I życie jest piękne :)

 
Jesień to czas rozpieszczających dań. Gdy uciekamy do ciepłego domu przed wiatrami i słotą chcemy czegoś co nas rozgrzeje. Dania, które napełni dom aromatami, a twarze domowników i gości wypełnią uśmiechy.
 
"Bez pracy nie ma kołaczy" jak mówi przyszłowie. By na stole postawić półmisek pełen wspaniałych smaków czasem wystarczy szczęście i trafienie na odpowiedni smak i konsystencję, a czasem – i to jest ta najlepsza część – czasem potrzeba eksperymentów. Eksperymentów ze składnikami, eksperymentów z metodami gotowania czy pieczenia, eksperymentów z dodatkami … krótko mówiąc smakowitej nauki :)
 
SONY DSC
 
Jeszcze wiosną postawiłam sobie za cel odnalezienie idealnego przepisu na żeberka. Nie tyle chodziło mi o marynatę, gdyż to czym przyobleczemy nasze mięso jest zależne od gustów każdego z biesiadników, a czy będzie uznane za idealne zależy w głównej mierze od tego czy zgrały się w jednym miejscu i czasie nasze pragnienia z tym co czeka na nas na talerzu.
 
Nie! W przypadku mięs ideał kryje się w ich strukturze i konsystencji.  Dodatki wpływają na konsystencję, tak samo zresztą jak jakoś mięsa. Pisałam niedawno, że mam małego świra na punkcie sezonowości. Mam też małego świra na punkcie używania mięsa od zwierząt, które wiodły swój żywot względnie szczęśliwie, gdacząc sobie na podwórkach czy ryjąc w zagajnikach. Dlatego też po mięsa jeżdżę do sklepów*, gdzie sprzedawca wie skąd pochodzą jego towary, a dzielone na zapleczu półtusze nie są "zażynane" po raz drugi po śmierci poprzez nieumiejętne ich podzielenie.
 
Dziś jednak nie o wyborach w sklepach czy o wpływie składników na smak i konsystencję mięsa chcę napisać. Dziś chcę podzielić się z Wami moimi doświadczeniami z gotowana, duszenia i pieczenia, w doborze temperatur i czasu, w podziale na etapy, a wszystko to na przykładzie żeberek wieprzowych, które to mogą być rozkosznie rozpieszczającym ideałem lub tłustym, twardawo-wiórowatym koszmarem.
 
SONY DSC
 
Zaczęłam oczywiście od tradycji :D To znaczy od pieczenia w 180 stopniach przez mniej wiecej godzinę do półtorej, zarówno z jak i bez uprzedniego obsmażania. I tutaj efekty były przeróżne, silnie zależne od składników marynaty, długości marynowania, jak również jakości mięsa – nawet tego i tak z wyższej półki jakościowej, bo eko czy też wolnowybiegowej**. Pieczenie wszystkiego niemalże w 180 stopniach to standard w większości kuchni, w większości domach. Efekt jaki dostajemy jest niemalże zawsze mało wymierny, bo u jednego wychodzi lepiej u drugiego gorzej, a wpływ na efekt ma tak wiele czynników, że czasem, aż trudno nad tym zapanować.
 
Co zatem zrobić, by nie być zmuszonym do jechania po te same składniki co ciocia, u której żeberka są idealne czy mama koleżanki, której pieczeń z karczku wszystkich zachwyca? I nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi mi o obniżanie standardów kupowanego mięsa. Od wiosny piekłam żeberka blisko dwadzieścia razy. Za każdym razem kupowałam w jednym z trzech bardzo dobrych i sprawdzonych źródeł, a jednak zarówno zmiejniajaca się pora roku, jak i zapewne różnice w karmieniu świń (tak! wieprzowina to ta słodka świnka, a nie paczka bezpodmiotowego mięcha) czy różnice w długości kruszenia miesa, sprawiały że nawet powtarzane te same marynaty i metody dawały różne rezultaty.
 
Różne rezultaty czekały mnie na talerzu, aż do czasu, gdy przygotowywanie żeberek rozłożyłam na etapy, dostosowane do wolnego pieczenia w niskiej temperaturze. I tak zaczęłam od marynowania mięsa. Zaraz ktoś pewnie rzuci kamieniem, ale wierzcie lub nie, ten etap może być pominięty. Im dłużej pieczemy/dusimy (bo de facto długie pieczenie w niskiej temperaturze to to samo co duszenie), tym mniej istotne staje się wcześniejsze marynowanie, a gdy dodamy do tego etap, który uważam za najistotniejszy – czyli "post-marynowanie", tzn. pozostawienie upieczonego/uduszonego miesa w sosie na drugi dzień, etap wstępnego marynowania możemy sobie darować, jeśli nie mamy na niego czasu.
 
SONY DSC
 
Uznajmy zatem etap wczesnego marynowania za zerowy i przejdźmy do pierwszego etapu. Oczyszczone (z marynaty lub po prostu) mięso, solimy i obsmażamy na bardzo mocno rozgrzanej patelni. Ten etap kilkakrotnie próbowałam wyeliminować i wierzcie mi, nie warto. Nawet jeśli nie zwrócicie takiej uwagi na różnicę w smaku, to różnica w konsystencji i wyglądzie jest ogromna, gdyż mięso nawet pomimo bardzo długiego duszenia w sosie, zachowuje aż do końca tą przyjemną skorupkę na wierzchu, którą łatwo uczynić znów chrupką, jeśli włożymy mięso pod grilla tuż przed podaniem. A do tego ciemnobrązowe żeberka są o niebo bardziej apetyczne niż te jasnobrązowe, czy nawet złociste.
 
Po pierwszym etapie – obsmażaniu, przychodzi etap drugi, który ma dwa elementy. Pierwszym jest zeszklenie cebuli i ewentualnych dodatkowych warzyw, wraz z suszonymi ziołami i korzennymi przyprawami, by tworzyły podstawę dla mięsa w brytfance, a drugim zdeglasowanie całego smaku z patelni winem, wermutem, bulionem, wodą czy piwem. Zbudowanie tej cebulowo-warzywnej podstawy wpływa nie tylko na smak, ale poprzez to, że unosi mięso częściowo ponad powierzchnię płynów, pozwala dalej pracować nad odpowiednią strukturą mięsa, które dzięki temu jest zarówno duszone jak i gotowane na parze.
 
SONY DSC
 
Etap trzeci też składa się z dwóch elementów. Pieczenia/duszenia w niskiej temperaturze oraz "post-marynowania" mięsa w sosie po upieczeniu. I tutaj dobór temperatury jest kluczem by uzyskać idealne żeberka. Według mnie są dwie metody. 140-150 stopni i pieczenie przez 3-4 godziny to idealna metoda, gdy nie mamy zaufania do piekarnika, by zostawić go na noc albo też wiemy, że nie ma szans byśmy chcieli obudzić się po 6-7 godzinach :P 90 stopni i pieczenie przez 6-7 godzin to ideał nocny (ewentualnie na krótki czas pracy, jeśli nasz piekarnik sam się nie wyłącza), choć uprzedam, że pomimo szczelnego zakrycia aromaty jakie się wtedy unoszą w mieszkaniu są po prostu zniewalające i smakowite sny gwarantowane :D
 
To właśnie ta niska temperatura w połączeniu z cierpliwie udzielonym czasem dają nam idealną konsystencję żeberek, a gdy dojdzie do tego użycie lubianych przez nas składników i "post-marynowanie" smak i konsystencja razem stworzą symfonię smaku pod tytułem idealne żeberka. Dalej pozostaje już tylko etap ostatni, czyli odgrzanie i doprawienie wszystkiego oraz przygotowanie dodatków, by wszystko pojawiło się na stole i rozgrzało ciała, serca i dusze biesiadników. Uprzedzam, takie żeberka uzależniają :)
 
Ja wiem, że to wszystko co napisałam brzmi długo i zawile, że wygląda trudno i groźnie. Ba! nawet dla uczynienia tego posta bardziej wesołym wrzuciłam tu kilka obrazków z naszych szaleństw z Arthasem, gdyż niestety większość żeberkowych dokonań nie została uwieczniona w porze jaka dawałaby szanse na ładne zdjęcia :D A poza tym mam ogromnego świra na punkcie naszego kochanego łobuziaka, a pierwsze eksperymenty z żeberkami zaczęłam robić niedługo zanim on pojawił się u nas, więc był świadkiem tych smakowitości. A że to były smakowitości, to niech to ostatnie zdjęcie będzie dowodem :D
 
arthas4
 
Wracając do żeberek. Ten przepis choć brzmi skomplikowanie, jest jednak jednym z prostszych i mniej wymagających przepisów, a jedyna trudność polega na organizacyjnej stronie i włożenia naszych żeberkowych dokonań albo w wieczorny albo w nocny schemat dnia. Dzień wcześniej upieczone żeberka, na drugi dzień stają się szybkim i bezproblemowym daniem, dając nam albo czas by poszaleć z dodatkami albo też by zająć się innymi sprawami w domu, na które nie było czasu wcześniej. Albo też by po prostu spędzić ten czas drapiąc zmęczonego spacerem psiaka za uchem, siedząc wtuloną w ramię Ukochanego. I życie jest piękne :)
 
 
Żeberka idealne
 
Składniki:
2 kg żeberek wieprzowych (ale jeśli chcemy mroźić porcje żeberek, to najlepiej od razu podwoić składniki, by mieć później zachomikowane porcje tego smakowitego dania :D)
 
4-5 dużych ząbków czosnku, drobno posiekane
dużu kawałek imbiru, wielkości kciuka, drobno posiekany
szczypta płatków chilli (zależnie od upodobań ostrości, ja robię mało ostre ze względu na wymogi żołądkowe ;D)
8 łyżek sosu sojowego
2 łyżki miodu
sok i skórka cytryny
1/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki goździków
 
olej
3-4 duże cebule, drobno posiekane
4 gwiazdki anyżu
1 szklanka wermutu
bulion warzywny lub woda
gruby szczypior dymki, posiekany
 
Przygotowanie: Żeberka pokroić na pojedyńcze lub podwójne kostki. Czosnek, imbir, drobno posiekane wymieszać z miodem, chilli, sosem sojowym, cytryną, goździkami i cynamonem. Tą marynatą natrzeć żeberka i odstawić na dzień do lodówki. Ten etap można pominąć i zacząć obsmażanie, bez marynowania.
Żeberka wyjąć godzinę*** przed pieczeniem. Nagrzać piekarnik do 140-150**** stopni Celsjusza. Zalać je wermutem i w ten sposób oczyścić z części marynaty (jak czosnek i imbir). Mięso powinno być bez żadnych elementów marynaty (bo inaczej czosnek się spali i będzie gorzki) i osuszone. Wino z marynatą odstawić na później. Na oleju i na wysokim ogniu obsmażyć żeberka aż mocno (!) zbrązowieją. Przekładać je na talerz.
Po obsmażeniu mięsa, na mniejszym ogniu szklę cebulę wraz z gwiazdkami anyżu. Po kilku minutach wlewam wermut z marynatą, by zdeglasować patelnię i zredukować wino do 1/2. Po zdeglasowaniu patelni, przelewam zawartość patelni na dno brytfanki, układam na cebuli żeberka (kostką do dołu) pojedynczą warstwą i dolewam bulionu/wody do wysokości połowy żeberek. Przykrywam folią aluminiową. Wkładam do piekarnika i piekę przez 3-4 godziny (zależnie od jakości mięsa, jego grubości), aż będą miękkie i delikatnie rozpadające się. Pilnuję by sos się zbyt mocno nie odparował.
Po tym czasie wyjmuję żeberka z sosu, sos przecedzam, ale zachowuję jego składniki w osobnym pojemniczku (wyrzucam tylko gwiazdki anyżu). Żeberka wkładam do miski, wyższej niż szerszej i zalewam ciepłym sosem. Odstawiam do ostudzenia a potem do lodówki, gdzie czekają na drugi dzień. Na drugi dzień mogę bezproblemowo odtłuścić sos, przez zdjęcie tłuszczu jaki ściął się na wierzchu. A dzięki temu, że składniki marynaty jak cebula, czosnek i imbir wyjęłam, teraz nie pozbędę się ich zdejmując tłuzcz. Tłuszcz zachowuję do podpiekania ziemniaków na następne dni lub mrożę, by dodać później do bigosu.
Na ok pół godziny przed podaniem odtłuszczony sos z żeberkami łączę w garnku ze składnikami jakie pozostały po odcedzeniu (cebula, czosnek, imbir) i gotuję na malutkim ogniu, by odgrzać całość i lekko zredukować sos. W tym czasie akurat albo piekę ziemniaki albo gotuję kaszę gryczaną (klik) oraz szykuję inne dodatki (jak naprzykład sałatka na ciepło podana do innych, dawno temu pieczonych, smakowitych, choć nie idealnych żeberek – klik). Mięso mniej potrzebuje już atencji, może poza doprawieniem do smaku sokiem z cytryny, solą i pieprzem. Na ostatnie 5-7 minut pieczenia ziemniaków, wkładam nad nimi żeberka wyjęte z sosu, tuż pod grzałkę, by się ładnie zrumieniły, a sos w tym czasie doprawiam. Podaję udekorowane grubym szczypiorem dymki, który dodaje doskonałego świeżego posmaku i pięknie ożywia brązowe danie zielenią. Idealnie też pasuje tutaj podduszona marchewka w sosie z pomarańczy i masła.
 
Żeberka i sos – osobno i/lub w porcjach – doskonale nadają się do zamrożenia. Jeśli sos zostanie, jest doskonały razem z makaronem jako szybki lunch.
 
Pieczone ziemniaki
 
Ziemniaki, nieobrane, ale dokładnie wyszorowane smaruję oliwą, posypuję solą morską i nakłuwam w kilku miejscach szpikulcem do spinania zrazów. Zawijam je w cienko posmarowaną oliwą folię aluminiową i piekę ziemniaki w 200 stopniach do miękkości – czas zależy od pory roku, odmiany i wielkości, ale od 40 minut do nawet 1,5 godziny.
 
* jednym z takich miejsc, najlepszym z najlepszych jest sklep Befsztyk, o którym niedługo napiszę, a tymczasem tylko odesłanie czynię :)
** wolnowybiegowe to moje "przeniesione" z kurczaków określenie na wszystko co pochodzi od gospodarstwa takich lub prawie takich jak "eko/bio", ale bez marż wziętych z kosmosu za samą nalepkę bio.
*** ideałem jest przynajmniej godzina, tak by mięso doszło do temperatury pokojowej, ale przynajmniej niech to będzie pierwsza czynność, gdy zabieramy się za gotowanie, a też będzie dobrze ;)
**** lub 90 stopni przez noc, tzn. maks 6-7 godzin, więc albo musimy mieć samowyłączający się piekarnik albo wstać choć na chwilę, by wyjąć mięso z piekarnika. Dalsze czynności możemy spokojnie zrobić jak obudzimy się ponownie :D
 
Żeberka dołączam do Korzennego Tygodnia u Ptasi:
 
Smacznego.

O grzesznych przyjemnościach i jak na nie zapracować.

Nie ma większego, bardziej wyraźnego symbolu jesieni, niż dynie. Nie ma też większej dumy początkującej ogrodniczki, która w dodatku tak niecnie ;) zaniedbała tego lata swój ogród, niż zebrana z własnej grządki dynia. Dziś będzie więc o dyniach i o tym jak smakowicie mogą urozmaicić nam jesień :)
 
 
Dynie to niezbyt kłopotliwe w uprawie warzywa, ale za to żarłoczne za wszystkie inne. Na jesieni porządnie podsypałam grządkę obornikiem, a i na wiosnę stosowna dawka nawozów się tam pojawiła. Moja przygoda z dyniami prawdziwie zaczęła się nie tyle od zaplanowania, która grządka będzie je gościć, ale od jesiennej wizyty u mojej dobrej pomarańczowej duszy, Ani. U niej to właśnie odbierając skrzynki z pomarańczami z Sycylii rozmawiałyśmy o uprawie dyń i cukinii, a że na jej blacie dynia hokkaido leżała, czekając aż powstanie z niej coś smakowitego, ja o pestki się uśmiechnęłam.
Całe z miąższem zabrałam do domu, by je oczyścić dokładnie pod wodą, a potem suszyć przez dni kilka na zmienianych często ściereczkach. Potem już tylko do papierowej torebki je wsypałam i do zimnej piwnicy zaniosłam. Tak, tak, zimnej. Nasiona praktycznie wszystkich roślin lubią krótki okres zimna. W końcu tak też i w naturze się to odbywa, gdy roślina rodzi owoce, a one z czasem uwalniają nasiona, leżąc przez zimę na ziemi. Jakie dokładnie procesy tam wtedy zachodzą … jeszcze nie wiem, ale kiedyś się dowiem :)
 
 
Gdy zima powoli ustępowała wiośnie pola, w pierwszych dniach przedwiośnia ja za sianie rozsad się zabrałam*. Pisałam Wam już o tym tutaj. Niestety wtedy z dyniami popełniłam błąd poważny, który spowodował, że po pierwszej radości z kiełkowania moich dyń, cukinii i ogórków (bo to wszystko ta sama rodzina) wiele młodych siewek mi zmarniało. Błąd polegał na tym, że rośliny płożące potrzebują szczególnego zabiegu po wysianiu do doniczek (czy do ziemi też).
 
Doniczki powinny być wypełnione ziemią do 2/3, gdzie po 2 nasionka wkładamy. Kiedy siewki wzejdą, słabszą uszczykujemy, a silniejszą gdy podrośnie ponad obręb doniczki zasypujemy ziemią po wierzch doniczki. Ja niestety tego nie zrobiłam i bardzo delikatne siewki, stały się jeszcze delikatniejsze i duża część mi ich zmarniała, zanim zorientowałam się dlaczego. Kilka jednak dyń, cukinii i ogórków przetrwało, by po Zimnej Zośce (15 maja) zostać posadzone do ziemi, porządnie w marcu nawiezionej obornikiem.
 
Później poza podlewaniem i odchwaszczaniem roboty z nimi wielkiej nie ma. Ja wsadziłam dynie i cukinie trochę zbyt gęsto, wyszły mi wszędzie wokoło na ścieżki. Idealna odległość pomiędzy sadzonkami to 60 cm, ale nawet jak te odległości były u mnie mniejsze, nawet do 40 cm, nie stała się im żadna krzywda, a tylko trudno było kosić trawę na ścieżkach ;D
 
 
No właśnie, nawożenie. Wspomniałam już, że grządkę na dynie nawiozłam porządnie na jesieni obornikiem. Na wiosnę poza dawką obornika, nawiozłam ją kompostem, rozluźniając ją też trochę, gdyż dynie lubią ziemię przewiewną. Potem jeszcze dokarmiłam je po pojawieniu się pierwszych kwiatów, ale ponieważ bawiłam się w masterchefowe szaleństwa, ostatniego nawożenia, po pierwszym pojawieniu się owoców nie zrobiłam. Skończyło się na tym, że miałam tylko jeden zbiór owoców, ale jak na pierwszy raz i tak uważam, że dynie mnie polubiły :)
 
No dobrze, ale skoro już Was zanudziłam moimi uprawowymi doświadczeniami, czas coś smakowitego Wam podać :) A wierzcie mi, było smakowicie. Tak luksusowej zupy dawno już nie jadłam. Jedwabista, kremowa, wyrazista – co nie jest łatwe, przy mdławym smaku dyni – poezja i rozkosz dla podniebienia!
 
Trik polegał przede wszystkim … na obłędnej ilości masła. Przyznaję, że miałam chwilę zawahania, tym bardziej, że zupę robiłam z podwójnej ilości. Myśl, że do garnka mam wrzucić dwie kostki masła była … hmmm lekko zastanawiająca. Ale, ale! Nie powiedziałam Wam jeszcze skąd pomysł na tą zupę. Recepturę wynalazłam w wycinku z jednej z książek Hestona Blumenthala. Jak więc mogłam nie zaufać takiemu mistrzowi?! Do garnka więc wskoczyły dwie kostki masła i pozostałe podwojone w swojej ilości składniki, a maślany aromat wypełniał dom i upajał. Pomyślałam sobie wtedy, że to taki prawdziwy comfort food :)
 
 
To co odkryliśmy w miseczkach było poezją nie do opisania. Rozkoszą większą niż ambrozja bogów. Gładka niczym jedwab, przełamana chrupkością orzechowej posypki zupa kryła w sobie doskonałe maślano-dyniowe smaki wyraźnie wyostrzone przez ocet i olej sezamowy. Szczypta cayenne dodawała na końcu języka tego przyjemnego żaru, łagodzonego świeżością i słodyczą smaku papryki.
 
Jeśli potrzebujecie zupy wyjątkowej, na zupełnie wyjątkową okazję – to ten dyniowy krem z pewnością zasługuje na takie miano. Nie jest to zupa codzienna, choćby przez tonę masła do niej użytego, a biorąc pod uwagę moje ciągle nieudane odchudzanie ;D i pilnowanie cholesterolu u mojego Ukochanego to na takie rozkosze pozwalamy sobie tylko od czasu do czasu. Ale by uhonorować tak wspaniałe plony wiedziałam, że potrzebujemy czegoś specjalnego, a poza tym …
 
… warto od czasu do czasu zgrzeszyć :)
 
 
Grzesznie rozkoszny krem z dyni
 
Składniki:
850g miąższu dyni
Oliwa z oliwek
250g niesolonego masła
3 cebule, obrane  i pokrojone w piórka
400g tłustego mleka
4 gałązki rozmarynu
Szczypta pieprzu cayenne
40g oleju sezamowego (lub do smaku)
40g octu balsamicznego (lub do smaku)
sól
 
Do wykończenia i podania:
20g orzechów laskowych, podpieczonych
½ gałązki rozmarynu
20g grubo mielona bułka tarta
1 łyżka zbrązowionego masła**
1 czerwona papryka, podpieczona i pokrojona w kwadraciki (ja kupiłam słodkiej, długiej odmiany i zostawiłam ją świeżą)
Pestki dyni (pominęłam)
Oliwa paprykowa (opcjonalnie, ja użyłam zwykłej, ale bardzo dobrej jakości)
 
Przygotowanie: Rozgrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Połowę dyni pokroić na plasterki na mandolinie (lub w mikserze, myślę, że można też zetrzeć na grubych oczkach tarki). Drugą połowę pokroić w duże kostki. Kostki dyni skropione oliwą podpiec w piekarniku przez ok. 45 minut lub do czasu jak będą miękkie i skarmelizowane. W dużym garnku roztopić 200 g masła i zeszklić cebule i plasterki dyni przez ok. 10 minut. W między czasie w drugim garnku podgrzać prawie do punktu wrzenia mleko. Zdjąć z ognia i włożyć 4 gałązki rozmarynu. Odstawić na ok. 20 minut. Po tym czasie przelać przez sitko do dyni i cebuli wraz z 600 g zimnej wody i podpieczoną dynią. Gotować ok. 10 minut na niewielkim ogniu, aż dynie zrobią się miękkie. Zdjąć z ognia, zmiksować i przetrzeć przez sitko (koniecznie przetrzyjcie – dopiero wtedy zupa jest prawdziwie jedwabista!). Doprawić do smaku cayenne, octem balsamicznym, olejem sezamowym i solą.
Do podania zmiksować na grubą posypkę orzechy z bułką i rozmarynem. Miseczkę lub talerz na zupę posmarować zbrązowiałym masłem i obsypać orzechową posypką. Na dno włożyć pestki dyni i kosteczkę z papryki. Przed podaniem podgrzać zupę, dodać resztę (50 g) masła i zblendować, wtłaczając w zupę powietrze (końcówka blendera powinna wystawać częściowo ponad powierzchnię płynu). Wlać do przygotowanych miseczek. Udekorować kroplami ostrej oliwy.
Ja zmieniłam zupę na etapie przygotowania. Chciałam by jedwabistość zupy znacznie mocniej była przełamana chrupkością, a ponieważ udało mi się kupić nieziemsko wręcz słodkie, długie odmiany papryk, nie podpiekałam ich, by dodały zupie świeżości i chrupkości. Element ze zbrązowionym masłem pominęłam, za to posypkę użyłam do dekoracji zupy oraz postawiłam ją na stole, by można było dosypywać jej sobie wedle uznania. Zupę udekorowałam niesmakową oliwą, ale bardzo dobrej jakości.
 
** zbrązowione masło – roztopić niesolone masło na małym ogniu, mieszając aż zrobi się złoto-brązowe. Zdjąć z ognia i przelać przez  filtr do kawy. Przechowywać w lodówce.
 
Źródło: Heston Blumenthal
 
* jakoś na przełomie lutego i marca dobrze jest przygotować rozsady roślin dłużej rosnących, jak dyniowatych czy pomidorów, karczochów i kardów. Bobowatym (czyli wszelkie groszki, fasolki czy bób) wystarczy jak przygotujemy rozsady w kwietniu.

Jesienne Elysium, co daje ciepło dla ciała i duszy.

Jesień to piękna pora roku, ale prawdziwie doceniłam ją w tym roku. Przygotowanie ogrodu do zimy ma w sobie coś oczyszczającego duszę. Sprząta się przecież ogród, ale i przy okazji ma się czas na najróżniejsze rozmyślania, plany, wspomnienia i postanowienia. To również czas oczekiwania na nowe …
 
 
Po powrocie z MasterChefowych szaleństw i wykurowaniu się po koszmarnym zapaleniu gardła obraz jaki ukazał mi się na mojej działeczce w pierwszej chwili zmroził mi serce. Mój wymarzony szpaler z piennych krzewów porzeczek padł od choroby – zamierania pędów, a i niezliczone ilości kopców i korytarzy nornic też mu nie pomogły. Po pierwszej chwili smutku, ba! nawet kilku łez, zabrałam się jednak do pracy, mocno postanawiając sobie, że żadnych nowych krzewów i drzew póki działka nie będzie zdrowa. Niestety lata zapomnienia sprawiły, że najróżniejsze choroby grzybowe rozwinęły się na drzewach i krzewach w najlepsze. Starym drzewom w większości nie grozi to tak bardzo jak młodym, więc by nie narażać się na takie smutne niespodzianki, za wsadzanie czosnku się wzięłam. W każde wolne miejsce wsadzam ząbki czosnku, a od wiosny wywary i gnojówki z czosnku będą zraszać moje drzewa i krzewy, każdy najmniejszy nawet skrawek ziemi, by ją uleczyć i dać jej siły do rodzenia zdrowych plonów.
 
 
Nie było jednak tak źle z moimi plonami. Wprawdzie fasolki i groszek przerosły i zwiędły w czasie mojej nieobecności, ale jarmużu, rukoli, natki pietruszki, a nawet mini marcheweczek było co niemiara. Zabrałam się więc za zbieranie plonów, pielenie, wyrywanie i odchwaszczanie. Oczyszczanie krzaczków truskawek, by w przyszłym roku dały znów tak smakowity plon jak tej wiosny i lata, było jedną z pierwszych, bo i trochę spóźnionych, prac. Zaraz za nią przyszło wyrywanie aksamitek, by je na susz przeznaczyć, który na wiosnę w wywary się zmieni, aby zabezpieczał moje siewki, zwalczał mszyce i kilka glebowych szkodników.
 
 
Dyń zebrałam aż pięć z mojej malutkiej grządki, a i nawet dwie cukinie się uchowały. Cukinie szybko w sosie pomidorowym z ostatnią bazylią z grządki zatonęły, by nam szybki obiadek na rozgrzanie stworzyć. Posypane owczym serem były dokładnie tym czego tamtego dnia pragnęliśmy. Prostym obiadem, pełnym smaku końca lata, pożywnym dzięki dodatkowi czerwonej soczewicy. Po prostu pycha!
 
 
Kiedy na grządkach znów porządek zawitał, a wszystkie chwasty zostały wyrwane, pozostały tak jeszcze nieliczne, późnojesienne, a nawet wczesno zimowe warzywa – skorzonera i salsefia – moje dwa eksperymenty, wciąż rosną w ziemi, a ja pierwszych przymrozków nie mogę się doczekać. Właśnie wtedy najlepiej zbierać te zapomniane warzywa. Już szukam pomysłów na ich przygotowanie, gdy zziębnięta wrócę z ostatnimi plonami tego roku.
 
 
Choć napisałam Wam wcześniej, że choroby tak szybko nie grożą starszym drzewom, niestety zbyt długo chorujące drzewa nie zawsze dadzą się uratować. Piękna śliwka węgierka, którą przez ostatni rok starałam się wyleczyć, musiała w tym roku pójść pod nóż. Rak drzewny w głównym pniu, zgnilizna drzew pestkowych nie dały mi wyboru. Po podłączeniu więc prądu przez mojego Ukochanego do naszego do tej pory nie zelektryfikowanego Elysium, za piłę łańcuchową się złapaliśmy i śliwa oraz równie chora grusza w opał się zmieniły, którym naszych drogich sąsiadów obdarowaliśmy. Nic nie może się zmarnować i choć teraz puściej zrobiło się na naszej działeczce, za rok czy dwa, gdy choroby przegonię, znów posadzę drzewa owocowe, by za kilka lat cieszyć się ich owocami. A tymczasem pielęgnuję, chucham i dmucham na pozostałe drzewa – śliwę, morelę, czereśnię, jabłoń i młodziutkie wiśnie, by pięknie się rozwijały i cieszyły nas swoimi owocami. Nie ma nic piękniejszego niż przyjechać na działkę z samego rana, pracować przez kilka godzin, a potem posilić się własnymi czereśniami czy śliwkami, zerwać jabłko czy zajadać morele. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy na takie myśli :)
 
 
W czasie zbierania plonów czy prac wszelakich, często nie tylko towarzyszy mi Ukochany, sąsiedzi czy przyjaciele, ale również zwierzaki. Ptaki trudniejsze są do uchwycenia w kadrze, ale uwielbiam patrzeć na małe sikoreczki, ba! nawet szpaki mi nie przeszkadzają – z chęcią podzielę się z nimi odrobiną owoców. Najciekawiej jednak jest, gdy działkowa kotka (tak naprawdę, to nie wiem czy to kot czy kotka, ale jest tak podobna do mojej zmarłej Briczolli, że w duchu nazywam ją Briczką) siedzi w pobliżu i obserwuje moje działania. Pewnie wie, że za chwilę odłożę grabki, zdejmę rękawice i z przywiezionej kanapki wyciągnę plasterek wędliny lub sera :) Łasuch :)
 
 
Nie jest to jednak jedyny łasuch. Rudi, psiak naszych sąsiadów wie, że gdy rozpalamy grilla należy się pojawić, bo z pewnością jakaś kiełbaska, albo kawałek steku poleci w jego stronę. Ostatnio tak był zafascynowany, gdy zbierałam nasiona czarnuszki, że aż jeden kwiatek zjadł. Czemu się jednak dziwić, skoro Rudi nawet kromkę chleba zjada z zadowoleniem, a ja podczas ostatniego zbierania plonów na ciekawy dodatek do chleba wpadłam … czarnuszka z tymiankiem. Zawsze uważałam, że najlepiej na talerzu i w garnku łączyć to co się razem zbiera, a skoro tego samego dnia tymianek ogołociłam do zasuszenia i czarnuszki nasionek całkiem przyzwoitą ilość zebrałam, to trzeba i taki aromatyczny związek wypróbować.
 
 
Kiedy już plony zostały zebrane, prace zakończone, a niezwykle aktywny, pełen szaleńczej pracy wrzesień skończony … czas na radowanie się zasłużonym odpoczynkiem, smakowitymi darami ziemi i oczekiwanie na nowe … pory roku, a może i inne zmiany, ale o tym cicho sza, by nie zapeszać :)
 
Podzielę się więc z Wami tym pięknym widokiem, moich jarmuży, późnej botwino-szpinaku (która okazała się jednak kiepskim smakowo eksperymentem), pietruszki, marchewek i porów.
 
SONY DSC
 
Dla rozgrzania ciała i duszy taka oto pożywna jesienna zupka dla początkującej rolniczki powstała. Wyrazistość wędzonki wraz z ciecierzycą i soczewicą potrzebowały jeszcze dwóch odmian jarmużu dla koloru i kapuścianego smaku, słodyczy ostatnich marcheweczek, ostrości porów (tak, tak, też mini – ale przecież moja działeczka mała jest, więc i małe odmiany wybieram). Jeszcze tylko potrzeba było szałwii i cząbru, jako podstawy aromatu, garści natki pietruszki na koniec i co ważniejsze, fundamentu – domowego, pełnego esencjonalnego smaku drobiowego bulionu. Tak powstała pełna jesiennego smaku, niemalże całkowicie z moich własnych plonów ugotowana, zupa dla rozgrzania ciała i duszy :)
 
 
Na zupełny koniec chcę podziękować mojej kochanej Duchowej Siostrzyce, Kini i zwariowanej Basi za wyróżnienie Versatile Blogger. Bardzo Wam dziękuję i cieplutkie uściski ślę :)
Niestety ja nie bawię się w łańcuszki. Zbyt wiele jest blogów, które lubię, blogerek i blogerów, których potrawy i słowa zapadają mi w pamięć, by wyróżnić tylko garstkę z nich. A co do 7 faktów, to wystarczy poczytać kilka moich wpisów, by dowiedzieć się znacznie więcej :)
 
 
Jesienna zupa z jarmużem i ciecierzycą
 
Składniki:
30 dag wędzonki lub wędzonego boczku
1 szklanka namoczonej ciecierzycy
1/3 szklanki czerwonej soczewicy
1 1/2 litra domowego bulionu drobiowego
1 duża gałązka liści szałwii, liście oberwane i pokrojone w paseczki
1 łyżeczka suszonego cząbru
3 mini pory, pokrojone w paseczki (lub 1 średni)
1 szklanka mini marchewek (lub 2 średnie, pokrojone w kostkę)
3 szklanki jarmużu (u mnie zielony i bordowy), porwany w niewielkie kawałki, takie na kęs
garść natki pietruszki, posiekanej
sól, pieprz
 
Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w kostkę, przesmażyłam. Ponieważ wędzonka ma niewiele tłuszczu nie musiałam go odlewać, ale gdyby użyć boczku, lepiej odlać część tłuszczu. Można go przechować w lodówce i użyć np. do pieczenia ziemniaków. Dodałam marchewki i pora. Przesmażyłam kilka minut. Wlałam ciepły bulion i wrzuciłam namoczoną przez noc ciecierzycę. Gotowałam do miękkości ciecierzycy, zdejmując szumowiny. Jak szumowiny przestały się pojawiać, wsypałam suszony cząber i posiekane liście szałwii. Gdy ciecierzyca była prawie miękka, wsypałam soczewicę, gotowałam ok. 10 minut. Na koniec wrzuciłam jarmuż i gotowałam kilka minut, tylko by zmiękł, ale nie stracił za nadto koloru. Doprawiłam solą i pieprzem do smaku. Do przybrania posypałam zupę w miseczkach natką pietruszki.
 
Smacznego.

Szczęśliwa czternastka :)

Alwernia … to było miejsce niezwykłe. Czterdziestka zapaleńców w kosmicznym wręcz studiu … poznawaliśmy się, pierwsze bliższe znajomości się zawiązywały. Wraz z Kinią (blogową AleBabką) prawie na każdy temat na który rozmawiałyśmy, miałyśmy tak podobne, albo wręcz te same opinie i poglądy, że zaczęłyśmy śmiać się, że jesteśmy duchowymi bliźniaczkami. Już w czasie castingu od początku gadałyśmy jak nawiedzone o jedzeniu, o blogach, o naszych marzeniach :)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Rozmowom o jedzeniu, o tym co nas czeka nie było końca. Obawy, ekscytacja, radość i wyczekiwanie … tego było najwięcej. Choć jestem gadułą, nie jestem jednak zbyt pewną siebie osobą, a w większym, nieznanym sobie towarzystwie jestem dość spięta i niepewna. Gdy byłam w tym gronie amatorów kucharzy, czułam się trochę nierealnie, czasem miałam ochotę uciekać, a czasem czułam się jakbym była we właściwym miejscu i czasie … tak wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. Od samego początku duch współzawodnictwa między nami był zdominowany przez ducha przyjaźni i to była najprzyjemniejsza niespodzianka. Monia była dla nas wszystkich jak energetyczna bateria – uśmiechnięta, pełna energii, która wprost zarażała.  Patrzyłam wtedy na nas wszystkich i wiedziałam, że gdyby nie MasterChef nigdy nie poznałabym wielu z tych wspaniałych osób. I choć spotkały mnie też i rozczarowania co do niektórych, to właśnie ta dobra, koleżeńska atmosfera była tym co w czasie oczekiwania na zadania było najważniejsze.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
I tak przyszło nam zmierzyć się z … cebulą. Kiedy weszliśmy do studia i zaczęliśmy się po nim rozglądać, pierwsze co zobaczyliśmy to długi rząd stanowisk z nożami i miskami, a po chwili dopiero dostrzegliśmy jurorów. Mieliśmy całą masę domysłów. Chyba większość była za tym, ze pierwsza konkurencja będzie dotyczyła techniki krojenia, a noże jakie zobaczyliśmy w studiu tylko to potwierdziły. Ale co będziemy kroić, a może obierać? Jabłka, ziemniaki, cebule … co?
 
Wyjaśniło się, gdy do studia wjechała ciężarówka z ogromną ilością worków cebuli. Chciało mi się śmiać. To właśnie dwa lata temu, w czasie gdy postanowiłam nauczyć się dobrze i szybko kroić cebule, zapłakując się nad nimi, postanowiłam nigdy już nie bać się mówić o stracie pamięci. Gadając wtedy sobie a muzom na moim blogu, pisałam po raz pierwszy, przełamując lęk i czując, że staję się silniejsza. Czemu? A to dlatego, że zbyt wiele kosztowało mnie ukrywanie tego. Przez ten strach nie wykorzystałam kilku ciekawych okazji w swoim życiu i gdy kolejna przeszła mi koło nosa dwa lata temu, obiecałam sobie „nigdy więcej”. Wyszłam wtedy z muszelki, kokonu, który nie pozwalał mi rozwijać skrzydeł i każdemu i zawsze już powiem – walczcie ze swoimi demonami, mówcie o nich i wyrzućcie je w ten sposób daleko. Wtedy nawet taka mała myszka jak ja, może poczuć się gigantem ;)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stałam więc prawie na samym końcu sznura stanowisk i zapaleńców amatorów, kroiłam cebulę skoncentrowana na niej, jakby od niej zależało wszystko, a gdzieś w mojej głowie przewijały się wszelkie szczęśliwe historie z mojego życia. Ręce ze zdenerwowania trzęsły mi się okrutnie, a ja by walczyć ze stresem, przypominałam sobie to co dobrego i radosnego spotkało mnie w życiu. I uśmiechałam się w duszy …
 
… kiedy jednak podeszli do mnie jurorzy, zamarłam. Z chmur zostałam ściągnięta na ziemię pytaniem Szefa, czy moja cebula jest tak dobra jak jego. Jak mogłam powiedzieć, że tak?! Przecież on ma lata doświadczenia, a ja jestem amatorem. Byłam dumna z tego jak pokroiłam te wszystkie kilogramy cebuli, że ani razu nie zacięłam się pomimo trzęsących się dłoni, ale powiedzieć Szefowi, że moja cebula jest tak dobra jak jego? … Nie … ale jednak, nawet pomimo tej niepewności siebie, przeszłam dalej i wraz z Basią, której jeszcze wtedy nie znałam zbyt dobrze, czekałam na kolejnych szczęśliwców, trzymając mocno kciuki, chuchając na nie i mówiąc „Kinia, Monia” Koperek, Kinia, Monia, Koperek” … niemalże jak mantra, by zakląć los i sprawić, by te trzy pierwsze lepiej przeze mnie poznane, wspaniałe osoby, stanęły wraz ze mną na balkonie. Tak też się stało, a ja nie mogłam się nacieszyć i uwierzyć w swoje i ich szczęście.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Po kilogramach cebuli, przyszła pora na … jedno jajko! Jedno?! Co tu przygotować, by było królem dania? Moją najbardziej ulubioną potrawą z jajka są jajka w koszulce z sosem holenderskim. Ale przecież nie przygotuję tego sosu bez dodatkowego jajka. Może w takim razie sos holenderski do łososia lub steku? Ale wtedy jajko nie będzie królem? Tysiąc pytań i pomysłów przelatywał mi przez głowę, gdy biegłam z jajkiem do stanowiska, a potem po produkty do spiżarni.
 
Szybko postanowiłam, że nie biorę żadnych innych mocnych smaków, by nie zagłuszyć smaku jajka, a jedynie dodać mu odrobinę uroku. Znów potrzebowałam zwalczyć stres, szczęśliwymi myślami i tak idąc i biegnąc przez spiżarnię, wyobrażałam sobie, że to spacer po mojej działce, gdzie zbieram cukinie, pomidory, sałaty i szpinak, gdzie od dobrej sąsiadki dostaję jajka od jej kurek, a od sąsiada grzybiarza wspaniałe leśne pieczarki. Przyznaję, że raczej liczyłam, na chleb na zakwasie, kromkę usmażoną na maśle z tymiankiem, jako łóżeczko dla jajka. Ale przecież trzeba być elastycznym. Chcąc pozostać przy polskich smakach i pomysłach stworzyłam sałatkę na ciepło z letnich warzyw, z pieczarką jako „leśną grzanką”:) W końcu ile razy jadłam jajko sadzone z malutkimi pieczarkami podsmażonymi na maśle i posypanymi natką pietruszki. Powstała więc nowa tego dania wariacja :)
 
Pracując przy stanowisku, układałam sobie cały plan, kolejność działań, na sam koniec zostawiając ugotowanie samego jajka, by jeszcze ciepłe trafiło do jurorów. Głowiłam się na kuchenką indukcyjną, którą po raz pierwszy w życiu używałam, starając się utrzymać gotowanie się wody tuż poniżej punktu wrzenia, co nie było proste, przy możliwych opcjach 80 lub 100 stopni. Kiedy Szef Michel podszedł do mnie i zapytał jak będę gotować jajko, znów poczułam, że dostaję skrzydeł, gdy zadowolony pokiwał głową na moje wyjaśnienia.
 
Kiedy usłyszałam „Stop” poczułam, że moje serce wali jak młotem. Z jednej strony chciałam jak najszybciej pójść z moim daniem do jury, a z drugiej obawiałam się, czy przekonam ich do pieczarki, jako zastępstwa grzanki, czy coś co dla mnie jest typowym połączeniem smaków, dla nich też się sprawdzi. Patrzyłam na moje jajko w koszulce i choć gotowałam je tysiące razy w domu, choć sprawdziłam jego miękkość, bałam się, czy żółtko nie zaczęło się ścinać. Cieszyłam się jednocześnie ogromnie, gdy widziałam jak Błażeja danie (vel Koperka), który stał obok mnie, pięknie się prezentuje, a i on sam uśmiechał się do mnie.
 
Autor: Fot. TVN
 
I tak … moje imię w pierwsze trójce … trzymałam kurczowo talerz i szłam pełna radości i obaw. Czułam się wygrana, bo zmierzyłam się z moją nieśmiałością, niepewnością siebie i potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ale czy jury spodoba się moje danie? Czy dobrze, że postawiłam na prostotę smaków? Może … a może …
 
Kiedy Maria oddała fartuch, a zaraz za nią Przemek, byłam przekonana, że i ja odpadnę. Gdy Szef mówił, że zastanawia się, czy pieczarka była potrzebna, ja wciąż modliłam się w duchu, by jajko było odpowiednio ścięte … nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy po przekrojeniu jajka, żółtko rozlało się kremowym sosem po maślanej pieczarce, a Szef powiedział, że przechodzę dalej. Czułam się jakbym się zakochała. Takiego poziomu endorfin jak w tamtej chwili życzę każdemu jak najczęściej.
 
Ale choć ja byłam już bezpieczna, po chwili nieopisanej radości, stałam tam czekając i głęboko wierząc, że za chwilę pojawią się obok mnie kolejne wspaniałe osoby. I tak też było. Kilka osób, których nie zdążyłam poznać wcześniej, a które później okazały się niezwykłymi osobami i tych kilka tak szczególnych dla mnie tamtego dnia. Niestety tamten dzień to było również pożegnanie z innymi, i to był od samego początku najtrudniejszy dla mnie element. Nie cierpię pożegnań, a tamte były tego dnia cieniem wśród radości naszej czternastki. Do tej pory jednak część spośród tych, których poznałam tamtego dnia, odwiedzam w ich wirtualnych zakątkach i trochę żałuję, że nie udało mi się poznać wszystkich.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stojąc wraz z trzynastoma rewelacyjnymi osobami, czułam jak wszyscy się cieszymy, słyszałam nasz śmiech, radosne słowa. W tamtej chwili wszyscy byliśmy jednym wielkim kociołkiem szczęścia. Czy tak zostanie? Czy ten przyjazny duch będzie dalej wśród nas? Co nas czeka w pierwszym zadaniu? Jak będę sobie radzić ze stresem? Hmmm … zobaczycie :)
 
A tymczasem, zapraszam Was na drugie śniadanie …
 
 
Jajko Poche na leśnej pieczarce z sałatką na ciepło
 
Składniki:
1 jajko
1 kapelusz dużej pieczarki portobello
sałata rzymska, kilka listków z wyciętymi głównymi żyłkami
szpinak, kilka liści z wyciętymi głównymi żyłkami
pomidor, sparzony, obrany ze skórki i pokrojony w szóstki
mini cukinie, pokrojone w skośne plastry
gałązka tymianku
dressing z oliwy i octu winnego (proporcje 3:1), z dodatkiem syropu klonowego, liści tymianku i odrobiny musztardy dijon
Masło
Oliwa
sól i pieprz
natka pietruszki, kilka listków
 
Przygotowanie: Cukinię posmarować delikatnie oliwą, posypać listkami tymianku  i podpiec w piekarniku w 200 stopniach Celsjusza przez kilka minut, tak by zmiękła, ale nadal pozostała chrupka . Wymieszać składniki dressingu i zamarynować w nim listki z pietruszki oraz szóstki pomidora. Tuż przed podaniem wymieszać w nim liście sałaty i szpinaku. Sałatkę ułożyć na talerzu, na przemiennie układając liście sałaty i szpinaku, na tym pomidorki i cukinie. Udekorować listkami pietruszki i skropić pozostałym dressingiem. Kapelusz pieczarki obsmażyć na maśle do zezłocenia, posolić pod koniec smażenia i odłożyć w ciepłe miejsce.
Do garnka nalać wodę (na wysokość ok. 10 cm od dna) dodać 3 łyżki octu i poczekać aż zacznie bulgotać  (woda powinna mieć ok. 90 stopni C). Jajko wybić do kubeczka. W garnku zrobić wir wodny – zakręcić wodę przy pomocy łyżki i wlać jajko. Gotować 1,5 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce i zanurzyć je w zimnej wodzie, by je zahartować. Obok sałatki ułożyć pieczarkę, delikatnie skropić ją dressingiem, na niej ułożyć jajko w koszulce i udekorować listkiem pietruszki. Posypać solą, najlepiej gruboziarnistą oraz pieprzem.
 
Smacznego.

Deszczowa wiosna i słoneczne danie.

Wiecie jak to jest, gdy piszecie coś przez blisko dwie godziny, a potem przez czkawkę sprzętu, bądź własne zagapienie, tracicie każde słowo? Pewnie tak … ja na pewno wiem. Wczorajszy dzień … najpierw ponad godzina, by wybrać i połączyć zdjęcia spośród dziesiątek obrazków. Potem załadowanie ich na serwer, co wcale tak szybko nie trwało. Potem blisko dwie godziny pisania najróżniejszych spostrzeżeń działkowych, dobrych rad i przestróg, dzielenia się wrażeniami z sadzenia nasionek w deszczowe dni, radością, gdy kiełkowały i smutkiem, gdy rozsady pomidorów, cukinii i patisonów padły przez nieprzewidziane chłody pierwszych dni czerwca.
 
Nie mam siły (i obawiam się, że również cierpliwości, w obawie by nie wyrzucić laptopa za okno), by pisać o tym wszystkim jeszcze raz. Ale obiecuję, że z czasem nadrobię informacje o czosnkowych i pokrzywowych gnojówkach, o sposobach walki z mszycami i o tym jak dbamy o roje biedronek, które pomagają nam zwalczać chmary mszyc.
 
Tymczasem podzielę się przynajmniej z Wami obrazkami mojego Elysium. Uchylę okno do mojego ukochanego ogródka, gdzie pierwsze plony już zebrane, kolejne nasionka posiane, a zażarta walka z mszycami i chorobami grzybowymi trwa w najlepsze.
 
Odchwaszczanie, podlewanie, pielenie i znów podlewanie …
grządki po kilku dniach prac czekały już tylko na nasionka …
 
Aż miło było popatrzeć, a serca rosły, gdy truskawki rozrastały się jak szalone,
a drzewa i krzewy obsypane były kwieciem …
nawet mimo chłodnawej i deszczowej momentami wiosny …
 
Krzewy borówek obsypane kwiatami, teraz już uginają się od owoców,
topinambury nieśmiało wychodzące w kwietniu, dziś przesłaniają cały domek,
a rabarbar … już po plonach :)
 
Z nasionek kiełkujące radośnie fasolki wszelakie, groszek zielony dwóch odmian, rzodkiewek aż za dużo, mini marcheweczki, sałat zatrzęsienie, jarmuże kolorowe, kalarepki i cebulki słodkie, bez koperku i pietruszki obejść bym się nie mogła, ani o szczypiorku czy o boćwinie nie zapomniałam, choć te wsadziłam trochę późno (bez obaw, będą w  środku lata).
Tylko gdyby te moje domowe rozsady mi jeszcze nie zmarniały, to już by była pełnia szczęścia. Ale za to nauka z tego jest, a to też plus. Rozsady pomidorów, ogórków, cukinii, dyni i patisonów lepiej pod agrowłókniną trzymać z początku. Tylko dynie hokkaido, wyhodowane z nasionek z okazu kupionego na targu (Aniu, dzięki!) przyjęły się doskonale, ba! nawet po chłodach zrobiły się bardziej zielone i grube :)
 
A żeby tak tylko ogródkowo nie było i by udowodnić, że nawet w czasie zatrzęsienia prac jedliśmy smakowicie, zapraszam na moje zakręcone klopsiki.
 
SONY DSC
Hehehe, ale mi się ostatnio patriotyczne zdjęcia robią ;)
 
Z polskim akcentem, oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej. Danie kojarzące się ze słoneczną Italią i moją ulubioną bajką o zakochanym kundlu, w tym wydaniu w jak najbardziej rodzime smaki zostało ubrane. Żadnej bazylii czy oregano, za to pietruszka i koperek, garść słonego oscypka, słodycz marchewki i cebulki, a to wszystko w pomidorowym sosie wraz z ryżem na sypko ugotowanym.
 
Doskonały obiad, gdy dni jeszcze chłodne i deszczowe do grilla nie nastrajały. Wracaliśmy wtedy wcześniej do domku, gdzie obiad dobry do podgrzania, rozgrzewający nie tylko swoją temperaturą, ale i swoim podróżniczo-przekornym nastrojem na nas czekał :) Spróbujcie go i Wy. Mam nadzieję, że posmakuje Wam moja wersja klopsików po polsku.
 
 
Klopsiki po polsku
 
Składniki:
75 dag mieszanego mięsa, z przewagą wołowiny (ale weźcie jakie lubicie najbardziej)
1 mała bułeczka, namoczona w mleku
1 jajko, rozkłócone
2 małe oscypki, starte na tarce o drobnych oczkach
1 bardzo duża marchewka, starta na tarce o drobnych oczkach
duża garść drobno posiekanego koperku i druga pietruszki
1 duża cebula i 2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane, przeszklone na maśle i ostudzone
sól, pieprz
* ok. 10 dag boczku, drobno pokrojonego, przesmażonego z cebulą i czosnkiem, ostudzonego
 
Na sos:
2 puszki pomidorów (w sezonie ok. 500-600 g pomidorów gruntowych, mocno dojrzałych)
1 duża cebula, drobno posiekana
2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane
1 gałązka selera naciowego, drobno posiekana w kosteczkę
garść natki pietruszki, trochę do sosu tuż przed podaniem, reszta do podania
sól, pieprz, cukier
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki na klopsiki muszą być ostudzone, nawet chłodne. Mieszamy, formujemy kuleczki pożądanej wielkości (u mnie trochę większe od orzecha włoskiego) i wkładamy na 30 minut do lodówki, by mięso stężało i łatwiej się smażyły (nie będą się rozszczepiać).
W tym czasie szykujemy sos. Cebula, czosnek, seler na maśle z oliwą/olejem zeszkliłam. Dodałam pomidory i na średnim ogniu, często mieszając, by rozdrobnić pomidory, odparowywałam ok. 1/3-1/2 płynu. Dodaję malutką garstkę posiekanej natki pietruszki. Sos można częściowo zmiksować, ale nie na papkę. Ja zwykle wkładam blender na środek garnka i miksuję przez chwilę. Potem mieszam sos, który dzięki temu zabiegowi jest bardziej jedwabisty, ale nie papkowaty. Sos zostawiamy w cieple, ale by już nie bulgotał.
Klopsiki smażymy na oleju, by się ładnie zrumieniły. Usmażone wkładamy do sosu. Dusimy pod przykryciem ok. 15-20 minut, zależnie od wielkości klopsików, tak by mięso się ścięło, ale nie wyschło. W tym czasie gotujemy ryż (lub inne dodatki, jakie chcemy). Przed podaniem dorzucamy pietruszkę.
 
Smacznego :)