Uber Amazing Blog


Spotkało mnie dzisiaj ogromnie miłe wyróżnienie, a nawet podwójnie miłe, gdyż dwie cudowne osóbki nominowały mnie do Uber Amazing Blog. Jestem tak mile zaskoczona i tak ogromnie szczęśliwa i wdzięczna za tą nagrodę i docenienie, że aż brak mi słów podziękowania. Mam nadzieję, że mój blog wciąż będzie zarówno dla Oczka, jak i Eksperymentatorki tak samo inspirujący, ciekawy i zaskakujący, jak i ich blogi są niezastąpionym miejscem w wirtualnym świecie kulinariów dla mnie :)))

A teraz o samej zabawie. Uber Amazing Blog jest przyznawana osobom które:

* inspirują Ciebie;
* przedstawiają zdumiewające, niesamowite informacje;
* mają dużo do poczytania;
* zawierają zdumiewające projekty;
* są jakieś inne powody, dla których sądzisz, że są niesamowite.

Zasady przyznawania tego wyróżnienia są następujące:

* należy umieścić logo na swoim blogu;
* należy wyznaczyć przynajmniej 5 blogów (może być więcej), które są dla Ciebie Uber Amazing (Super Zdumiewające)
* należy powiadomić wyróżnionych, że otrzymali nagrodę Uber Amazing Blog, przez wpisanie komentarza na ich blogach;
* podać link do bloga i osoby, która otrzymała nagrodę-wyróżnienie od Ciebie.

Jak podałam wcześniej nominację dostałam zarówno od Oczka jak i Eksperymentatorki, a sama nominuję … i tutaj mam problem – jest tak wiele blogów, które chciałabym nominować, ale żeby ograniczyć się tylko do liczby zdolnej do zapamiętania, wybrałam:

* Oczko zarówno z Historii Kuchennych jak i z nieocenionej Kosy za nieporzeciętny humor i zupną pasję, którą wręcz zaraża innych
* Agę-Eksperymentatorkę za smaczne eksperymenty, z których czerpię jak z worka prezentów
* Pieczącą Majankę za ochrzczenie moich ptaszyn i przemiłe rozmowy, nie tylko kulinarne
* Kasię z Pokrojone Doprawione za pasję codziennego gotowania, w którym czuję wiele rodzinnego podejścia
* Małgosię z Pieprzu i Wanilii za ukazywanie świata w aromatach pieprzu i wanilii
* Aaricię z Niebieskich Migdałów za bloga, który z nieznanych dla mnie powodów stał się mi bardzo bliski
* Agusię z Jej Kuchni nad Atlantykiem za inspirację oraz boskie zdjęcia i relacje z podróży
* Beę z Jej Kuchni która już nie raz zainspirowała mnie pysznymi przepisami oraz przepięknymi zdjęciami
* Anoushkę za zdumiewające i ogromnie ciekawe pomysły kulinarne oraz piękne zdjęcia
* Komarkę za Każde Zrobione Zdjęcie (Every Photo She Takes) jej smakowitych propozycji
* Margot za nieustającą inspirację w pieczeniu i odpowiadanie na moje, pewnie niejednokrotnie zupełnie głupiutkie pytania dotyczące wypieku pieczywa
* Grumko za to że poznaję dzięki niemu kuchnię polską
* Notme za obłędne wręcz instruktarze zdjeciowe kulinarnych perełek

Tak wiem, że dużo tych blogów, ale na nich jestem praktycznie codziennie, czekam na ich wpisy, korzystam z ich pomysłów, zachwycam się zdjęciami. Czuję, że w pewnym sensie krzywdzę wszystkich tych, których mam wymienionych na swoim blogu w dziale z linkami, ale postarałam się stworzyć choćby trochę okrojoną listę. Przy okazji tej zabawy chciałabym podziękować, wszystkim wymionionym powyżej autorom blogów kulinarnych za wspaniałą, łączącą nas pasję i za wzajemne dzielenie się nią :*

Pozdrawiam.

Uczta Pięciu Smaków.


Dziś znów była rybka. Po wczorajszym łososiu, tak mi się spodobało, że nie mogłam się powstrzymać i dziś znów pojechałam na targ kupić jakieś morskie żyjątko. Stałam w długaśnej kolejce, notabene pełnej staruszek i staruszków, którzy żywo rozmawiali o zaletach i wadach ryb prezentujących się bardzo smakowicie za lodówkową wystawą. Słuchałam tego uważnie, gdyż mimo mojej wielkiej miłości do ryb, nie mam jeszcze zbyt dużej wiedzy ani o rybach ani o najlepszych sposobach ich przygotowania, a takie zasłyszane rady i uwagi czasem wiele mogą nas nauczyć.

W ogóle właśnie dlatego lubię jeździć na bazar. Uczę się tam więcej niż z niejednej książki czy programu telewizyjnego. Zwykle starsze panie czy panowie, jako sprzedawcy czy kupujący chętnie dzielą się swoją wiedzą i spostrzeżeniami. Niestety czasem też można spotkać się z bezczelnością i arogancją idącego jak taran staruszka, który za nic ma wąskie alejki targu i wielu kupujących, a patrzy tylko na swoją wygodę i potrzeby.

Nie o targu jednak miała być mowa. Stojąc tak w kolejce usłyszałam wiele zachęcających opinii na temat karmazyna oraz miętusa. Przyznam się, że nigdy nie jadłam żadnej z tych rybek, postanowiłam więc spróbować … obu. Co mnie jednak podkusiło żeby zamiast bezpiecznych filetów kupić tuszki miętusa, niestety nie wiem. Skończyło się to tym, ze zamiast oczyścić rybę, całkowicie i nieodwracalnie ją zniszczyłam.

Trudno, pomyślałam, nie będę płakać nad rozlanym mlekiem i z lodówki wyjęłam oczekujące filety karmazyna, w myślach notując moje przewidywania co do błędów jakie popełniłam. Natarłam karmazyna przygotowaną wcześniej azjatycką mieszanką, obłożyłam różnymi dobrociami i po 20 minutach mogłam wyjąć pięknie pachnącego, przyrządzonego w tajskim stylu fileta. A w czasie oczekiwania na niego powstał jeszcze bananowy kuskus i moje nowe odkrycie – kwaśna sałatka z persymony z sałatą karbowaną.

Obiad wyszedł bardzo ciekawie, gdyż jak nigdy udało mi sie połączyć wiele smaków w całym posiłku, komponując z nich uzupełniającą się całość. Delikatnie posolona ryba doprawiona została na ostro czerwoną pastą curry. Jednak ta pikantność stonowana została przez słodycz mleczka kokosowego i jednocześnie gorzkość szczypty cynamonu. Jako dodatki podałam słodko-pikantny kuskus oraz kwaśną sałatkę ze słodką persymoną. Prawdziwa uczta Pięciu Smaków.


Karmazyn po tajsku

Składniki:
2 filety z karmazyna, w całości, ze zdjętą skórą
4-5 łyżek mleczka kokosowego
1-2 łyżki czerwonej pasty curry (zwykle robię własnej roboty, ale dziś wyjątkowo użyłam kupnej)
sól (ja dałam kwiat solny, ale lepiej dać 1 łyżkę sosu sojowego)
pieprz zielony
1 limonka, pokrojona na cieniuteńkie płatki
2 dymki, pokrojone w pióra
2 ząbki czosnku, pokrojone w płatki
szczypta cynamonu

Przygotowanie: Filety nasmarowałam mieszaniną z mleczka kokosowego, czerwonej pasty curry, soli i pieprzu i włożyłam do torebki do pieczenia. Położyłam na nim plasterki limonki i posypałam dymką, czosnkiem i cynamonem. Zawiązałam torebkę zgodnie z instrukcją i włożyłam na 20 minut do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsiusa.

Bananowy kuskus

Składniki:
2/3 szklanki kuskusu
tyle samo wody co kuskusu
połowa sosu stąd (ok 2 łyżek)

Przygotowanie: Kuskus zalać wrzątkiem i odstawić pod przykryciem na 5 minut. Po tym czasie wymieszać z pikantnym sosem bananowym.


Kwaśna sałatka z persymony

Składniki:
1/2 sałaty karbowanej
1/2 persymony
sok z 1/2 cytryny
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka miodu
sól i pieprz

Przygotowanie: Sałatę podarłam, persymonę pokroiłam na kawałki wielkości kęsa. Do słoiczka wlać sok z cytryny, oliwę, miód, sól i pieprz. Zakręcić i energicznie wstrząsnąć, by uzyskać konsystencję emulsji. Spróbować, czy nie za kwaśne lub oleiste i zmienić ewentualnie proporcje, w zależności od tego ile soku z cytryny udało się wycisnąć. Połączyć z sałatką tuż przed podaniem.

Smacznego.

Bananowe odkrycie.


Nie lubię bananów. Jadem je rzadko, głównie w lato, jako zagęstnik mlecznych koktajli, które robię sobie na drugie śniadanie. Mój mąż za to wprost przeciwnie. Banany to w praktyce jedyny owoc, do którego jedzenia nie trzeba go namawiać. Jak tutaj pogodzić dwie takie przeciwności? Chodziłam po bazarze łącząc w głowie smaki, zastanawiając się nad tym jak wykorzystać smak i konsystencję tych owoców, a jednocześnie zjeść obiad z przyjemnością.

Oczywiście mogłam w ramach „Bananowej kuchni” upiec muffinki lub inne ciasto, w którym smak i przede wszystkim konsystencja bananów nie będzie mi przeszkadzać. Na fali jednak moich piernikowych wypieków, przesłodziłam swoje kubki smakowe na tyle, że pierwszy raz od dawna poczułam potrzebę odwyku od słodyczy. Koniecznie więc chciałam wymyślić jakiś obiad z udziałem tego kontrowersyjnego owocu.

Przechodząc koło straganu z rybami dojrzałam piękne filety z łososia. Pomyślałam „banany czy nie, ale tego łososia muszę zjeść”. Po drodze w siatce wylądowały jeszcze limonki, dymka i oczywiście persymona, gdyż tak pięknie wdzięczyła się do mnie ze straganu. I wtedy przyszło olśnienie. Dlaczego nie zrobić sosu do ryby zagęszczonego właśnie bananem. Skoro sprawdza się w koktajlach, to czemu nie tutaj. Do torby więc wskoczyło jeszcze czerwone chilli, by dodać ostrości i przełamać trochę mdławy smak banana.

Wracając do domu w mojej głowie już powstawał obiad. Marynata i trochę czasu dla siebie. Akurat mogłam poczytać ulubione blogi i już po pół godzinie zaczęłam szykować sos i karmelizowane owoce na sałatkę. Kiedy łosoś oświadczył, że ma dosyć smażenia go na patelni grillowej, sos czekał już w sosjerce, a degustatorzy mojego eksperymentu siedzieli przy stole.

Zarówno mojemu mężowi jak i mojej mamie, która wpadła na ten nowy obiadek bardzo zasmakowało, a mi … zjadłam później jeszcze ten sos, rozsmarowując go na kromce chleba, tak bardzo mi zasmakował. Jak widać czasem warto przełamać swoje przekonania i spróbować przekonać się do smaków uważanych za nie do zniesienia.


Łosoś w bananowym sosie
(3 porcje)

Składniki:
3 porcje filetu z łososia (ja miałam 60 dag)
sok z 2 limonek (bez 1 łyżeczki, patrz niżej)
1 łyżeczka sosu rybnego
1 łyżeczka przyprawy „pięć smaków”
2 łyżki oliwy
1 chilli
1 żabek czosnku

sos bananowy:
1 łyżka oliwy
1 czerwone chilli
3 cm. kłącza imbiru
3 dymki
1,5 banany
1/4 persymony
1 łyżeczka brązowego cukru
50-80 ml. śmietany

karmelizowana sałatka:
reszta banana
reszta persymony
1 łyżeczka brązowego cukru
1 łyżka wody
1 łyżeczka soku z limonki

Przygotowanie: Łososia najpierw zamarynowałam w soku z limonek, sosie rybnym (on soli rybę, więc ani soli ani sosu sojowego nie potrzeba) oraz w przyprawie „pięć smaków” przez 30 minut. W tym czasie zaromatyzowałam oliwę chilli i czosnkiem. Na małym ogniu podgrzewałam oliwę w rondelku z chilli i ząbkiem czosnku, a potem odstawiłam do przegryzienia (uwaga by nie przypalić czosnku, gdyż wtedy gorzknieje). Kiedy minął czas marynowania, na rozgrzaną patelnię grillową, wlałam zaromatyzowaną oliwę i na niej usmażyłam łososia, odsączonego z marynaty. W tym czasie w rondelku podsmażyłam, lekko rumieniąc dymki z chilli i imbirem. Dorzuciłam pokrojony banan i persymonę wraz z cukrem i odrobinę skarmelizowałam wszystko (tak by nabrało jasno brązowych akcentów, które przyciemniły sos). Na koniec wlałam śmietanę, podgrzałam i – jakby to powiedziała pewna Oczko – wyżyrafinowałam, czyli zmiksowałam blenderem na gładko. Powinien mieć konsystencję luźnej pasty. W tym czasie na suchej patelni podgrzałam pokrojony w talarki banan i na plasterki persymonę, lekko posypane cukrem brązowym i skropione 1 łyżką wody i skropione sokiem z limonki. Takie skarmelizowane owoce, były doskonałą dekoracją i stanowiły również rodzaj sałatki. Następnym razem dodam jeszcze do nich jakieś cytrusy.

Uwaga: Ten sos stworzyłam pierwszy raz i pewnie jeszcze nad nim trochę poeksperymentuję, ale już w tej prostej wersji jest bardzo smaczny i godny polecenia. Jak napisałam powyżej sosik ten nadaje się również jako pasta na kanapki.

Smacznego.

Mrugnięcie.



Ostatnimi czasy przeżyłam kilka niepowodzeń w pieczeniu chleba w maszynie. Postanowiłam więc trochę od niej odpocząć, choć nie poddaję się jednak w pieczeniu w ogóle. Na wokandę trafił więc bardzo ciekawie zapowiadający się chlebek, który wypatrzyłam u Dorotus z Moich wypieków, a ona z kolei zainspirowała się nim na forum gazety, gdzie opublikowała go Komarka.

Chlebek jest wieloziarnisty i to dosłownie „wielo”. Do miski wsypywałam otręby pszenne i żytnie, słonecznik, siemię lniane, pestki dyni oraz sezam, choć ja dałam czarną odmianę. Trochę niepokoiłam się sposobem przygotownia. Bardzo zachęcajaco, ale jednocześnie trochę podejrzanie wyglądał mi czas i metoda, gdyż jest to chlebek typu wrzuć i wymieszaj. Bez wyrabiania, bez czekania na zaczyn drożdżowy, bez kilkugodzinnego wyrastania.

Ufając jednak obu wcześniejszym wykonawczyniom włożyłam foremki do piekarnika. Gdy po upływie czasu pieczenia, wyjęłam ciemny, pięknie chrupki i wilgotny chlebek byłam zachwycona. Wszystkie smutki spowodowane ostatnimi niepowodzeniami odeszły, gdy zajadałam na drugie śniadanko ten pyszny chlebek. Polecam go szczególnie początkującym. Tak prostego i tak szybkiego chleba jeszcze nie jadłam. Nawet żartobliwie nazwałam go chlebkiem-mrugnięciem, gdyż można byłoby mrugnąć i nie zauważyć procesu przygotowania.


Chleb wieloziarnisty
(2 bochenki)

Składniki:
1 kg mąki krupczatki
6 łyżek siemienia lnianego
6 łyżek łuskanego słonecznika
1 szklanka otrąb pszennych lub żytnich (ja dałam pół na pół)
3 łyżki sezamu (ja dałam 2 sezamu czarnego)
2 łyżki pestek dyni
1,5 łyżki soli
5 łyżek cukru
5 dag świeżych drożdży
1 litr wody

Przygotowanie: Do dużej miski wsypałam mąkę, wszystkie ziarna, sól, cukier i drobno pokruszone drożdże. Bardzo dokładnie wymieszałam. Zalałam 1 litrem ciepłej wody i dokładnie wymieszałam. Ciasto było bardzo luźne (prawie płynne), ale takie być powinno. Odstawiłam do wyrośnięcia na 20 minut, a po tym czasie ponownie wymieszałam. Przełożyłam ciasto do 2 średnich, nasmarowanych masłem keksówek (8cm x 27 cm) i przykryłam, pozwalając ciastu wyrosnąć trochę. Nie powinno trwać to zbyt długo. U mnie zajęło ok. 15 minut (ale jeśli potrwa 20 min też dobrze). Piekłam 45 minut (czas pieczenia może być rozciągnięty do 1 godziny) w piekarniku nagrzanym do 230 stopni Celsiusa.

Smacznego.

Festiwal Pierniczków.


Festiwal Pierniczków zaczął się tydzień temu, ja jednak wcześniej nie mogłam zaprezentować moich piernikowych dokonań. Dlatego teraz zbiorczo chcę podzielić się z Wami moim świątecznym nastrojem. Gdyż tym właśnie są dla mnie pierniczki. Oznaczają święta, coś wyjątkowego, przynoszące chwilę zapomnienia, wytchnienie i spokój.

A więc po kolei.


Jako pierwsze piernikowe dzieła pojawiły się u mnie … muffinki. Już od pewnego czasu chodziły za mną zarówno muffinki, jak i pierniczki. Postanowiłam więc zmodyfikować trochę przepis na moje dyniowe muffinki i zamiast dyni dodałam do ciasta świąteczne aromaty – przyprawy, espresso, alkohol i cytrusy. Jedyną modyfikacją w strukturze ciasta był dodatek sody, dzięki któremu ciastka zawierające miód nie są ciężkie i maja puchową konsystencję. Muffinki okazały się pyszne, wilgotne i jest szansa że długo by mogły leżeć. Niestety już na drugi dzień pozostało po nich tylko wspomnienie.


Piernikowe szaleństwo nie może się jednak odbyć bez pierniczków – tradycyjnych, korzennych, takich do chrupania czy na choinkę. Postanowiłam więc tym razem wypróbować nowy przepis na pepparkakory, zamieszczony przez Dziunię na forum CinCin, a oryginał możecie zobaczyć tutaj. Zmieniłam go jedynie odrobinę, stosując zamiast wymienionych przypraw gotową mieszankę do piernika firmy Kotanyi, gdyż bez niej nie ma dla mnie piernika. Upiekłam ich z połowy porcji podanej w przepisie i teraz trochę żałuję. Być może w najbliższych dniach dopiekę jeszcze drugie tyle, szczególnie, że idealnie nadają się na choinkę.


Szczerze mówiąc na tych dwóch powyższych przepisach na ciasta chciałam zakończyć moje wypieki, ale gdy u Bei zobaczyłam przepis na Basler Läckerli, przepadły moje postanowienia. Jej pierniczki z Bazylei wyglądały tak zachęcająco, że nie mogłam przejść koło nich obojętnie. Całe szczęście, gdyż okazały się warte tego małego grzeszku. Jestem nimi tak zachwycona, że tylko na tym wypieku piernikowym mogłabym poprzestać i czułabym się w pełni usatysfakcjonowana. Są miękkie, delikatnie ciągutkowe, obłędnie pomarańczowe i przede wszystkim korzenne. Nie da się ich porównać do żadnych innych pierników czy pierniczków jakie jadłam. To po prostu Basler Läckerli.


Dzięki Bei również pomyślałam o piernikowej herbacie. Już wcześniej pisałam o aromatyzowanych herbatkach. Zwykle komponowałam je ad hoc. Tym razem jednak podeszłam do zagadnienia bardziej naukowo. Przejrzałam swoje przyprawy, przepisy na pierniczki oraz na różne mieszanki herbat. Z wielką pomocą przyszła mi autorka mojej inspiracji pisząc co zawiera jej mieszanka. I tak powstała ta piernikowa herbatka. Idealna na wieczory, z pierniczkiem w ręku, czy nawet jako zastępstwo kompotu na wigilii. Choć co tradycja to tradycja.


Jakby na drugim końcu tych piernikowych dokonań jest … panna cotta. Uwielbiam ten deser. Szybki w przygotowaniu, wybitnie uniwersalny. Przyjmuje każdy smak i w delikatny sposób dzieli się nią, rozpływając się na języku i spływając do gardła. Tym razem aromatyzowałam mleko, bo to na nim szykuję panna cottę, przyprawami do piernika oraz smacznym, delikatnie gorzkawym amaretto. Wydaje się, że to byłoby idealne zwieńczenie Festiwalu Pierniczków …


… ja jednak moje piernikowe szaleństwa planowałam zakończyć moim ulubionym daniem … risottem. Jednak wyjazd do Torunia zmienił moje plany, czego absolutnie nie żałuję. Wraz z moim mężem, Oczko i Eksperymentatorką zrobiliśmy sobie blogowe spotkanie w mieście Kopernika i piernika. Przeszłyśmy się spacerkiem po rynku, obejrzeliśmy oba domy rodziny Kopernika, Kamienicę Pod Gwiazdą, kościoły, nie zapominając o piesku Filusiu, ośle czy smoku, opowiadaliśmy sobie mity i legendy związane z miastem, ale przede wszystkim odwiedziliśmy Żywe Muzeum Piernika.


Mieści się ono na ul. Rabiańskiej i już w niewielkich grupach można uczestniczyć tam w zabawie w samodzielne przygiotowanie piernika, z ciasta bez żadnych spulchniaczy, opartego jedynie na mąkach, miodzie oraz przyprawach korzennych. Samodzielnie również wciskaliśmy przygotowane już wcześniej ciasto w śliczne foremki, których niestety zakupić tam nie można było, nad czym szczególnie bolałam. Uformowane i wycięte ciasto powędrowało na pięćdziesiąt zdrowasiek do pieca, a my mieliśmy czas żeby poszaleć. Cała wizyta sprawiła, że wszyscy poczuliśmy się znów jak dzieci. Dużo śmiechu, zabawy i wygłupów, cykanie fotek, udawanie wiedźm, choć oczywiście nawet byśmy nie próbowały rywalizować z Korzenną Wiedźmą, która wraz z Mistrzem Cechu odebrała od nas cechową przysięgę i uczyła nas o piernikach.


Jednym słowem wycieczka do Torunia pozwoliła nam nie tylko zrelaksować się miłymi spacerami, smacznym obiadem w Manekinie, ale również poczuć atmosferę piernikowych wypieków. Zaopatrzeni we własnoręcznie upieczone śliczności, ruszyliśmy znów na rynek gdzie mogliśmy zakupić pamiątkowe puszeczki z kultowymi już katarzynkami. Ostatnie jeszcze spojrzenie na pięknie rozświetloną starówkę miasta, wpisaną na listę zabytków UNESCO i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jednak jestem pewna, że nie będzie to nasza ostatnia wizyta w tym pięknym mieście, tak jak dla mnie nie była ona pierwsza … ale o tym może innym razem.

Pierniczkowe muffinki
(12 muffinek)

Składniki:
2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody
1/4 łyżeczki soli
3 czubate łyżki przyprawy do piernika
1/2 szklanki oleju roślinnego
1/2 szklanki miodu
1/2 szklanki cukru brązowego
2 jajka
1 łyżka ekstraktu waniliowego
1/2 szklanki kawy espresso
1/4 szklanki śmietany
skórka z 1 pomarańczy
50 ml szklanki amaretto

Przygotowanie: Do dużej miski przesiałam mąkę, z proszkiem do pieczenia i sodą, dodałam przyprawy i sól. Potem wlałam olej, miód, wsypałam cukier i dodałam lekko rozkłócone jajka. Wlałam ekstrakt waniliowy wymieszany z kawą, sokiem pomarańczowym i alkoholem. Porządnie wymieszałam na jednolitą masę. Wlałam do wysmarowanej masłem formy do muffinek do 3/4 wysokości. Piekłam przez 25-30 minut w 180 stopniach Celsiusa.

Pepparkakor
(ok. 5 tuzinów pierniczków)

Składniki:
3 czubate łyżki przyprawy do piernika
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżki sody
150 g niesolonego masła
125 białego cukru (dałam drobny)
75 g brązowego cukru
1 małe jajko
skórką z 1 cytryny
150 ml miodu (w oryginale złoty syrop)
150 ml śmietany kremówki 30%
550 g mąki

Przygotowanie:

I etap: Przesiałam przyprawy do miseczki. Masło zmiksowałam z cukrami, dodałam przyprawy i jajko wraz ze skórką z cytryny, miodem i śmietaną. Na końcu dodałam mąkę. Ciasto było bardzo ciężkie więc wyrobiłam je dokłądnie rękami. Było tez bardzo kleiste, ale zawinęłam je w folię aluminiową, trochę spłaszczyłam i schowałam na noc do lodówki.

II etap: Po nocy w lodówce ciasto zrobiło się twarde i dało się w miarę łatwo wałkować na oprószonym mąką blacie. Wycięłam ciasteczka, które piekłam na blasze wyłożonej pergaminem w piekarniku nagrzanym do 180 stopni Celsiusa przez 7-8 minut. Trzeba ich pilnować, gdyż mają tendencję do przypalania!

Basler Läckerli
(na ok. 50 sztuk)

Składniki:
150 g zmielonych migdałów
150 g kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka przyprawy do piernika
350 g mąki
10 g sody (ok. 2 łyżeczek)
450 g miodu
130 g cukru brązowego

lukier:
cukier puder
sok z cytryny

Przygotowanie: Miód i cukier podgrzałam w rondelku, aż się całkowicie rozpuściły. Gotowałam jeszcze 2 minuty i zdjęłam do lekkiego przestudzenia. Migdały wymieszałam z drobno pokrojonymi skórkami i przyprawami, a mąkę z sodą. Do miodu dodałam migdały, wymieszałam, a potem partiami dodawałam mąkę. Po dokładnym rozmieszaniu, przelałam do formy (oryginalnie 25cm x 35cm) wyłożonej pergaminem i rozsmarowałam na ok. 1 cm wysokości. Jest to dosyć trudne zadanie, gdyż masa jest ciężka i klejąca. Dobrze jest mieć zimne ręce, zanurzane w wodzie z lodem. Przykryłam foremkę i zostawić ciasto na 1 godzinę. W tym czasie nagrzałam piekarnik do 160-170 stopni Celsiusa. Pierniczki piekłam przez 15 minut. Nie powinny być zbyt wypieczone, gdyż twardnieją stygnąc. Z cukru pudru i soku z cytryny przygotowałam gęsty lukier. Po upieczeniu, zostawiłam Läckerli na kilka minut do przestygnięcia, a nastepnie pokroiłam na kwadraty (3 cm. x 3 cm) i polukrowałam. Pozwoliłam (no prawie :) ) im wystygnąć, a następnie schowałam w szczelnych pudełkach. Najlepiej żeby skruszały kilka dni.

Piernikowa herbata

Składniki:
1 l. wody
1 czubata łyżka mieszanki suszonych owoców: owoc dzikiej róży, hibiscus, suszone jabłka, suszone wiśnie
4 cm. imbiru, świeżego, obranego, w 3 plasterkach
4 ziarna kardamonu, delikatnie roztłuczone
6 goździków
1 kora cynamonowa
kawałek kwiatu muszkatołowca
ok.8-10 nasion kolendry
4 nasiona czarnego pieprzu
1/4 łyżeczki kopru włoskiego

4 kopiaste łyżeczki czarnej liściastej herbaty
kawałek kandyzowanego imbiru
1 łyżka miodu gryczanego
2 plasterki pomarańczy

opcjonalnie: kropla alkoholu

Przygotowanie: Do garnka wlałam wodę i wrzuciłam wszystkie składniki poza herbatą, kandyzowanym imbirem, miodem i pomarańczą. Doprowadziłam do wrzenia i gotowałam przez 2-3 minut. Zdjełam z ognia, wrzuciłam herbatę i odstawiłam pod przykryciem na 10 minut.. Przecedziłam i zlałam do dzbanka. Dorzuciłam pomarańczę, kandyzowany imbir i miód. Już do kubeczka nalałam sobie kropelkę amaretto.

Piernikowa panna cotta

Składniki:
1 litr mleka
3/4 szklanki brązowego cukru
1 łyżka ekstraktu waniliowego
1 łyżka przyprawy do piernika
kieliszek amaretto
żelatyna lub agar-agar

Przygotowanie: W garnku podgrzałam mleko. W kilku łyżkach ciepłego mleka rozpuściłam żelatynę. W tym czasie pogotowałam mleko z przyprawami, wanilią i amaretto. Zdjęłam z ognia i do gorącego mleka zlałam rozpuszczoną żelatynę. Mieszałam rózgą aż do całkowitej pewności, że nie ma grudek. Przelałam do kokilek (dla pewności można najpierw przecedzić) i po przestudzeniu włożyłam do lodówki. Żeby ładnie wyjąć panna cottę na talerzyk, wystarczy zanurzyć kokilkę w ciepłej wodzie, przykryć wierz talerzykiem i odwrócić. Powinna ładnie się wyślizgnąć.

Smacznego.