Zbawienna moc miodu.


Chciałam, słowo daje, chciałam upiec je na Orzechowy Tydzień i móc się pochwalić, że wreszcie o czasie nie tylko upiekłam, ale i zamieściłam notkę z Weekendowej Cukierni. Ale jak to często bywa życie dostarcza nam różnych niespodzianek, zmieniając plany, tworząc nowe. Nic straconego jednak. Co się odwlecze to nie uciecze i tak też wyszło z tym ciastem.


Miodowe, wilgotne, intensywnie morelowe, z podkreślającą smaki wanilią i migdałami chrupiącymi pod zębem – ciasto doskonałe do popołudniowej herbatki albo i … w zastępstwie drugiego śniadania, gdy trzy Babeczki spotkały się na ploteczkach i gotowaniu. Zastanawialiście się skąd miałyśmy siły i energię na takie kulinarne szaleństwa. Otóż i odpowiedź prosto przed Wami. Kubek kawy, kawałek miodowego ciasta i zbawienna moc miodu zrobiła swoje.

Dzięki Iv za smakowitą propozycję :***
Dzięki Poleczko za opiekę nad smakowitą zabawą i za przedłużenie tej edycji :***

Miodowe ciasto z morelami i migdałami

Składniki:
100g suszonych moreli
1 łyżka ekstraktu waniliowego
2 średnie jajka
180 g lekkiego miodu (dałam 150 g)
150 g słodkiego ziemniaka, obranego i startego na drobnej tarce (można zastąpić marchewką lub dynią, a nawet burakiem)
skórka starta z 1/2 cytryny (pominęłam)
100 g białej mąki ryżowej* (dałam pszenną tortową)
100 g mielonych migdałów
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
100 g blanszowanych migdałów

3 łyżki dżemu morelowego lub 1 łyżka miodu

Przygotowanie: Piekarnik nagrzałam do 180 stopni Celsjusza. Foremkę (o boku 21 cm lub tortownicę o średnicy 23 cm) posmarowałam masłem. Dobrze jest też wyłożyć dno i boki pergaminem, bo ciasto trochę przywiera.
Morele namoczyłam we wrzątku i odstawiłam na chwilę. Mąkę, zmielone migdały, proszek do pieczenia i sól zmieszałam w misce. W drugiej misce ubiłam jajka z miodem i ekstraktem wanilii przez ok. 3 minuty. Następnie dodałam startego ziemniaka, a potem partiami dosypywałam mieszaninę mączną. Morele odsączyłam, pokroiłam z grubsza. Część migdałów wrzuciłam do ciasta, część zachowałam do wzorku na cieście. Morele i migdały delikatnie wmieszałam szpatułką. Ciasto przelałam do foremki i wygładziłam. Na wierzchu ułożyłam migdały we wzorek. Piekłam przez ok. 45 minut. Ciasto wyjęłam z piekarnika, posmarowałam miodem (ew. podgrzanym dżemem morelowym) i odstawiłam do przestygnięcia.

* przy użyciu mąki ryżowej ciasto jest bezglutenowe

Źródło: Ko ko ko.

Smacznego.

Korzenna Uczta Wielkiej Trójcy.


Wielka Trójca spotkała się, by Korzenne Gotowanie rozpocząć, by początek ten wielkimi dziełami naznaczony został, by smakoszy podniebienia rozpusty zaznały. Oj, działo się, działo! Nosy co i rusz drażnione przez wspaniałe zapachy, podniebienia łaskotane ciągłym próbowaniem gotowanych dań, popijane w między czasie trunki, plotki i ploteczki … nie da się tego pokrótce opisać, tego śmiechu, tych zachwytów, tych rozmów, a nawet tej krwi z pociętego paluszka niżej podpisanej … ale może od początku opowiem, byście i Wy mogli choć przez chwilę towarzyszyć nam w czasie Wielkiej Korzennej Uczty, której degustatorami trzy kuchareczki wraz z moim Ukochanym Mężem byli.


Kimże były te trzy kuchareczki, zapytacie? Już spieszę z odpowiedzią. Niżej podpisana gościła w swojej kuchni, w swoim małym zakątku szczęścia, Oczko i Ptasię. Skoro więc sama Gospodyni zarówno Korzennego Tygodnia jak i Weekendowej Piekarni nam towarzyszyła nie pozostało nam z Oczkiem nic innego, jak podpatrywać jak nam nasza Mistrzyni chleb zagniatała, pachnący daleką Prowansją, pełnym ciepła i domowego nastroju, pomagając jej przy tym z całych sił swych. Czyż nie pisałam ostatnio o konieczności elastyczności? Pisałam! Więc i tym razem do tej elastyczności się odwołałyśmy, chlebek zamiast tylko pszennego, również i orkiszowy piekąc, oraz aromatycznym tymiankiem go wzbogacając, co już od samego początku naszego spotkania wprowadziło nas w rozkoszną niecierpliwość.


Nie zapomniałyśmy jednak i o korzennych nutach, wręcz obowiązkowo pojawiających się na zimowych stołach. Soczyste pomarańcze, egzotyczne przyprawy, zagadkowe nazwy – to był nasz główny punkt programu. Khoresht, perski gulasz, nie tylko przeniósł nas w słodkie i odległe tereny, ale i nasze Oczko mięśnie zdeprawował (na co dowód dostarczam poniżej). Kto w kuchni lubi sobie pogrzeszyć, pofolgować sympatiom i smakom, ten prawdziwie szczęśliwy będzie, kiedy parujący półmisek pełen kruchych kawałeczków jagnięciny, okraszonej słodziutkimi pomarańczami i marchewkami, chrupkimi pistacjami i orzeźwiającą mięta, oblany złotym, aromatycznym sosem pojawia się na stole. Niemalże jak bogactwo stołu pasz i sułtanów, tak i nasz stół zastawiony był najróżniejszymi skarbami.

Skoro więc przy stole tak smakowicie grzeszyliśmy, najpierw łez tysiące popłynęły gdy cebuli niezliczone ilości pokrojone zostały. Również krwi kropel kilka na ostrzu się pojawiły, gdy niżej podpisana wielkie pomarańcze obierała. Oparzenia czy do od pary, czy od nagrzanej w piekarniku blachy dopełniły naszej odpustowej listy, czyste sumienie na kulinarne przewiny pozostawiając.


Gdy więc czas Uczty nadszedł, a czwórka smakoszy do stołu zasiadła, bez żadnych wyrzutów pozwoliliśmy korzennej sałatce apetyty nasze wyostrzać. Chrupkie piórka cebuli, mięciutkie kawałeczki pomarańczy, mięsiste oliwki wszystko skąpane w dressingu tak niezwykłym, jak można by się spodziewać po tym dniu. Tam imbir z kardamonem toczyły swoje ostro-słodkie boje. W asyście cynamonu i miodu słodycz wygrała, choć i ostrość i kwaskowatość swoje miejsce w tle palety smaków zajęły. Dowodem wyborności smaków, prawdziwym uznaniem dla starań naszych, talerze do czysta wycierane kromeczkami chleba były.

W towarzystwie win uprzyjemniających Ucztę, niespieszne, pełne radości rozmowy się toczyły, a ciche brzęki kieliszków dawały melodyjne tło naszym śmiechom i głosom. Białe wino wprost z australijskich winnic Deakin Estate, szczepem Sauvignon Blanc dzieliło się z nami przyjemnym orzeźwieniem, w czasie gdy sałatka wraz z chlebem królowały na stole. Jagnięcina jednak czerwonych kolorów się domagała i w zależności od gustów chilijskie Alto Vuelo, z ekologicznej uprawy dopełniało rozkoszy stołu. Malbec dla lubiących mocniejsze, treściwsze wina, a szczepy Cabernet Sauvignon wraz z Carmenere dla delikatniejszych podniebień doskonale się sprawdziły.


Niestety Ptasia, nasza miła towarzyszka do swoich zajęć musiała się udać, deser pozostawiając tylko naszej degustacji. Popijając więc zdrowie nieobecnej, łyżeczki w mięciutkich babeczkach zatopiliśmy, by i zaległej Weekendowej Cukierni zadośćuczynić. Oj, smakowite było to zajęcie. Smakowite, choć pełne wstrzymywanego oddechu, gdy babeczki na talerzykach kształt kapelusików przybrały, upust swojej kapryśności dając. Żadne jednak smuteczki nie miały do nas dostępu. Białym złotem oblane, brązowe słodkości zakończyły nasze wyborne biesiadowanie. Mięciutkie babeczki, lekko pękające na języku, z ostrawym imbirem przełamującym słodycz nie pozwoliły myśleć o ich formie, na wybornym smaku karząc się koncentrować, ciesząc się z tak wybornie kończonej Uczty.

Takie to było Wielkiej Trójcy gotowanie, takie to było naszej czwórki ucztowanie. Teraz radosne i smaczne wspomnienia rozjaśniają jesienne szarugi, inspirując do kolejnych czy to korzennych czy to wspólnych dokonań. Dzięki Dziewczynki za wspaniałą zabawę :***

Biały chleb prowansalski*
(Chleb z cebulą na białym winie)

Składniki:
500 g mąki pszennej chlebowej i zwykłej (my dałyśmy mieszankę orkiszowej chlebowej typ 1100, chlebowej pszennej i odrobinę tortowej pszennej)
15 g świeżych lub 1,5 łyżeczki drożdży instant
150 ml białego wina
130-150 ml letniej wody (dałyśmy więcej ze względu na użycie mąki orkiszowej)
2 łyżki masła
2 małe cebule
duża szczypta tymianku
1,5 łyżeczki soli

Przygotowanie: Cebulki drobno posiekałyśmy. Na stopionym maśle zeszkliłyśmy cebulkę, na koniec dodając szczodrą szczyptę tymianku. Patelnię zdeglasowałyśmy ok. 60 ml. wina. Odstawiłyśmy do ostudzenia, nie odstawiając cebulki do odcedzenia. Następnie wymieszałyśmy mąki, drożdże, sól z ostudzoną cebulką, resztą wina i wodą. Odstawiłyśmy wszystko na 10 minut. Po tym czasie zagniotłyśmy ciasto, aż stało się zwarte i elastyczne (w między czasie musiałyśmy dodać wody, bo było za suche). Odłożyłyśmy ciasto do naoliwionej miski na ok. 1 1/2 godziny, raz w między czasie składając ciasto. Po tym czasie uformowałyśmy 2 bochenki, ułożyłyśmy je w koszykach i odstawiłyśmy na ok. 30-45 minut do podwojenia objętości. W między czasie nagrzałyśmy piekarnik do 230 stopni Celsjusza (hydropieczenie) z blachą w środku (zamiast kamienia). Bochenki wyłożyłyśmy na blachę, posmarowałyśmy mlekiem, nacięłyśmy i piekłyśmy ok. 20-25 minut. Studziłyśmy na kratce.

* w czasie uczty mój Mąż wyraził rozczarowanie, że chleb nie ma swojej nazwy. Zgodnie więc nazwaliśmy chleb – Białym (bo z jasnych mąk) chlebem (pomimo lekko bułkowego miąższu, ale o chrupkiej i wyrazistej skórce) prowansalskim (ze względu na użycie tymianku, cebulki i wina, które pasowało nam ogromnie do sztandarowego dania regionu, ratatouille)

Źródło: Coś niecoś Ptasi

Marokańska sałatka z cebuli i pomarańczy

Składniki: 500 g cebuli (czerwonej)
3 soczyste pomarańcze
3/4 szklanki oliwek czarnych i wędzonych

Dressing: 4 łyżki oliwy
1 1/2 łyżki octu z granatów i soku z cytryny
1 łyżeczka miodu leśnego
szczypta cynamonu
szczypta kardamonu
szczypta imbiru mielonego
czarny mielony pieprz
fleur de sel

Przygotowanie: Składniki dressingu wymieszałyśmy w słoiczku, do uzyskania jednolitej emulsji. Cebulę pokroiłyśmy w cienkie piórka i zalałyśmy ją dressingiem. Odstawiłyśmy tą mieszaninę na ok. 30 minut (można dłużej, by cebula straciła jeszcze więcej swojej ostrości, ale nie za długo, by nie straciła chrupkości). Po tym czasie wyfiletowałyśmy pomarańcze tak, by sok z nich spływał do miski z cebulą. Wymieszałyśmy, doprawiłyśmy do smaku. Na koniec dodałyśmy czarne i wędzone oliwki, pokrojone na połówki.

Źródło: Galeria Potraw

Pomarańczowo-korzenny khoresh z jagnięciny

Składniki:
4 pomarańcze (ok. 700 g)
30 g masła
2 łyżki cukru (brązowy)
szczypta soli

1 łyżka oliwy
1,8 kg jagnięciny (łopatka i karkówka), pokrojone na 4 cm kawałki
400 g cebuli, pokrojonej w płatki
1/2 łyżeczki cynamonu (dałam 1)
4 ziarna kardamonu, rozbite (dałam 8)
szczypta szafranu (duża)
1 limonka
600 g marchewek, pokrojonych w plasterki
2 łyżki wody z kwiatu pomarańczy (dałam 1)
40 g niesolonych pistacji
garść liści mięty
sól i pieprz

Przygotowanie: Najpierw należy przygotować kandyzowaną skórkę pomarańczy. Z 3 pomarańczy obrałyśmy skórkę (bez albedo), pokroiłyśmy w paski. W rondlu z wrzątkiem gotowayśmy ją przez 3 minuty, po czym odcedziłyśmy. W rondelku skórki podsmażyłyśmy na maśle z dodatkiem soli i cukru, aż zrobiły się lekko brązowe. Odcedziłyśmy tak, by masło spłynęło do garnka, w którym później robiłyśmy gulasz. Skórki odłożyłyśmy na bok, do późniejszej dekoracji dania.

W garnku z masłem dodałyśmy oliwę i rozgrzałyśmy go. Obsmażałyśmy mięso partiami tak, by tylko zamknąć pory mięsa z każdej strony, a następnie odkładałyśmy na talerz. Potem obsmażyłyśmy cebulę, aż się zeszkliła i lekko przyrumieniła, dodałyśmy cynamon, kardamon oraz szafran i podsmażyłyśmy ok. minutę, by uwolnić aromaty. W między czasie z 2 wcześniej obranych pomarańczy i limonki wycisnęłyśmy sok. Wrzuciłyśmy mięso wraz z sokami jakie z niego wypłynęły do cebuli z przyprawami, doprawiłyśmy solą i pieprzem, dokładnie wymieszałyśmy. Dolałyśmy sok z cytrusów oraz wodę, by lekko przykryła składniki gulaszu. Przykryłyśmy i dusiłyśmy na malutkim ogniu ok. 1 1/2 godziny (u nas wyszło to o ok. 30 minut dłużej, by mięso było odpowiednio kruche). Na ostatnie 30 minut duszenia dodałyśmy pokrojoną marchewkę, a na sam koniec dodałyśmy wyfiletowane ostatnie 2 pomarańcze. Gotowałyśmy ok. 10 minut bez przykrycia. Podałyśmy z ryżem basmati, posypane listkami mięty (można je pokroić na paseczki), kandyzowaną skórką oraz pistacjami. Miętę, skórkę i pistacje w większości podałyśmy w osobnych miseczkach, by każdy nałożył sobie według uznania.

Źródło: Chocolate and Zucchini

Czekoladowe babeczki z gruszkami i imbirem

Składniki:
60 g miękkiego masła
70 g cukru (drobnego)
350 g gruszek (u nas to były 2 duże)
4 łyżki soku z cytryny (u nas sok z 1 cytryny)
30 g kandyzowanego imbiru
100 g czekolady (70% kakao)
4 jajka
szczypta soli
2 łyżki syropu gruszkowego (pominęłyśmy)
1 łyżeczka cukru pudru

Przygotowanie: 6 kokilek (o pojemności 200 ml) posmarowałyśmy masłem i wysypałyśmy cukrem. Gruszki obrałyśmy, pokroiłyśmy w kostkę. Imbir kandyzowany również pokroiłyśmy drobniutko i wymieszałyśmy z gruszkami wraz z sokiem z cytryny. Odstawiłyśmy na bok, dizęki czemu w między czasie gruszki puściły odrobinę soku. Czekoladę rozpuściłyśmy w kąpieli wodnej, przestudziłyśmy. Piekarnik nagrzałyśmy do 250 stopni Celsjusza (bez termoobiegu!) i przygotowałyśmy dużą formę, gdzie wstawiłyśmy kokilki. W czajniku zagotowałyśmy wodę, by babeczki upiec w kąpieli wodnej. Żółtka utarłyśmy z masłem, dodałyśmy czekoladę i dokładnie połączyłyśmy. Białka ubiłyśmy ze szczyptą soli, następnie pomału dodałyśmy cukier. Białka delikatnie połączyłyśmy z masą z czekoladą. Kokilki napełniałyśmy do ok. 3/4 wysokości, na koniec do każdej włożyłyśmy po płaskiej łyżce mieszaniny gruszkowo-imbirowej. Naczynie, w którym stały kokilki napełniłyśmy gorącą wodą (do 2/3 wysokości kokilek) i piekłyśmy przez ok. 20 minut. Po 10 minutach powinnyśmy położyć na babeczkach folię aluminiową, ale zrezygnowałyśmy z tego. Podałyśmy ciepłe z gruszkami i imbirem, oprószone cukrem pudrem.

Źródło: Salt & Pepper

Oto dowód mięsnej deprawacji Oczka – nie tylko jagnięciną się zajadała (nie raz!), ale i sama ją kroiła z uśmiechem na twarzy. Ta druga para rączek do niej właśnie należy, za to ta rękawiczka zaplastrowany paluszek niżej podpisanej ukrywa. Muszę jeszcze dodać, że większość zdjęć tutaj zamieszczonych (poza zdjęciami deseru), choć moim aparatem, ale zdolnościami i staraniami zdolnej Zemfi powstały – niezłe ma oczko nasze Oczko, prawda :) Za to niżej pokazane zdjęcie powstało dzięki Ptasi :*

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

Stała, choć elastyczna Weekendowa Piekarnia.


Weekendowa Piekarnia na stałe już wpisała się w rytm moich dni. Na stałe, co jednak nie przeszkadza jej być elastyczną. Czasem wspaniałe bochenki, jakie podpatruję na blogach uczestników pojawiają się u mnie bardzo szybko, czasem trochę czasu musi upłynąć, nim zatopię ząbki w chrupiących kromeczkach, a czasem zdjęcia czekają na swoją kolejkę, podczas gdy po wypiekach nie pozostały już okruszki.

Tak więc znów spóźniona, ale syta i pełna smakowitych wrażeń dołączam do wspólnego pieczenia. Jak mogłabym tego nie zrobić? Małgosia zaproponowała nam wspaniałe, zdrowe i bardzo ciekawe pieczywo, które z pewnością nie raz jeszcze będzie pojawiać się w mojej kuchni.


Zaczęło się od bułeczek, na blogach uroczo nazwanymi „gordonkami”. Z dodatkiem ziaren, pełnoziarnistej maki pszennej, choć u mnie również z domieszką mąki orkiszowej, dzięki której wypiek stał się bardziej wytrawny, a jednocześnie jeszcze zdrowszy. Zajadaliśmy się nimi z grubo pokrojonymi plasterkami koziego sera kupionego na Jarmarku Produktów Regionalnych, ze wspaniałymi chutney’ami, jakie dostałam czy sama zrobiłam, rozkoszując się ich miękkim miąższem, z chrupiącymi gdzieniegdzie ziarnami czy to dyni, czy słonecznika, czy to sezamu. Najlepsze oczywiście tego samego dnia, jak to zwykle bywa z wypiekami drożdżowymi, ale również na drugi dzień były smakowite i wciąż świeże, choć już nie tak chrupkie jak prosto z pieca.


Kto wyjmował kiedykolwiek chlebek czy bułeczki prosto z własnego piekarnika, wie jakie uczucie rodzi się we wszystkich domownikach i gościach. Uśmiechy od razu pojawiają się na ustach, niecierpliwość każe nam co i rusz podchodzić do stygnących bochenków i dotykać delikatnie opuszkami palców, czując ciepło i chropowatość skórki, w nozdrza wdychać ten boski aromat i już już chwytać za nóż, by odkroić pierwszą smakowitą kromkę.

Tak to było z tym chlebem właśnie … o wytrawnym orkiszowo-pszennym smaku pełnym orzechowych nut, o pomarańczowym kolorze miąższu, jaki zyskał dzięki zamianie ziemniaka na dynię, o ogromnym rozmiarze, każącym myśleć o nim w wielkim formacie … CHLEB. Wielki bochen, jaki upiekłam w mojej nowiutkiej formie chlebowej nie doczekał w całości, aż mój Ukochany wrócił z pracy. Razem z Oczkiem a to podchodziłyśmy, a to zachwycałyśmy się zapachami, a burczące brzuchy, prawie jak wąż Ewę, wodziły nas na pokuszenie …

I uwiodły. Pierwsza kromka zjedzona jeszcze lekko ciepła, chrupka i wilgotna dała nam niezwykłe wrażenia. Bogactwo smaków zamknięte w tym chlebie, tak wybornie ze sobą współgrających zachwyca mnie wciąż i wciąż, wraz z każdą kromką czy to na śniadanie czy to na obiad czy na kolację. I wiem już, że podobnie jak u Małgosi, chleb ten jeszcze nie raz pojawi się u mnie w ciągu najbliższego miesiąca i kolejnego i wielu następnych.


Gordonki i orzechowy chleb przyszły na świat bez żadnych problemów, za to mleczne bułeczki z żurawiną sprawiły nam – i mi i Oczku – sporo kłopotów. Dość powiedzieć, że pierwsza partia zupełnie nie wyrosła, na koniec lądując w śmietniku. Nad drugą więc chuchałam i dmuchałam, obłożyłam miskę ściereczką, postawiłam jak najbliżej grzejnika, dodałam więcej płynu i … zostaliśmy obdarzeni cudownym i rumianym potomstwem, że pozwolę sobie na dalsze dziecięco-porodowe metafory. Obłędnie mleczne, mięciutkie i lekko słodkie bułeczki, w których z każdym kęsem na języku pojawiały się słodziutkie żurawiny, zniknęły niemożebnie szybko. Zajadane same w towarzystwie jedynie herbaty na późną przekąskę w czasie oglądania komedii, co to okazałą się być wyciskającym łzy dramatem czy to z dżemem na niespieszne śniadanie pełne ploteczek i planów.

Jak widać namieszałam nie tylko z czasem przygotowania tych wybornych wypieków, ale i z ich składnikami czy sposobem wykonania, ale to właśnie jest najpiękniejsze w tej pełnej radości i nauki zabawie, jaką jest Weekendowa Piekarnia. Pieczcie, wyrabiajcie i mieszajcie, formujcie chleby i bułeczki, chałki i rogale, a gdy czegoś brakuje w szafkach lub gdy czas nie pozwala bądźcie elastyczni, a pomysły same będą przychodzić, radując i Was i Waszych bliskich. Tego właśnie nauczyła mnie zabawa we wspólne pieczenie i tego wszystkim życzę.

Alu i Małgosiu, dziękuję cieplutko za wspólne pieczenie.

Bułki z ziarnami na miodzie
(inspirowane przepisem Gordona Ramsay’a „Zdrowa Kuchnia”)

Składniki:
7 g drożdży instant (lub 15 g świeżych)
275 ml letniej wody
225 g mąki pszennej razowej (dałam pełnoziarnistą Lubelli)
225 g mąki pszennej białej (dałam orkiszową chlebową)
1 ? łyżeczki soli morskiej
50 g dowolnej mieszanki ziaren (np. sezamu, dyni, słonecznika, siemienia, maku – dałam sezam biały, dynię i słonecznik – następnym razem uprażyłabym te nasiona)
3 łyżki oliwy z oliwek
2 łyżki płynnego miodu

Przygotowanie: Mąkę, sól, drożdże i ziarna wymieszałam. Wodę, miód i oliwę wymieszałam i wlałam do mąki. Wymieszałam aż połączyło się w ciasto. Potem wyrabiałam kilka minut. Odstawiłam do miski na 1 godzinę, do podwojenia objętości. Po tym czasie podzieliłam ciasto na 9 części, uformowałam bułeczki i odstawiłam na ok. 1 godzinę, do podwojenia objętości. Przed pieczeniem nacięłam i posmarowałam mlekiem. Piekłam w 200 stopniach Celsjusza przez ok. 20 minut. Studziłam na kratce.

Chleb na zakwasie z ziemniakami/dynią i orzechami
(1 spory bochenek)

Składniki:
270 g aktywnego zakwasu (zrobiłam dzień wcześniej zaczyn ze 100 g zakwasu żytniego, 80 g mąki pszennej graham i 90 g wody)
7 g świeżych drożdży (ja dałam 1 łyżeczkę instant)
1 ugotowany ziemniak (+/- 200g), dobrze rozgnieciony (ja dałam puree z dyni)
450 g białej mąki pszennej (dałam orkiszowej chlebowej)
150 g mąki pszennej razowej (dałam pszenną pełnoziarnistą Lubelli)
ok. 330 g wody
14 g soli (rozpuszczonej w części w/w wody)
75 g orzechów włoskich, grubo pokrojonych
75 g orzechów laskowych, grubo pokrojonych

Przygotowanie: Wszystkie składniki, poza solą rozpuszczoną w kilku łyżkach wody wymieszałam rękami. Dodałam wodę z solą i wyrobiłam ciasto przez kilka minut (ok. 6-8). Ciasto było lekko lepiące, ale zwarte. Odłożyłam do miski, przykryłam folią i zostawiłam na ok. 1 1/2 godziny. Powinnam była co 30 minut składać ciasto. Po tym czasie na mocno oprószonym mąką blacie uformowałam bochenek, włożyłam go do bardzo dużej keksówki (takiej chlebowej), przykryłam naoliwioną folią i odstawiłam do rośnięcia na ok. 1 godzinę.
Piekłam w piekarniku nagrzanym do 240 stopni Celsjusza (hydropieczenie) przez 10 minut, potem w 220 stopniach przez 10 minut, a potem w 200 stopniach przez ok. 20 minut. Ostatnie 10 minut piekłam bez formy. Bochenek przed pieczeniem posmarowałam glazurą z mleka. Studziłam na kratce.

Mleczne bułeczki z żurawiną

Składniki:
250 g białej mąki pszennej
1 łyżeczka drożdży instant
1 łyżka cukru
1/2 łyżeczki soli (przepis jej nie przewiduje, ale bez niej bułeczki wychodzą mdłe)
1 jajko
ok. 75 g letniego mleka
50 g rozpuszczonego masła
chlust ekstraktu waniliowego
30 g suszonej żurawiny (dałam znacznie więcej – ok. 80-90 g)

Przygotowanie: Mleko zagrzałam, wrzuciłam masło, by się rozpuściło. Odstawiłam do ostygnięcia. Gdy było już chłodne, wbiłam jajko i wymieszałam. Mąkę, sól i drożdże instant wymieszałam. Dodałam płynne składniki, wymieszałam do połączenia, a następnie wyrabiałam. Ciasto było dosyć suche, więc dodałam ekstraktu waniliowego. Gdy ciasto było jż gładkie, ale jeszcze nie wyrobione dodałam żurawin i wyrabiałam przez kilka minut. Ciasto odłożyłam na 2 1/2 godziny do wyrośnięcia. Po tym czasie podzieliłam je na 8 części, uformowałam okrągłe bułeczki, odłożyłam do wyrośnięcia na ok. 1 1/2 godziny. Przed pieczeniem posmarowałam mlekiem. Piekłam w 210 stopniach Celsjusza przez ok. 15 minut. Studziłam na kratce.

Źródło wszystkich trzech przepisów: Pieprz czy wanilia Małgosi.

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

W samo południe …



Noc, z 5 na 6 października. Śnię, a w śnie jestem w zadziwiających miejscach, jest i śnieg i słońce, i narty i piękne kwiaty, jednym słowem mieszanka zapamiętanych obrazków z bloga Eli. Ale co Ela robi w moim śnie? Siedzi ze mną nad najogromniejszym kubkiem kawy, prawie jak z Alicji w Krainie Czarów i mówi „Tili, już czas na rogale marcińskie i jak ich w tym roku nie upieczesz to zobaczysz …”. Obudziłam się jak zawsze po takim kulinarnym śnie rozbawiona bez reszty. Jeszcze przy śniadaniu zamówiłam mak, chwaląc się tym na wszelki wypadek Eli. Kto wie, może ona jakąś wenecką stregą jest, że mi moje obietnice zeszłoroczne zapamiętała. Z magią lepiej nie zadzierać.


I tak biały mak dostał się do mojej kuchni, a z niej w dwie jeszcze strony odjechał. Jedna część do Wielkiej Brytanii poleciała, by Poleczka trochę polskich rogali mogła podjeść, a przy okazji pobawić się słodko i smacznie w nowej kuchni. Druga wraz z Ptaśkiem na Mazury pojechała, gdzie spałaszowana została przy akompaniamencie kocich miauków, co to zza progu się jedzonka domagały, Bicię przy okazji do furii doprowadzając. I wreszcie i ja swoje pierwsze rogale marcińskie upiekłam. A muszę Wam powiedzieć, że ja i zwijanie rogali nie za bardzo się lubimy. Zwykle już na etapie zwijania moje rogale jakieś małe potworki mi przypominały, dlatego też koniec końców w najróżniejsze pakieciki ciasto drożdżowe czy półfrancuskie zawijałam, w środku smakowitości chowając.


Nie tym razem jednak. Rogaliki na blasze wyglądały tak pięknie, że aż bałam się je piec, by tego efektu nie stracić. Ale przecież nie dla samego wyglądu takie smakowitości robiłam. Czekałam na to maślane, listkujące się ciasto, nie za słodkie, nie za wytrawne, takie w sam raz, ukrywające w sobie orzechowo-makowe, słodkie i miękkie nadzienie. I doczekałam się. Jeszcze cieplutkie, pełne smaku i aromatyczne, wprost wyborne. Dokładnie takie jak sobie wymarzyłam. I co ważniejsze – wszystkie rogaliki przypominały rogaliki!

I tak w samo południe ostatniego dnia smakowitej, orzechowej zabawy prezentuję moje rogaliki. Częstujcie się i świętujcie spóźnionego Św. Marcina.

Rogale marcińskie

Ciasto:
1 szklanka ciepłego mleka
1 łyżka suchych drożdży (ja dałam 20 g świeżych drożdży)
1 jajko
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
3 1/2 szklanki mąki
3 łyżki cukru
szczypta soli

225 g miękkiego masła (z tego 2 łyżki użyjemy do ciasta)

Nadzienie:
30 dag białego maku
10 dag pasty migdałowej (marcepanu)
3/4 szklanki cukru pudru (dałam mniej niż 1/2)
10 dag orzechów włoskich (nie miałam, dałam 75 g orzechów laskowych, uprażonych i wyłuskanych)
10 dag zblanszowanych migdałów (dałam ok. 125 g płatków migdałowych)
1 łyżka kandyzowanej skórki pomarańczowej (dałam 2 łyżki)
2-3 łyżki gęstej śmietany (dałam 2)
3 podłużne biszkopty, pokruszone na okruszki (ja dałam 6 amaretti)

Na glazurę:
1 jajko rozbełtane z 2 łyżkami mleka

Lukier:
1 szklanka cukru pudru
2-3 łyżki płynu (może być woda, mleko, likier)
posiekane migdały lub migdałowe płatki

Przygotowanie: Drożdże rozczyniłam z mlekiem i cukrem. Do miski przesiałam mąkę z solą. Dodałam 2 łyżki masła i roztarłam je palcami. Wraz z pracującycm zaczynem dodałam jajko i wanilię. Wyrobiłam krótko ciasto, tylko aż stało się gładkie (ciasto powinno być lekko lepiące i chłodne, więc nie wyrabiać za długo!). Ciasto uformowałam w prostokąt i schłodziłam w lodówce przez ok. 1 godzinę. Schłodzone ciasto rozwałkowałam na blacie na prostokąt o wymiarach ok. 30×15 cm, tak aby krótsze boki stanowiły górę i dół. Masło rozsmarowałam na cieście, zostawiając 1/2 cm margines. Złożyłam 1/3 ciasta od góry, a następnie dolną cześć tak by przykryła górną. Dobrze skleiłam brzegi i rozwałkowałam na prostokąt o wymiarach 25×17 cm. Należy jak najmniej podsypywać mąki. Schłodziłam przez ok. 45 minut. Proces powtórzyłam jeszcze 5 razy (wystarczy 3 razy), chłodząc ciasto min. 30 minut. Potem ciasto należy schłodzić min. 5 godzin, a najlepiej przez noc.

Mak i orzechy sparzyłam wrzątkiem, po 15 minutach odcedziłam i dobrze odsączyłam. Zmieliłam dwukrotnie razem z migdałami. Marcepan roztarłam mikserem z cukrem pudrem, dodałam zmielony mak z orzechami, amaretti, skórkę pomarańczową. Śmietany dodałam tyle, by miało zwartą, ale plastyczną konsystencję. Może nie być potrzeby jej dodania.

Ciasto wyjęłam na 20 minut przed planowanym robieniem. Wywałkowałam prostokąt 65×34 cm i przecięłam wzdłuż długiego boku na 2 części. Każdy pasek pokroiłam na 12 trójkątów. Nadzienie rozsmarowywałam tak, by na wszystkich bokach trójkąta był mały margines. Zawijałam w rogaliki od podstawy trójkąta. Odłożyłam na blasze wyłożonej pergaminem na ok. 1 1/2 godziny. Posmarowałam jajkiem rozkłóconym z mlekiem. Piekłam w 180 stopniach Celsjusza przez ok. 20 minut, aż się ładnie zezłociły. Wyjęłam na kratkę, polałam lukrem, posypałam płatkami migdałowymi i wystudziłam.

Źródło: Najlepsze jedzonko Eli

Smacznego.

Lubię grzeszyć!


Kiedy jest źle wspominam, a wspominam smacznie, wspominam to co lubię …


… Lubię bulgot garnków na kuchni, ich rytm i takt zupełnie niezgrany, a jednocześnie tworzący symfonię czy choćby delikatną melodyjkę. Tu syk, tam cyk, w tle puszczona muzyka i w duszy od razu grają jaśniejsze nutki.

Lubię zapachy unoszące się od kostek, poprzez całe ciało, wcale nie kończąc na głowie, a unosząc mnie wysoko pod sufit, by trochę pomarzyć, rozkoszować się zapowiedzią obiadu. Nos drażnią ucierane w moździerzu przyprawy, krojona cebula igra sobie do woli, a ja choć łzy ocieram, uśmiecham się w duchu. Tak działa ta kuchenna aromatoterapia.


Lubię patrzeć jak produkty się przemieniają, jak kolory przechodzą w najróżniejsze odcienie, lubię patrzeć na kropelki soku, na drobinki, które ogrom smaku ze sobą niosą, nie zapominając o estetycznych walorach. „Granat – jabłko grzechu pierworodnego, owoc dawno utraconego raju (…)”* lubię to określenie, gdyż niezwykle trafnie oddaje budowę tego egzotycznego smakołyku. Otoczone niby skórzaną skorupką, twardą i gorzką, ukrywa w sobie słodko-kwaśny posmak grzechu … łakomstwa. Nie wierzycie? Spytajcie Persefony.

I wreszcie lubię smakować. Czuć na języku najróżniejsze faktury i smaki, a w nosie rozwinięte aromaty. Trochę chrupkości, trochę miękkości, idealnie skomponowane kontrasty, wszystko w kolorach ziemi i początków jesieni, osłodzonych zarówno dla smaku jak i wyglądu karminowymi drobinkami.

Tak właśnie zapamiętałam tamten obiad. Z książką w tle, na stole słodko-kwaśna zupa z granatów, a zaraz za nią fesendżun, gulasz pełen orzechowych, ziemistych, ale i słodkawych nut. Obiad pełen smaków, pełen doznań, pełen grzesznych składników. Wiecie co jeszcze lubię?

Lubię grzeszyć!

Zupa z granatów

Składniki:
2 duże cebule, posiekane
2 łyżki oliwy z oliwek
1 łyżka płatków cebulowych
1 łyżeczka soli czarownic (to mieszanka najróżniejszych ziół i przypraw z solą)
1 czubata łyżeczka kurkumy
6 szklanek wody
1/2 szklanki żółtego łuskanego grochu, dwukrotnie opłukanego
2 szklanki posiekanej świeżej natki pietruszki
2 szklanki posiekanej świeżej kolendry
1/4 szklanki posiekanej świeżej mięty
1 szklanka szalotek
1/2 kg jagnięciny (pominęłam)
3/4 szklanki ryżu, dwukrotnie opłukanego
2 szklanki soku z granatów
1 łyżka cukru brązowego
2 łyżki soku z cytryny
2 łyżki sproszkowanej anżeliki (pominęłam)

Przygotowanie: W wysokim garnku cebulę obsmażyłam na oliwie na złoty kolor. Wsypałam łyżkę płatków cebulowych i sól czarownic (to mieszanka soli i wielu różnych ziół). Dodałam kurkumę i jeszcze chwilę podprażyłam. Wlałam wodę, wymieszałam, tak by wszystko odkleiło się od dna i wsypałam groch. Doprowadziłam do wrzenia, przykryłam garnek i zmniejszyłam ogień. Dusiłam przez 30 minut. Wsypałam zieleninę i szalotkę i dusiłam jeszcze 15 minut. Po tym czasie należałoby wrzucić kuleczki z jagnięciny i pozostałe składniki, ja jednak pominęłam mięsną wkładkę i dodałam ryż, sok z granatów, cukier, sok z cytryny. Dodałabym również anżelikę, ale niestety nigdzie jej nie dostałam. Dusiłam ok. 45 minut.

Fesendżun

Składniki:
oliwa z oliwek
1/4 kg posiekanych orzechów włoskich
85 dag piersi z kurczaka, pokrojonej w dużą kostkę
sól czarownic (j/w)
2 średnie cebule, posiekane
6 łyżek przecieru z granatów wymieszane z 2 szklankami gorącej wody (ja dałam 2 szklanki soku z granatów)
1 łyżka cukru brązowego
2 łyżki soku z cytryny
świeżo zmielony pieprz

Przygotowanie: Orzechy bardzo drobno posiekałam, choć zostawiłam kilka większych kawałków. Można też zemleć je w mikserze przez 1 minutę. Następnie smażyłam je na oliwie przez 10 minut, cały czas mieszając. Zestawiłam z kuchenki. W średnim garnku podsmażyłam cebulkę, posypaną małą szczyptą soli czarownic, a na patelni obsmażałam partiami kurczaka (doprawiając go solą czarownic). Gdy już cebula i kurczak miały złoty kolor połączyłam je i dodałam orzechy, sok z granatów, cukier i sok z cytryny. Doprowadziłam do wrzenia, zmniejszyłam ogień i dusiłam przez 45 minut. Podałam z żółtą fasolką i ewentualnie z ryżem.

Źródło obu w/w przepisów: Marsha Mehram „Zupa z granatów”

* Marsha Mehram „Zupa z granatów”

Smacznego.