóż – tylko wspomnę małą czcionką o tym ;-D) na ulicach, ale też o pięknie malowanych mrozem obrazach na szybie, o soplach lodu zwisających z parapetów. Zima ma wiele obliczy.
 
SONY DSC
 
Łatwo dostrzegać piękno zimy spacerując po lesie czy parku, biegając z psem, robiąc aniołki czy lepiąc bałwany.
Łatwo dostrzegać urok zimy, gdy jasne słońce odbija się od zasp śniegu, a mróz nie atakuje z pełną mocą.
Zupełnie inaczej postrzega się jednak zimę, padający śnieg i wysokie zaspy, gdy z wózkiem i psem idziemy na bazarek wczesnym niedzielnym rankiem. Taka zima potrafi być nostalgiczna, zmuszająca do refleksji. Idąc na targ ostatniej niedzieli myślałam o tym jak wiele zmieniło się w moim życiu dzięki kuchni, dzięki gotowaniu, ale też dzięki blogowaniu. Jak inaczej patrzę na pory roku, na to co wkładam do koszyka, jak dokonuję wyborów nie tylko o tym co kupić, ale i gdzie kupić.
 
SONY DSC
 
Mimo śnieżycy i mrozu, który aż odbierał oddech, gdy skończyły się najpotrzebniejsze warzywa i gdy trzeba było uzupełnić zapasy mąki i kasz, z samego rana wybraliśmy się na pobliski targ "Bazarek na Dołku". A czemu dla wygody nie pojechaliśmy do supermarketu, gdzie w eko-alejce można przecież kupić ekologiczne kasze, a i niektóre warzywa sprzedawane są z certyfikatem eko? Już odpowiadam :)
 
Ostatnio Oczko pisała na swoich Kuchennych Kotach i na Czytelniczym o książce Julii Bator "Zmień chemię na jedzenie". Nie czytałam jeszcze tej książki, ale refleksje Oczka po jej przeczytaniu były tym, co kieruje moimi wyborami, dlatego też moimi przemyśleniami na ten temat chcę się z Wami podzielić. A raczej uzupełnić je o to, o czym Oczko nie napisała, a co dla mnie jest bardzo ważne.
 
W czasie zakupów, podobnie jak i Oczko mam hobby, które Oczko nazywa "obserwacją taśmy". I choć nie jestem ani wojującym ekologiem ani zatwardziałą fanką jedynie polskich produktów, to zawsze uważałam, że to rozsądek i złoty środek w podejmowaniu decyzji są ideałem, który próbuję stosować. Robiąc zakupy sprawdzam etykiety, wybierając produkty jak najmniej przetworzone, bez polepszaczy, konserwantów, barwników. Staram się kupować jak najbardziej naturalne produkty, ale też nie popadam w tym w przesadę, a przede wszystkim uważnie wybieram też miejsce kupowania.
 
SONY DSC
 
Tak jak nie szukam tylko eko produktów, których zaporowe czasem ceny silniej niż ostatnie mrozy zapierają dech w piersi, tak nie szukam tylko eko sklepów. Swoje zakupy zaczynam już w domu, w momencie podjęcia decyzji o tym gdzie kupię to co na liście zakupów się znajduje. Gdyż i to komu zapłacę za podobny produkt ma dla mnie znaczenie. Nie tylko symboliczne, że w takie mrozy jak teraz moja ulubiona Bakaliowa Przekupka czy Warzywna Rodzinka chcieli przyjechać na targ i sprzedawać swoje towary. Cenię mój bazarek za jego koloryt, za jego różnorodność i wytrwałość. Nawet na nim trzeba być uważnym, bo są sprzedawcy, którzy sprzedają "byle co". Ale wystarczy przejść się po nim raz i drugi, zapytać o produkt czy dwa, popatrzeć na ręce nakładające umorusaną w ziemi marchewkę, by wiedzieć w jakim ogonku się ustawić.
 
Wiosną lub latem postaram się napisać Wam więcej o warzywnej stronie mojego bazarku, a tymczasem na Bakaliowej Przekupce się skoncentruję.
Nie, jej ceny nie są dużo niższe niż zamienników w sklepach czy supermarketach, choć zdarzają się i w tej kwestii perełki. Ale gdy patrzę na zmieniający się asortyment, o tym jak pojawiają się nowości, jak suszona morwa, kandyzowane pomidorki koktajlowe czy kolejne naturalnie suszone bakalie, widzę, że nie jest jej obojętne co sprzedaje. Owszem, są i torby z pięknie pomarańczowymi, za to siarką suszonymi morelami, ale są też te ciemne, pomarszczone morele, o mięsistej konsystencji i smaku zakonserwowanego lata. Kupuję żytnią mąkę razową do dokarmiania zakwasu i pytam o mąkę orkiszową białą. Nie ma, ale już tydzień później i w każdy kolejny jest. Kupuję pęczak w ilościach hurtowych – "na pęczki" chciałoby się rzec (oj, zakochałam się w nim ostatnio, ale o tym za chwileczkę") i już dwa tygodnie później słyszę pytanie, czy chcę spróbować niełuskanego pęczaku.
 
Nazwijcie mnie naiwną, głupią czy szaloną, ale ja cenię nie tylko naturalne produkty, ale i naturalne, w sensie zdrowo-rozsądkowe, podejście do nich tych, którzy je sprzedają. To że oni cenią mnie i innych kupujących u nich na tyle, by postarać się i szukać czegoś dobrego. To, że gdy stoję w ogonku, Bakaliowa Przekupka uśmiechnie się do mnie zanim jeszcze przyjdzie moja kolej do zakupów. To, że gdy kupuję sześć rodzajów mąk, kilka torebek rozmaitych płatków, a zadziwiona pani stojąca za mną pyta do czego można użyć takich mąk czy płatków, moja Bakaliowa Przekupka już mówi o nich, podając ich zdrowotne wartości jak i możliwe zastosowania. To, że wystarczy zapytać o produkt, którego nie ma, by już tydzień później był, a potem by pojawiły się również inne jego wersje.
 
To jest ta zakupowa chemia, którą lubię :)
 
SONY DSC
 
Teraz wreszcie o tym co kulinarnego wynika z moich wędrówek po straganach.
Teraz opowiem Wam o mojej nowej miłości – pęczaku. Pęczak zdarzyło się mi jeść w zupie raz czy dwa. Nigdy jednak jakoś do kasz mnie nie ciągnęło. Owszem, uwielbiam gryczaną, ale do kilku mięs z sosami czy pieczonej gęsi i tyle. W dodatku kaszotto zawsze kojarzyło mi się z podróbką mojego ulubionego dania, risotto. Ale gdy kilka tygodni temu u koleżanki zjadłam najlepszy na świecie krupnik z pęczakiem i świeżymi maślakami podsmażonymi na masełku, wiedziałam już że ja i pęczak mamy przed sobą związek długi i pełen przyjemności.
 
To musiało być kaszotto, w dodatku kaszotto grzybowe. Kremowe, aromatyczne, lekko słone, ziemisto-orzechowe, po prostu idealny początek znajomości. Rozgrzewające i sycące, bogate w aromaty lasu i … tak, przyznaję, o niebo lepsze od risotta! Aż nie wierzyłam! No bo jak to!?! Moje ulubione risotto, moja ryżowa droga do raju, zdeklasowane przez swojski pęczak? A jednak! Może to póki co urok nowości, może ta miłość z czasem osłabnie, ale na teraz mogę z ręką na sercu powiedzieć Wam, że nie ma wspanialszego dania na te zimne dni niż kaszotto na pęczaku. Nie tylko ze względu na jego smak, ale również ze względu na to, że w przeciwieństwie do risotta nadaje się do podgrzewania, jest więc idealnym daniem nie tylko na obiad ale i na lunch, zajadany w domu czy zabrany w "lunch-boksie" do pracy.
 
SONY DSC
 
Kaszotto grzybowe póki co króluje w naszej smakowej skali porównawczej, ale i dyniowe z zielonym pieprzem i camembertem, podostrzone dymką i szczypiorem okazało się strzałem w dziesiątkę, przyjemnie łącząc w sobie słodkawe aromaty dyni z burakiem oraz ostrzejsze akcenty pieprzu i dymki. A przy okazji, gotując tę wersję i po wcześniejszym sprawdzeniu na grzybowej wersji, że nadaje się do odgrzewania, uznałam, że kaszotto można przygotować też w formie samej bazy. Bez dodatków, na wpół podgotowane i gdy wracamy do domu czeka na nas tylko do wykończenia, doprawienia i rozkoszowania się nim. Kolejna z licznych zalet kaszotta i pęczaku :)
 
I na tym powinien być koniec opowieści o bazarku, Bakaliowej Przekupce i kaszotto, ale ponieważ rzadko zamieszczam wpisy ponawiające przepis, a o zmienionych jedynie kilku składnikach, to pomimo tego, że na moim stole pojawia się i będzie pojawiać kaszotto w dużych ilościach i rozmaitych smakowych połączeniach, raczej nie będę o nim więcej pisać. Chcę jednak napisać jeszcze jedną rzecz, nie tyle o samym kaszotto, co o jego nazwie. Jakiś czas temu Ptasia na swoim Coś Niecoś pisała o buraczanym orzotto, czyli kaszotto vel pęczotto. I wspomniała o dyskusji na temat nazwy, o denerwujących niektórych neologizmach kulinarnych, anglicyzmach czy spolszczeniach. Nie wdając się w generalną dyskusję nad tym tematem, muszę dodać swoje trzy grosze – uwielbiam słowo "kaszotto" :D Pęczotto czy orzotto są ok, ale kaszotto jest po prostu przeurocze i wybaczcie jeśli powinnam inaczej nazywać to danie. Dla mnie ono jest i będzie pęczakowym kaszotto … hmmmm, dziś wersja z duszonym porem się chyba pojawi :)
 
 
Pęczakowe kaszotto grzybowe
(2 porcje obiadowe lub 4 porcje jako dodatek/przystawka)
 
Składniki:
chlust oliwy
1 cebula drobno posiekana
600-700 ml bulionu (u mnie warzywny)
duża garść suszonych grzybów
1 łyżeczka tymianku suszonego
opcjonalnie: 100 ml wytrawnego wermutu (lub innego pasującego białego wina)
180-200 g kaszy pęczak (oczyszczonej lub pełne ziarno)
garść parmezanu + 1 łyżka masła
 
Przygotowanie: Najpierw zagotowałam bulion z suszonymi grzybami. Odstawiłam na chwilę, by grzyby zmiękły i odcedziłam je. Bulion utrzymywałam na malutkim ogniu, by był cały czas gorący. Na oliwie zeszkliłam cebulę, wsypałam pęczak i smażyłam na średnim ogniu ok 1-2 minut. Chodzi o to by podgrzać ziarna. Wlałam wermut i poczekałam aż się wchłonie. W tym samym czasie zmniejszyłam ogień do małego. Dodałam tymianek i grzyby (zależnie od ich wielkości, można je posiekać lub zostawić) i stopniowo dodawałam bulion, porcja po porcji, aż poprzednia się wchłonęła. Gotowałam ok 20-25 minut (spróbowałam czy jest dosyć miękkie, ale wciąż nie rozgotowane). Zdjęłam z ognia, doprawiłam solą, dodałam parmezan i masło, wymieszałam i odstawiłam pod przykryciem na ok. 10 minut. Po tym czasie nałożyłam i podałam z płatkami parmezanu i sosem a'la pesto z liści pietruszki i liści rzodkiewki.
 
Pęczakowe kaszotto dyniowe
(2 porcje obiadowe lub 4 porcje jako dodatek/przystawka)
 
Składniki:
chlust oliwy
1 duża dymka lub 2 mniejsze, drobno posiekane
600-700 ml bulionu (u mnie warzywny)
opcjonalnie: 100 ml wytrawnego wermutu (lub innego pasującego białego wina) (w przypadku dyniowego kaszotto nie dałam wina/wermutu i nie było dużej różnicy)
180-200 g kaszy pęczak (oczyszczonej lub pełne ziarno)
200 ml puree z dyni (u mnie puree z dyni z dodatkiem buraka jakie przygotowałam do ugotowania zupy krem, o której w ciągu dnia lub dwóch napiszę i wstawię link)
1 łyżeczka zielonego pieprzu, odsączona z marynaty i posiekana (lub utłuczona w moździerzu)
ok. 150 g sera camembert (bez skórki pleśniowej)
szczypior z dymki, posiekany
 
Przygotowanie: Na oliwie zeszkliłam dymkę. Dodałam pęczak i smażyłam na średnim ogniu przez 1-2 minuty. Potem stopniowo dodawałam bulion (jak w przypadku kaszotto grzybowego, porcja po porcji, dolewając kolejną jak wchłonęła się poprzednia). Na koniec gotowania dodałam puree z dyni, posiekany marynowany zielony pieprz i ser camembert. Doprawiłam solą do smaku. Wymieszałam i odstawiłam pod przykryciem na ok. 10 minut. Podałam szczodrze posypane szczypiorem z dymki.
 
Moje uwagi:
– robiłam to kaszotto również z pełnoziarnistego pęczaku. Jest ok, ale to jednak nie to. Nie daje tego samego poziomu kremowości, ale za to ma ciekawy, orzechowo-ziemisty posmak. Nie nazwałabym już takiego dania kaszottem, ale to z pewnością danie warte gotowania i jedzenia, a dzięki użyciu nieoczyszczonej kaszy jest jeszcze bardziej odżywcze i pożywne. Spróbujcie koniecznie, gdy będziecie mieć możliwości kupna pełnoziarnistego pęczaku. Gotuje się go tylko ok 10-15 minut dłużej.
– kaszotto z pęczaku można przygotować też jako bazę – bez dodatków, zeszklić cebulkę, podsmażyć pęczak, wlać wino (lub nie) i ok 1/3 ilości bulionu w 2 partiach. Wystudzić i dokończyć w ciągu 1-2 dni.
– kaszotto szykowałam, podobnie jak risotto dosyć płynne (tzn. po nałożeniu na talerz i poruszaniu delikatnie talerzem w poziomie, kaszotto powinno rozpłynąć się powoli po nim), ale jego konsystencja to rzecz gustu, jak również tego do czego i jako co ma być użyte. Gdy gotuję takie danie jako dodatek do smażonej lub pieczonej ryby czy mięsa, robię je mniej płynne (ok 0,5 l bulionu na ok 200 g pęczaku).
 
Smacznego.

Opowieść o pierogach i krokietach …

Dziś opowiem Wam historię …
 
… historię płynącą z serca … serca domu … serca kuchni … mojego serca …
 
SONY DSC
 
Uwielbiam gotować, krzątać się po kuchni … ekhm Sebastian poprawiłby mnie, że "nie krzątać! raczej szaleć jak tornado". Tak, to prawda :D Dla mnie w kuchni zwykle nie ma miejsca na powolne tańce. Szaleję, w tle leci muzyka, a spod moich rąk lecą obierki, plasterki i kluski. Tak właśnie było w dniu gotowania rosołu. 10-litrowy gar rosołu, drugi taki sam bulionu warzywnego, makaron z kilograma mąki, farsz z mięsa z rosołu, słoikówka z 3 kilo najróżniejszych mięs (o niej napiszę już za chwilę), pulled pork (też już wkrótce pojawi się na blogu), a do tego jeszcze dwa treningi z psem i huragan sprzątaniowo-praniowy … wszystko przed 17:00 … hehehe prawie idealna pani domu :P
 
SONY DSC
 
Ale na drugi dzień to był czas spokoju. Powolny poranek, owsianka zajadana z dżemem brzoskwiniowym na śniadanie, a potem długi poranny spacer z psem pod lasem. I gdy kilka godzin później mój Ukochany wrócił do domu, a szalone psie powitanie zostało zakończone, zjedliśmy szybko nasz rosołek z makaronem, by w kuchni wciąż pełnej aromatów zacząć lepienie pierogów. To nasz mały rytuał … nasz czas śmiechu … hmmmm, znów zdradzę sekret … śmiechu ze mnie, gdy po raz tysięczny próbuję nauczyć się robić te piękne falbanki. Owczem coś tam wychodzi falbanko podobnego, ale i tak kończy się na tym, że to ja wałkuję ciasto i wykrawam, że nakładam farsz na krążek i lekko go zlepiam, a potem wpatruję się jak Sebastian tworzy piękne falbanki. No nic na to nie poradzę, że potrafię zrobić tylko "szczypane" brzegi, a falbanka jest poza moim zasięgiem. Ehhh
 
SONY DSC
 
Potem jednak nadchodzi weekend i znów jesteśmy razem w kuchni. Tym razem ja siedzę na blacie, gdy moje Maleństwo miesza w misce (hmmmm no wiecie jak to jest z tymi słodkimi przezwiskami w małżeństwie ;D) Zbliża się pora lunchu i choć pierogi podsmażane na maśle i popijane rosołem to był wspaniały obiad, teraz oboje mamy ochotę na coś innego. Tym razem to On wsypuje mąkę do miski, dodaje jajka i mleko, by po chwili smażyć cienkie, ale wytrzymałe naleśniki. Naleśniki idealne na krokiety! Absolutnie nie deserowe, cienkie niczym pergamin, trochę grubsze, za to gładkie niczym atłas. Wspaniałe!
 
SONY DSC
 
Bo przecież jeszcze miseczka farszu została z lepienia pierogów, a nie możemy pozwolić by coś się zmarnowało. Wbijam więc jajko do miseczki, zawijam krokiety i po chwili całe przyobleczone w domową bułkę tartą smażą się na ciemno złoto. Z sałatką jarzynową takie krokiety stanowią wspaniałą parę. Sycące, pełne mięsnego, ale i koperkowego smaku. Taki nasz mały comfort food na sobotni wietrzny poranek.
 
 
Są takie dania, które najlepiej smakują przygotowane przez bliskich. Jak rosół, serce kuchni i rodziny.
 
Ale są też takie dania, które najlepiej smakują, gdy przygotuje się je z bliskimi. I to właśnie o nich ta opowieść. Opowieść o pierogach i krokietach …
 
 
Pierogi po-rosołowe
 
Ciasto*:
1/2 kg mąki pszennej na pierogi (ja zwykle używam typ 500)
1/2 łyżeczki soli
do 1/2 litra maślanki
 
Farsz:
Mięso z rosołu (porcja jak tutaj klik klik)
trochę warzyw z rosołu
1/2 szklanki rosołu
2 czubate łyżki masła (na oko)
1 łyżeczka suszonych ziół, wedle uznania i smaku (tymianek lub cząber lub oregano lub koper włoski, so Wam w duszy zagra)
 
Przygotowanie: Najpierw szykuję farsz. Zwykle dzień wcześniej, w dniu gotowania rosołu, gdy mięso i warzywa po odcedzeniu przestygną i można je zmielić. Zmielone na najgrubszych oczkach mięso i warzywa, łączę z roztopionym w lekko podgrzanym rosole masłem i ziołami. Ten rosół z masłem zapewni, że farsz nie będzie suchy, za to będzie wilgotny i aromatyczny. Można dodać jeszcze zeszklonej cebulki, ale ja dodaję tą z rosołu i mielę ją wraz z mięsem i warzywami. Doprawiam do smaku solą, choć najważniejsze to sprawdzić smak tuż przed lepieniem pierogów, po pewnym czasie, gdy już smaki się przegryzą. Farsz do lepienia pierogów powinien byc zimny.
 
Mąkę na ciasto mieszam w misce z solą (czasem jak mam wenę twórczą dodaję jakieś zioła suszone) i wlewam część maślanki. Zasada jest 1:1, ale mi zawsze wychodzi sporo mniej maślanki. Na 1/2 kg mąki to zwykle nie więcej niż 350-400 ml maślanki. Wyrabiam ciasto – najpierw w misce, a potem na omączonym blacie – aż będzie jednolite i gładkie. Zawijam w folię i odkładam na blat na przynajmniej półgodziny**.
 
Kawałek ciasta rozwałkowywuję na omączonym blacie, wykrawam kółka (u nas 8 cm szklaneczką do deserów, ale zwykle przepisy podają 6-7 cm). Nakładam czubatą łyżeczkę farszu i sklejam. Układam pierogi na omączonej ściereczce i gotuję w osolonym wrzątku z dodatkiem oleju. Jak wypłyną po chwili wyjmuję, osączam na sicie i układam na posmarowanej olejem blasze z piekarnika. Po kilku minutach jak wystygną, można je układać na (też posmarowanych oliwą) deseczkach lub talerzykach (zdatnych do używania w zamrażalniku) i zamrażam je ułożone tak by do siebie nie przylegały. Już po godzinie-dwóch, można przełożyć je wszystkie razem do foliowego woreczka i trzymać w zamrażalce. Nie posklejają się.
 
Zawsze robimy dużo więcej pierogów niż jesteśmy w stanie zjeść, dlatego mrożę je, ale gdy robię je tuż przed ich konsumpcją, czekam aż całkowicie ostygną, delikatnie spryskuję olejem i wkładam do pojemnika do lodówki. Te maślankowe pierogi uwielbiają (!) być odsmażane. Gotowane nie ukazują pełni swojego smaku. Więc nawet jak odmrażam je w gotującej się wodzie, potem podsmażam na złoto na oleju z masłem. Pychotka!
 
Wspaniałe z dodatkiem podsmażonej cebulki, posiekanego koperku czy natki.
 
* maślankowe ciasto na pierogi to moje ulubione, ale użyjcie takiego jak lubicie najbardziej
** jeśli w czasie lepienia pierogów zabraknie Wam ciasta, to zagniećcie je szybko, zawińcie w folię, włóżcie do plastikowej miski i postawcie na pokrywce na garnku z gorącą wodą. Gaz powinien być wyłączony, by ciasto nie ogrzało się za szybko.
 
Źródło na ciasto pierogowe już dawno temu podpatrzone u Ptasi :) Farsz podpatrzony u Babci i zmieniony zgodnie z moimi doświadczeniami. Za to tworzenia falbanek mój Ukochany nauczył się od Gospodarnej Narzeczonej, w czasie pierogowego zlotu w moim Szczęściu.
 
Krokiety po-rosołowe
 
Składniki:
Naleśniki – przepis poniżej
Farsz – przepis powyżej z domieszaną garścią koperku
jajka
sól i słodka papryka
bułka tarta
olej do smażenia
 
Przygotowanie: Na usmażonych naleśniku, rozsmarowuję farsz zostawiając z każdej strony po ok 1-1 1/2 cm zapasu. Farszu nie może być ani za cienko ani za grubo ;) I zwijam. Najpierw boki lekko zawijam do środka, a potem od dołu do góry, tak by po przekrojeniu widoczna była spiralka. Dlatego nie można nałożyć za dużo farszu i złozyć tylko na trzy. A raczej można, ale nie będzie wtedy tej uroczej spiralki :)
 
Obtaczam w jajku rozkłóconym z solą i słodką papryką, a potem w bułce tartej (ja używam własnej, z podsuszonego pieczywa, startego w malakserze). Smażę na oleju na złoto, tak by zrumienić kokieta z każdej strony. Czasem nawet boki, ale to wymaga usmażenia ich i potem pojedynczo trzymania na patelni w pionie. Nie jest to więc opcja przy dużej ilości krokietów :D
 
Osądzam na ręczniku papierowym i podaję. Z sałatką jarzynową i ketchupem jest the best :D

 
Naleśniki Maleństwa
 
Składniki:
2 szklanki mąki pszennej (od typ 450 to typ 550, ale można też usmażyć razowe, orkiszowe)
2 jajka
2 szczypty soli
2 łyżki oleju lub oliwy
1 1/2 szklanki mleka
1 szklanka wody
 
Przygotowanie: Składniki w podanej kolejności dodać do miski i krótko i szybko zmiksować mikserem. Najlepiej jest odstawić takie ciasto do lodówki na przynajmniej godzinę, ale można też przelać je przez sito do drugiej miski i tak pozbyć się grudek.
Smażyć na patelni bardzo lekko posmarowanej tłuszczem. Najlepiej rozgrzać trochę oleju na patelni, a potem zetrzeć go ręczniczkiem papierowym. Po usmazeniu wykorzystać do krokietów lub zawijać z ulubionym farszem na słodko lub słono i zajadać. Et voila!
 
Smacznego.