Miłe połączenie słodyczy i goryczy.


Wiosna pełną parą rozgościła się wszędzie wokół nas. Gdzie nie spojrzeć tam żywe kolory, wszędzie piękne aromaty pierwszych kwiatów, owocowe drzewka obsypują się kwieciem, obiecując dorodne plony. Ale spójrzmy jeszcze na chwilę pod nogi, gdzie zielone, lekko gorzkawe liście na czerwonych łodygach ukrywają zakopane w ziemi słodkawe sekrety, małe rubiny.


Kiedy kilka dni temu Kasia uraczyła nas wirtualną zupką pełną wiosny wiedziałam, że nie mogę się jej oprzeć. Pęczek dorodnej botwinki szybko znalazł się w torbie, a gdy tylko weszłam do domu od razu zabrałam się za przygotowania. Z ogromną niecierpliwością czekałam, aż bulion wraz z tym młodym warzywem połączą się, uwalniając cały swój smak. I tak w miseczce dostałam pożywną dzięki dodatkowi jajka i makaronu, prostą i wiosenną kompozycję słodyczy buraczków, z lekką nutą goryczki z ich liści.

Takie to było miłe połączenie słodyczy i goryczy.

Botwinka

Składniki:
1 l. bulionu warzywnego
1 pęczek botwinki
2 łyżki suszonego szczypiorku
50 ml. śmietany
sól i pieprz
jajka na twardo, po 1 na porcję
makaron

Przygotowanie: Bulion zagrzałam, wrzuciłam do niego pokrojone na półplasterki buraczki i twardą część łodyg, bez liści, też pokrojoną na 1-2 cm. kawałki. Gotowałam na małym ogniu przez ok. 10-15 minut. Po tym czasie dorzuciłam pokrojone liście i suszony szczypiorek. Gotowałam jeszcze ok. 10 minut. Śmietanę zahartowałam gorącą zupą i wlałam do garnka. Mieszałam rózgą i gotowałam jeszcze kilka minut. Doprawiłam pieprzem (soli moim zdaniem nie potrzeba było, ale wszystko zależy od gustu i użytego bulionu). Podałam z makaronem i jajkiem na twardo.

Źródło inspiracji: Kasia z bloga „Pokrojone doprawione”

Smacznego.

Rzecz o glazurze.


Kolejny wspaniały chleb na liście moich faworytów. Miękki miąższ, ale zwarty na tyle by utrzymywać się nawet, gdy kroimy cieniutkie kromeczki. I ta skórka … ona jest zdecydowanie największym plusem tego chlebka. Obowiązkowa chrupka, o smaku silnie skoncentrowanego miąższu.

Na przykładnie tego wypieku przeprowadziłam kilka eksperymentów z glazurą. Oczywiście nie mówimy tu o kafelkach ;-) Ale do rzeczy …


… żółtko z mlekiem, samo mleko, oliwa, olej … piekłam ten chleb we wszystkich już wariantach i stanowczo muszę powiedzieć, że najsmaczniejszą skórkę uzyskiwałam przy pierwszej metodzie. Ciemna (ciemniejsza niż na zdjęciach, ale tego chlebka nie udało mi się obfotografować), lekko błyszcząca i bogata w smaku skórka najbardziej przemówiła do mojego brzuszka.

Wygląda na to, że zapasy białek w zamrażalniku będą się teraz gwałtownie powiększać, choć muszę przyznać, że i chleby z glazurą z oliwy, co było do tej pory najczęstszym moim wyborem smakują wyśmienicie. Na zdjęciach są właśnie tak posmarowane bochenki.

Pozostało jeszcze sprawdzić podpatrzoną u Liski glazurę wody z mąką, którą również mój wujek, syn piekarza, poradził na ostatnim rodzinnym spotkaniu, oraz glazurę z wody z cukrem, o której przeczytałam bodajże u Dany, w jej Leśnym Zakątku.

I taka to moja mała rzecz o glazurze właśnie.

Chleb pszenno-żytni na zakwasie

Zaczyn:
360 g mąki żytniej chlebowej (typ 720)
300 g wody
20 g zakwasu żytniego

Przygotowanie zaczynu: Wszystkie składniki wymieszałam w misce, aż do połączenia. Przykryłam miskę folią i odstawiłam w pokojowej temperaturze na 12-16 godzin.

Ciasto właściwe: Zaczyn
230 g mąki żytniej
300 g mąki pszennej
400 g wody
1 płaska łyżka soli morskiej (jeśli używamy soli zwykłej, należy dać jej mniej)
3 g (1 łyżeczka) drożdży instant (dałam trochę mniej)

Przygotowanie: Do zaczynu dodałam pozostałe składniki i wymieszałam dokładnie (można mikserem) ok. 5 minut, tak by składniki się dokładnie połączyły. Zostawiłam pod przykryciem do podwojenia objętości (30-60 minut). Ciasto przełożyłam do średniej i małej keksówki wysmarowanej olejem. Przykryłam folią i odstawiłam do rośnięcia. Mi za każdym razem zajęło to znacznie dłużej czasu niż Lisce. U niej zajmowało to 30-60 minut, u mnie ok. 1 1/2 – 2 godziny (temperatura otoczenia ok. 23,6 stopnia). Piekarnik nagrzałam do 230 stopni Celsjusza. Chlebki posmarowałam glazurą, posypałam czasem sezamem, czasem czarnuszką a czasem pozostawiałam bez posypki. Piekłam przez 10 minut, po tym czasie zmniejszyłam temperaturę do 220 stopni Celsjusza i piekłam jeszcze 30-40 minut. Studziłam na kratce.

Źródło: Blog Liski „White Plate” i jej „Pracownia Wypieków”

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #28 – żytni chleb z siemieniem lnianym.


Wyraziście żytni, o lekko oleistym smaku siemienia lnianego chlebek ten znajduje się po drugiej stronie równowagi neutralności smaków w stosunku do chlebka toskańskiegodwóch moich ostatnich propozycji w ramach wspaniałej zabawy jaką jest Weekendowa Piekarnia. Zachwycił nas swoim smakiem, pełnym wyrazu, o lekko chrupiącym miąższu i niesamowicie wręcz chrupkiej skórce, która choć odrobinę zanadto się spiekła, jednak nie wpłynęło to negatywnie ani na wilgotność miąższu ani na smak skórki. Bardzo wyrozumiały okazał się to chlebek.


Nie tylko jednak wyrozumiały na zbyt długie przetrzymanie w żarze pieca, ale już na etapie przygotowań był tak ogromnie chętny i przyjemny w obróbce, że odnosiło się wrażenie że pali się do zaistnienia. Wprawdzie lekko lepka konsystencja ciasta, nic jednak nie przeszkadzała w uzyskaniu zwartej i jednorodnej struktury. Po bardzo ciekawym sposobie wyrastania, w dużej torbie zamkniętej wraz z parującą wodą nastąpiło formowanie bochenków. Tak, po raz pierwszy formowanie bochenków do czekających na blacie trzech jasnych leszczynowych koszyczków.


Trzy piękne owalne bochenki powstały dzięki Kass i jej inicjatywie kupna koszyków do wyrastania chleba. Wprawdzie oryginalny przepis radził dzielić ciasto na dwa i w tych koszyczkach mogłyby one wyrosnąć właśnie w takiej wielkości, jednak moja chęć wypróbowania wszystkich koszyczków, uzyskania innego niż zwykle kształtu przeważyła i upiekłam trzy małe, ale ogromnie urocze bochenki.


A jednak nie tylko śliczny kształt, czy łatwość w przygotowaniu sprawiła, iż chleb wpisał się już trwałymi i mocnymi zgłoskami w naszej pamięci. Zapach jaki w całym mieszkaniu roztoczyły bochenki, gdy dla połysku zostały spryskane wodą zaraz po wyjęciu z piekarnika, zniewolił nasze powonienie. Nasze podniebienie i brzuszki z niecierpliwością czekały na wieczorną konsumpcję. Prawdziwa uczta to była. Początkowa obietnica „tylko jedna kromeczka, tylko kilka kęsów” szybko została złamana i jeden z bochenków nie doczekał śniadania. Szczerze polecam ten wyrazisty, wyborny solo czy też w towarzystwie lubianych dodatków chlebek.

Przepis znajdziecie tutaj.

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

Nieskazitelna świetlista biel.


Lubię ten odbijający światło deser, o delikatnej strukturze, tak uniwersalny w stosowanych smakach. Tym razem kokos i migdały stworzyły przełamujące gładkość deseru wrażenie chrupkości. Kokosowe wiórki i migdałowe płatki ukryły się w lekko słodkiej, wyraźnie aromatycznej mlecznej galaretce, dodając jej swoich smaków, słodyczy i lekkiej goryczki. Tworząc równowagę deserowych smaków.


Tylko ta dekoracja z płatków kwiatów … nie jestem do niej przekonana. Wolę jednak czekoladowe wiórki, podprażone orzechy czy słodkie lub kwaskowate sosy, a płatki kwiatów może smaczniejsze byłyby w samym deserze, a nie tylko jako jego dekoracja. Choć śliczna, zbędna była ta kwiatowa posypka na nieskazitelnej świetlistej bieli.

Panna cotta migdałowo-kokosowa

Składniki:
400 g mleczka kokosowego
500 g mleka
50 g amaretto
1/2 szklanki brązowego cukru
2-3 łyżki wiórek kokosowych
2-3 łyżki płatków migdałowych, posiekanych drobno
agar-agar lub żelatyna (ilość zgodna z opakowaniem minus trochę)
płatki kwiatów do dekoracji (następnym razem dam inną dekorację)

Przygotowanie: Mleko, mleczko kokosowe i amaretto zagrzałam z cukrem do czasu rozpuszczenia. Do prawie gotującego płynu dodałam agar-agar (lub żelatynę) i dokładnie rozmieszałam. Zdjęłam z ognia, przecedziłam przez sitko do miski, dodałam wiórki i płatki (następnym razem podprażę je na patelni). Rozlałam do przygotowanych foremek (kokilki i foremki w kształcie serca), ostudziłam i włożyłam do lodówki na 3-4 godziny, by stężało. Przed wyłożeniem na talerzy dobrze jest zanurzyć foremki w gorącej wodzie i ewentualnie pomóc sobie nożem przy wyjmowaniu. Podałam udekorowane płatkami kwiatów.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

Weekendowa Piekarnia #28 – chleb toskański.


Kontrowersyjna ciekawostka – chleb bez soli czyli chleb toskański. Pieczenie chleba, czy w ogóle większość prac kuchennych zaczynam od zgromadzenia potrzebnych składników – zakwas lub drożdże, mąka, woda, czasem różne dodatki. Czy to wszystko? Oczywiście również sól. Kiedy przygotowywałam się do upieczenia tego chleba na blacie leżała już mączna pasta, drożdże (użyłam świeżych), mąki, dzbanek z wodą i oliwa, a ja prawie automatycznie sięgałam jeszcze po słoik z solą. Śmiałam się sama z siebie, jak szybko potrafimy tworzyć w sobie przyzwyczajenia.

Mikser wyrabiał lepkie ciasto, a ja zastanawiałam się na ile moje modyfikacje wpłyną na chleb. W przepisie podane było tylko ogólne słowo „mąką”, jednak czy chlebowa, bułkowa, uniwersalna czy pszenna, a może inna pozostawiono domysłom, albo jako zbyt oczywiste nie wspomniano. Miałam upiec chleb, więc sięgnęłam po pudełko z naklejką „mąka pszenna chlebowa typ. 750”, a tutaj niespodzianka. W pudełku pusto. Nie było jednak tragedii – mieszanka mąki pszennej o typie 1100 i 550 sprawdziła się doskonale, a ja wciąż zastanawiam się, jakby smakował ten chlebek z semoliny.

Autorka przepisu sama wprowadziła pewną modyfikację – jedno złożenie w połowie czasu rośnięcia chleba. Muszę przyznać, że nawet to minimalne doświadczenie i wiedza jakie mam potwierdzają słuszność zastosowania tego kroku. Ciasto rosło błyskawicznie, ale też w czasie rośnięcia było całe jakby „podarte”. Kiedy minęła godzina, ciasto wypełniło całą miskę, rosnąc znacznie ponad podwojoną ilość. Ostrożne złożenie go przy pomocy naoliwionej szpatułki do ciast, zmniejszyło kulę ciasta, ale też mam wrażenie uczyniło ją silniejszą, bardziej „skondensowaną”, co wpłynęło na ładne i kształtne rośnięcie uformowanych bochenków wprost na blasze.


Tyle wrażeń z pieczenia. Jak posmakował nam chleb bez soli? Zadziwiający, to chyba najtrafniejsze określenie. Kontrowersyjny … wcale się nie dziwię czemu. Pierwszy kęs samego chleba był … mdławy. Drugi już wychwycił w nim smak oliwy, ale jednak nawet jej lekko maślany posmak nie dodał temu chlebowi wyrazu. „A szkoda” pomyślałam „ładny jest ten chlebek, o jasnym, białawym wręcz miąższu i chrupkiej, mączystej skórce”.

Wtedy jednak przypomniałam sobie, co pisała o nim Agnieszka w jej Kuchni nad Atlantykiem. Bez wyrazu, być może dlatego że stosowany do mocno słonych potraw, czasem jako ich składnik. Czemu w takim razie nie spróbować tego chlebka z pesto? Zielona pasta ożywiła mój wczorajszy lunch i stanowczo dodała chlebowi nie tylko wyrazu, ale stworzyła mu rolę. Nie każdy aktor nadaje się do ról pierwszoplanowych. Ten ładny, choć niepozorny chlebek stanowczo ma charakter drugoplanowego aktora, a nawet ledwie statysty, ale czy wyobrażacie sobie jakiekolwiek wielkie filmowe kreacje bez udziału tła, jakie tworzą pozostali aktorzy i statyści? Czy Bond byłby Bondem bez dziesiątek bezimiennych zbirów czy zwykłych przechodniów?

Stanowczo chleb toskański nie jest wypiekiem, który na stałe wejdzie do repertuaru moich piekarniczych dokonań, nawet mimo że mój Ukochany z dużą przyjemnością zajada kanapki z wyrazistym żółtym serem. Jednak nie zapomnę o nim, gdy będę robić panzanellę, ribollitę czy jeszcze kiedyś przyjdzie mi ochota poczuć trochę dalekiej Toskanii w warszawskiej kuchni.

Przepis znajdziecie tutaj.

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia