Wielokropek, trzy kropek, szybko i w biegu, a potem …


Ja tak jeszcze w temacie jabłek i cydru …


… Tym razem na szybko. Jak mogłoby być inaczej, skoro danie z mojej pierwszej książki kucharskiej było, a powstało jak błyskawica, gdy w maleńkim sklepiku na Długiej półwytrawny cydr w swoje ręce dostałam. Och, były i inne wina, i piękne rękodzieła (o tym innym razem), ale to właśnie ten cydr zdominował moją głowę w tamten rozpadany dzień, po nad wyraz nieudanym pobycie w … restauracji* „Pod Samsonem„, gdzie i obsługa była fatalna i jedzenie marne, tak że najszybciej jak tylko mogę staram się zamazać te fatalne doznania.

Najlepszym sposobem wyparcia z głowy złych wspomnień jakiegoś zdarzenia jest związać z tym dniem inne, przyjemne, rozkoszne, z nutką grzeszku …

… Ale, ale, miało być krótko, w końcu dziś taki zabiegany dzień w tym zabieganym świecie …


Były więc polędwiczki wieprzowe (Ci co to za świnką nie przepadają – tak, tak Poleczko, o Tobie mowa – niech pierś kurczaczka wezmą) skąpane w jabłkowym sosie, kremowym dzięki … śmietanie? … ależ nie, w końcu o linię też trzeba dbać – skąpane w mleku skondensowanym, odtłuszczonym w dodatku, którego daleka słodycz i mleczny posmak doskonale korespondował ze złamaną przez kwaśność słodyczą jabłek i zupełnie inną w swym odbiorze słodyczą szalotek. Obawiać by się można, że danie słodkie niczym deser powstało. Ależ nie! Wytrawność cydru, gorzkość sosu Worcestershire, a przede wszystkim proporcje tak dobrane, że lekkie, niesłychanie wręcz zharmonizowane danie z patelni zdejmujemy.

A gdy jeszcze kremowe risotto, z gorzkawym, wciąż jędrnym szpinakiem, doprawione gałką muszkatołową, której narkotyczne aromaty zniewalają, dołączy do towarzystwa w pieprznym akompaniamencie rukoli skąpanej w musztardowym winegrecie mamy już wszystko co potrzeba, by postawić wielokropek i zapomnieć o nieudanym restauracyjnym daniu, a ponad wszystko by postawić trzy kropek i po dniu w biegu cieszyć się i odpoczywać, rozkoszując obłędnym obiadem …

Polędwiczki wieprzowe z jabłkami i cydrem
(4 porcje)

Składniki:
oliwa z oliwek
masło
4 duże szalotki lub 5-6 mniejszych, pokrojone w piórka
3 duże jabłka, pokrojone w półplasterki
1 płaska łyżeczka cukru brązowego
800 g polędwiczek wieprzowych, pokrojone w medaliony, lekko zbite dłonią
300 ml. wytrawnego cydru
kilka kropel sosu Worcestershire
3-4 łyżki mleka skondensowanego 4% (lub śmietany)
sól i pieprz

Przygotowanie: Najpierw na mieszance oliwy z masłem zeszkliłam szalotki (średni ogień). Odłożyłam je na bok. Potem na tej samej patelni zbrązowiłam jabłka posypane cukrem brązowym (duży ogień). Odstawiłam je na bok. Doprawione solą i pieprzem kotleciki z polędwiczek obsmażyłam po obu stronach, tylko tyle by je lekko zbrązowić. Wlałam cydr, doprowadziłam do wrzenia i gotowałam bez przykrycia aż zredukowałam sos (w między czasie, po kilku minutach, zdjęłam mięso z patelni by go nie przesmażyć – czas smażenia zależy od grubości kotlecików). Na koniec dodałam sosu Worcestershire, mleka skondensowanego, dodałam szalotki i jabłka (oraz mięso) i poddusiłam pod przykryciem jeszcze ok. 3 minut. Podałam ze szmaragdowym risotto i rukolą z klasycznym winegretem.

Szmaragdowe risotto
(4 porcje jako dodatek do dania)

Składniki:
1 łyżka oliwy
4 szalotki, drobno posiekane
200 g. ryżu arborio
75 ml. wytrawnego cydru (lub innego wina/wermutu)
600-700 ml bulionu warzywnego
250 g młodego szpinaku, umyty i posiekany (jeśli ma grube łodyżki, należy je usunąć)
gałka muszkatołowa
sól i pieprz
garść parmezanu
1/2 łyżki masła

Przygotowanie: Risotto zwykle szykuję w ten sposób (czasem trochę przyspieszam, czasem mieszam trochę więcej, ale jeśli jest robione właśnie tak, to zawsze smakuje mi wybornie). Szpinak dodałam na 2-3 minut przed końcem gotowania (jeśli jest starszy to lepiej na 5 minut, by zmiękł). Doprawiłam gałką, solą i pieprzem. Spróbowałam. Dolałam odrobinę bulionu, dodałam parmezan i masło. Wymieszałam. przykryłam by odpoczęło przed podaniem.

Źródło: „Gotowe w 30 minut. 300 pysznych dań na każdą okazję” wydawnictwa Reader’s Digest, Warszawa 2002

* musiałam poważnie się namyślić, by po tak fatalnej wizycie w tym przybytku jednak restauracją go nazwać. Przekonała mnie tylko „tradycja” i wieloletnie istnienie tego miejsca na kulinarnej mapie stolicy. A cóż najbardziej mi się nie podobało? Już od wejścia fatalna obsługa, kłócąca się o swoje rewiry, a nade wszystko jedzenie – mięso przesuszone, a warzywa i ziemniaki rozgotowane, przystawki podane niedbale, niedoprawione i bardzo kiepskiej jakości – szczególnie wędzony łosoś, co do którego świeżości miałam poważne problemy. Ogólnie i w szczególe ocena fatalna.

Smacznego.

Chleb dla Informatyka.


Nasza Alicja ogłosiła jakie chleby tym razem piec miałyśmy w naszej wielkiej piekarniczej rodzinie. Więc po gruszki pobiegłam – po pestki dyni też, ale o tym następnym razem – i już już za rustykalny chleb z gruszkami się zabierałam, gdy przypomniałam sobie. Przecież w sobotę również Dzień Jabłka świętować mieliśmy. Więc z wagi jedna gruszka do koszyka wróciła, za to piękne rumiane jabłuszko wskoczyło się zważyć.


I tak upiekłam trzy duże bochenki, o jasnym, niezwykle miękkim miąższu. Trochę mi się pozapadały od tej ich ilości i ścisku jaki zafundowałam im w piekarniku, ale pierwszy raz to nie smak – choć doskonały, delikatny i zrównoważony – mnie najbardziej cieszył w chlebkach jakie upiekłam. Tym razem był to wzorek.

A jak to było z tą mączną dekoracją, zapytacie. Ciasto na chleb wyrasta w misce, a ja przyglądam się szablonowi do jakiego odesłała nas Alcia. Z moimi zdolnościami manualnymi wiedziałam, że nie mam co myśleć o przerobieniu szablonu, tak by było na nim i jabłko i gruszka. Pewnie gdybym sama się za to zabrała to dla wszystkich wyglądałoby to jak dwie plamy mąki, niedbale pomazane po tej miękkiej, leciutko tylko chrupkiej skórce.


Pomyślałam więc i poszukałam … I cóż mogła znaleźć żona Informatyka … oczywiście znaczek Apple, nadjedzone jabłuszko. Potem jeszcze drukarka, żyletka i już miałam szablon, z którego istnienia zrobiłam niespodziankę Mężowi. Gdy mój S. wrócił z pracy, z zamkniętymi oczami wprowadziłam go do kuchni, wypełnionej aromatem rustykalnego chleba, by już po chwili zobaczyć rozbawienie na jego twarzy … na widok Chleba dla Informatyka.

Jeden chlebek zjedliśmy jeszcze tego samego dnia, drugi podłużny służył nam swym smakiem następnego, a trzeci do naszych przyjaciół zawędrował – podobnież zniknął szybciej niż by tego chcieli. Wcale, a wcale się nie dziwię. Polecam tą recepturę nie tylko dla Informatyka.

Rustykalny chleb z gruszkami
(6 chlebów po 400 g – ja piekłam 3 po 800 g)

Składniki:
900-950 g mąki pszennej (dałam chlebowej i łącznie z dosypywaniem dałam ok. 1 kg.)
100 g mąki żytniej razowej
25 g soli
30 g świeżych drożdży
700 g wody lub wody zmieszanej z mlekiem (ja dałam pół na pół i myślę, że można dać trochę mniej)
80 g miodu
80 g masła
1 łyżeczka ziaren wanilii (dałam esencję waniliową)
400 g gruszek pokrojonych w kostkę (dałam jabłka i gruszki)

Przygotowanie: W dużej misce wymieszałam 900 g mąki pszennej, mąkę żytnią i sól. Wodę z mlekiem lekko podgrzałam z miodem, do jego rozpuszczenia. Do płynu o temperaturze ok. 30 stopni Celsjusza dodałam drożdże i rozmieszałam je. Dolałam esencję. Dolałam płyny do mąki i dokładnie wymieszałam. Wyrobiłam aż było spójne. Potem dodawałam masło po kawałku i wyrabiałam. Musiałam sporo podsypać mąką, a i tak w połowie wyrabiania przełożyłam do miksera, bo nie byłam w stanie zapanować nad ciastem ;p
Gdy już ciasto było elastyczne i w miarę zwarte dodałam pokrojone w kostkę gruszkę i jabłko. Lekko wyrobiłam, przełożyłam do miski, przykryłam ściereczką i odstawiłam do rośnięcia na 2 godziny (u mnie już po 1 1/2 godzinie było wyrośnięte). Po tym czasie ciasto odgazowałam, podzieliłam na trzy części i uformowałam z dwóch luźne kule, a z jednego również luźny owalny bochenek. Zostawiłam na 15 minut i po tym czasie uformowałam właściwe bochenki, które włożyłam do koszyka i dwóch okrągłych miseczek do wyrośnięcia na 1 1/2 godziny (u mnie już po 1 godzinie). Piekarnik nagrzałam do 220 stopni Celsjusza z naczyniem z wodą. Blachę wyłożyłam pergaminem, bochenki położyłam delikatnie na blasze, spryskałam wodą, przyłożyłam przygotowany wcześniej szablon i posypałam przesianą mąką żytnią razową.
Chleby mniejsze (6 szt.) powinno się piec przez 30 minut, a te większe piekłam ok. 45-50 minut. Po wyłączeniu piekarnika, zostawiłam bochenki przez 5 minut i dopiero wyjęłam na kratkę by ostygły.

Źródło: Kuchnia Alicji i tutaj.

Smacznego.

WeekendowaPiekarnia

Półka z książkami …


… Ptasi i Tili, albo jak Ptasia i Tili z Gordonem gotowały … i z jabłkami.


Oj działo się, działo. Zachciało się nam spapugować Annę i Kristinę z programu kuchni.tv, testując książkę kucharską Gordona Ramsay’a „Szef kuchni po godzinach”. A że to Dzień Jabłka na nas czekał, tedy postanowiłyśmy przepisy z jabłkami … dużo ich nie było … prawie wszystkie wypróbować.

Miał być więc udziec jagnięcy, pieczony z jabłkami i cydrem, glazurowany miodem, z lekkim, lecz nieocenionym akompaniamentem tymianku i czosnku. Sama przyjemność nas czekała, gdy smarowałyśmy mięso oliwą i sokiem z cytryny, wmasowując w nie sól i pieprz. Zbędny tłuszcz odcięłyśmy, a ten potrzebny, ten który miał nam później przypilnować wilgotności mięsa, nacięłyśmy w kratkę. Trochę żałowałam, że nie mamy takiej pięknej sztuki z wystającą kością jaką Gordon pochwalił się w swoje książce, ale i nasz z grubą kością był akurat taki, by zmieścił się w brytfance.


Miał być i … był. Oj był! … jak dziś sobie go przypomnę, to mi ślinka leci i cieszę się, że jeszcze nam na przynajmniej jeden, jak nie więcej obiadów zostało. Krwisty, o podpieczonym tłuszczyku, ponad dwukilogramowy udziec upiekł się idealnie, gdy zastosowałyśmy wszystkie rady Ramsay’a, choć pod koniec grill jeszcze włączyłyśmy, by ładnie go podpiec. Mięso kruchutkie, aromatyczne i wilgotne, lekko tylko tymiankiem pachniało, pozostawiając aromat jagnięciny – naszej polskiej, z gór. A do tego sos z cydru jakim mięso polewałyśmy i soków jakie się z niego wytopiły, doprawiony na kwaśno upieczonymi jabłkami, dosmaczony czosnkiem, lekko słodkawy od miodu, jakim glazurowałyśmy udziec. To było małżeństwo doskonałe – jagnię, co to swoje smaki i zapachy zachowało, z niewielkim tylko dodatkiem jabłek, ziół i miodu, połączone z sosem lekkim, ale o zdecydowanym smaku, kwaskowo-słodkim, o w tle jedynie towarzyszącej mu tymiankowej nucie. Ambrozja!


Zanim jednak ta mięsna uczta nas czekała, przystawki na stole umiliły nam czas czekania na niemożebnie długo piekące się ziemniaczki. Wpierw sałatka. Trochę jak Waldorf, chrupka niezwykła dzięki swojej prostocie. Na listkach cykorii, gorzkiej i jędrnej, ułożone były słodkie plasterki jabłek, ziemiste, lekko gorzkawe kawałki selera naciowego, wszystko to razem skropione cytryną, posypane uprażonymi orzechami. Kiedy jeszcze do tego doszedł dressing – prosty majonezowo-jogurtowy, ale w proporcjach idealnie dopracowanych – przekąska ta była prawdziwym rarytasem.

I całe szczęście. A dlaczegóż to? Ponieważ zupa z kasztanami, pasternakiem i jabłkami, zachwalana w przepisie jako posiłek w subtelny sposób łączący orzechowy smak kasztanów, słodycz jabłka i aromat pasternaku, okazała się … papką dla dziecka. I tutaj choć do tej pory wiernie trzymałyśmy się przepisów, musiałyśmy zmodyfikować to danie, by nasze kubki smakowe nie buntowały się tak okrutnie. Najpierw dolałyśmy więcej płynu – znacznie więcej płynu, by zupa zupą się stała. Potem jeszcze sok z cytryny Ptasia poradziła dodać, dzięki czemu smak nie był już tak mdły i nudny. Niestety może to przez brak pasternaku i pietruszkowe zastępstwo, a może to przez niedostatecznie dobre kasztany, a może po prostu nie były to nasze smaki, gdyż żadnej z kuchareczek danie nie smakowało tak jak byśmy tego chciały i oczekiwały. Jaka jednak miła niespodzianka nas przy stole spotkała, gdy nasi mężowie zasmakowali w zupie, jako bardzo udaną ją sobie zapamiętując. Ja muszę powiedzieć, z czym Ptasia się pewnie ze mną zgodzi, że najbardziej w zupie podobał mi się … śmietanowy rysunek ;-)


To nie wszystkie jeszcze dania z jabłkami, jakie Gordon zaproponował, a my jedliśmy. Była jeszcze duszona kapusta z jabłkami, o korzennym aromacie, w słodko-kwaśnym sosie jaki z octu i cukru się utworzył. Piekłam ją dzień wcześniej i to był zdecydowany plus, gdyż przez noc smaki się przegryzły, a wciąż chrupka kapusta, z miękkimi kawałkami jabłek dla osłody, przełamującymi kwaskowatość sosu, lekko podgrzana tuż przed podaniem była wyśmienitym dodatkiem do jagnięciny.


Na zakończenie kolacji na stole pojawiło się ciasto … pie z karmelizowanymi jabłkami. I tutaj pełne mistrzostwo Ramsay’a się ujawniło. Słodkie i kruche ciasto, w nietypowy sposób było przygotowywane, przez zmiksowanie miękkiego, w temperaturze pokojowej masła z cukrem, potem jajkiem i mąką. Cieniutko rozwałkowane, tak by na spód placka i na jego wierzch wystarczyło, ukrywając w sobie niesamowity wręcz skarb – skarmelizowane jabłka, o aromacie cynamonu i gałki, wciąż jeszcze w kawałkach, lekko chrupkie … obłędnie to smakowało.

Popijane włoskim różowym Prosecco, które orzeźwiło nas po ciężkim, pełnym korzennych smaków czerwonym Secreto z Chile, które popijaliśmy do jagnięciny i duszonej kapusty korzennej. Nie zapominam również o jabłkowym królu napojów tego dnia pełnego atrakcji – półsłodkim Cydrze, z polskiego, opoczyńskiego majątku w Sławnie, jaki zarówno w czasie gotowania umilał mi i Ptasi kucharzenie, jak i w czasie przystawek o jabłkowym temacie wieczoru nie dawał zapomnieć.

I tak to się odbyło – Ptasi i Tili kucharzenie z jabłkami, gdy Gordona zaprosiłyśmy do kuchni i do stołu. Ogromnie się mi książka spodobała, tym bardziej, że w gruncie rzeczy wszystkie dania były niezwykle smaczne lub chociażby niezwykłe, a i we wprowadzeniu zupełnie innego człowieka poznajemy, niż tego z piekielnych klimatów. Przetestowałam z niej już wcześniej kilka przepisów, o których mam nadzieję, wkrótce co nieco skrobnę tutaj, ale już teraz mogę ze szczerego serca i uczciwie tę książkę polecić.

Sałatka z orzechów włoskich, selera naciowego, cykorii i jabłek

Składniki:
2 główki cykorii
2 łodygi selera naciowego
2 jabłka średniej wielkości
trochę soku z cytryny
garść posiekanych, prażonych orzechów włoskich

Dressing:
3 łyżki majonezu
2 łyżki jogurtu naturalnego/greckiego (my dałyśmy bałkański)
1/2 łyżeczki soli selerowej
1 łyżka soku z cytryny
czarny pieprz

Przygotowanie: Najpierw przygotowałyśmy dressing, łącząc wszystkie składniki, doprawiając pieprzem.
Z cykorii odkroiłyśmy końcówki, podzieliłyśmy na liście. Rozrzuciłyśmy je w miseczkach Seler posiekałyśmy. Jabłka obrałyśmy i pokroiłyśmy w cienkie plastry. Dodałyśmy je do selera i wymieszałyśmy z sokiem z cytryny, by nie ściemniały. Wrzuciłyśmy połowę orzechów i dokładnie rozmieszałyśmy. Sałatkę ułożyłyśmy na liściach cykorii, posypałyśmy resztą orzechów, a dressing podałyśmy oddzielnie.

Zupa z kasztanami, pasternakiem i jabłkiem

Składniki:
20 g masła
2 średniej wielkości pasternaki posiekane (my dałyśmy pietruszki)
2 łodygi selera naciowego
2 jabłka, obrane, wydrążone i posiekane
250 g prażonych kasztanów, obranych i posiekanych (my dałyśmy już obrane z puszki, podprażone na patelni)
600 ml. gorącego bulionu z kurczaka (lub warzywny) (my dałyśmy łącznie ponad 1 l. płynu)
(my dodałyśmy jeszcze sok z cytryny)
sól i pieprz
kilka łyżek chudej śmietany do podania

Przygotowanie: W garnku rozpuściłyśmy masło, podsmażyłyśmy na nim pietruszkę i seler przez ok. 4-6 minut, aż się zrumieniły. Potem dodałyśmy jabłka i znów smażyłyśmy ok. 4-6 minut. Wsypałyśmy kasztany, wlałyśmy bulion, przykryłyśmy, doprowadziłyśmy do wrzenia i gotowałyśmy ok. 10 minut. Zmiksowałyśmy zupę blenderem. Na tym etapie należy dodać tyle płynu jaką chcemy mieć konsystencję zupy, a u nas było to prawie drugie tyle. Dodałyśmy też soku z cytryny, bo zupa była mdła. Doprawiłyśmy solą i pieprzem. Podałyśmy z kleksami śmietany.

Udziec jagnięcy z cydrem, jabłkami i miodem

Składniki:
1 udziec jagnięcy z kością, tłuszcz odkrojony, skóra nacięta (waga k. 2,1 kg, u nas było bez skóry)
oliwa z oliwek do skropienia
3-4 ząbki czosnku, w łupinach, przepołowione
kilka gałązek tymianku
sok z połowy cytryny
4 jabłka
500 ml cydru o średniej zawartości alkoholu
płynny miód do polania (3 łyżki)
300 ml. bulionu z jagnięciny lub z kurczaka (dałyśmy z kurczaka)
sól i pieprz

Przygotowanie: Piekarnik nagrzałyśmy do 220 stopni Celsjusza. Tłuszcz zbędny odkroiłyśmy, skórę i tłuszcz nacięłyśmy. Skropiłyśmy oliwą, natarłyśmy solą i pieprzem. Mięso włożyłyśmy do głębokiej brytfanki, rozrzuciłyśmy na nim czosnek, tymianek, skropiłyśmy cytryną i oliwą. Piekłyśmy przez 20 minut w mocno nagrzanym piekarniku. Jabłka pokroiłyśmy w ćwiartki i usunęłyśmy gniazda nasienne. Wyjęłyśmy jagnięcinę z piekarnika, zmniejszyłyśmy temperaturę do 180 stopni Celsjusza. Jabłka wrzuciłyśmy na blachę i nasmarowałyśmy mięso cydrem. Przewróciłyśmy mięso na drugą stronę i polałyśmy 2 łyżkami miodu. Włożyłyśmy mięso z powrotem i piekłyśmy przez 30 minut. Potem znów obróciłyśmy mięso, posmarowałyśmy 1 łyżką miodu, polałyśmy sokami w jakich się piekło. Piekłyśmy zgodnie z wyliczonym czasem (patrz niżej).

By sprawdzić czy mięso jest wypieczone należy wbić szpikulec w najgrubszą część. Im bardziej czerwony sok, tym słabiej wypieczone. Po wyjęciu z piekarnika przełożyłyśmy jagnięcinę na talerz, przykrywając ją folią aluminiową, pozwalając jej odpocząć.

W tym czasie przygotowałyśmy sos. Jabłka i czosnek były zupełnie miękkie. Zawartość brytfanki przelałyśmy przez sitko do garnka, spodem łyżki przeciskając wszystkie soki z jabłek i czosnku. Garnek postawiłyśmy na średnim ogniu, dodałyśmy bulion. Zagotowałyśmy i zostawiłyśmy mocno bulgoczący sos, aż osiągną pożądaną konsystencję. My musiałyśmy go zagęścić trzema łyżeczkami mąki ziemniaczanej, wcześniej rozpuszczonymi w zimnej (!) wodzie. Doprawiłyśmy i przelałyśmy do sosjerki. Podałyśmy do udźca wraz z ziemniakami, które piekłyśmy z mięsem.

Ważne: czas pieczenia należy obliczyć według wagi mięsa, uznając że 12 minut na 450 g zapewni słabe, a 15 minut na 450 g średnie wypieczenie. Nasz udziec ważył 2,1 kg więc piekłyśmy go 70 minut, by uzyskać średnio wypieczony udziec. Moim zdaniem był on wciąż bardzo krwisty i ja bym go piekła pewnie jeszcze z 10 minut dłużej, ale pozostali biesiadnicy woleli bardziej krwisty.

Duszona czerwona kapusta z jabłkami

Składniki:
1 mała czerwona kapusta (ok. 600 g – u mnie było to ok. 900 g)
1 duże jabłko (dałam 2 małe)
150 g masła
150 g jasnego brązowego cukru
150 ml. jabłkowego octu winnego lub klarownego octu winnego
2 laski cynamonu
1/4 łyżeczki mielonych goździków

Przygotowanie: Kapustę pokroiłam w ćwiartki, wykroiłam głąb i drobno poszatkowałam. Do garnka włożyłam masło, cukier i ocet. Gotowałam na średnim ogniu do rozpuszczenia cukru. Dodałam cynamon, goździki, sól i pieprz. W czasie gry rozpuszczał się cukier obrałam i pokroiłam jabłko w plastry. Do garnka wrzuciłam kapustę i jabłko. Dokładnie wymieszałam. Wykroiłam okręg z pergaminu do pieczenia, zgniotłam go i namoczyłam. Przykryłam kapustę i garnek włożyłam do piekarnika nagrzanego do 180 stopni Celsjusza. Piekłam przez 1 1/2 godziny, ale co 1/2 godziny przemieszałam i zwilżałam papier, by się nie spalił. Przez ostatnie 15-20 minut piekłam bez pergaminu (po 7-8 minutach przemieszałam), by płyn odparował i utworzył się sos konsystencji syropu. Podałam na ciepło.

Ważne: Według Gordona ta sałatka świetnie nadaje się do czerwonego mięsa i dziczyzny. Świetnie się przechowuje nawet przez tydzień. Ja ją zrobiłam dzień przed podaniem i uważam, że to był strzał w dziesiątkę, gdyż smaki się przegryzły.

Pie z karmelizowanymi jabłkami

Składniki:
90 g cukru pudru lub bardzo miałkiego
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta świeżo zmielonej gałki muszkatołowej
4 duże jabłka (waga ok. 1 1/2 kg. – u mnie to było 8 jabłek)
60 g masła
500 g ciasta kruchego na słodką tartę (przepis poniżej)
1 żółtko rozkłócone z 2 łyżkami wody na glazurę

ciasto (porcja 500 g):
125 g masła, miękkiego w temperaturze pokojowej (!)
90 g miałkiego cukru
1 duże jajko
250 g mąki pszennej

Przygotowanie ciasta: Masło i cukier włożyłam do miksera. Zmiksowałam aż się połączyły. Dodałam jajko i miksowałam 30 sekund. Wsypałam mąkę i ucierałam do uzyskania właściwej konsystencji. Nie należy miksować zbyt długo, bo ciasto stanie się twarde. Jeśli ciasto jest zbyt suche należy dodać zimnej wody – ja nie dodałam. Na blacie uformowałam placek, zawinęłam go w folię aluminiową. Należy schłodzić ciasto minimalnie przez 30 minut.

Ważne: Moim zdaniem 30 minut to za mało by ciasto się porządnie schłodziło, tym bardziej, że mamy użyć miękkiego masła. Ja przygotowałam je rankiem, chłodziło się ok. 3-4 godzin w lodówce i było akurat, a nawet jeszcze trochę za miękkie. Myślę, że w tłumaczeniu mógł być błąd, bo 30 minut wystarczyłoby chyba tylko gdyby włożyć ciasto do zamrażalki. Tak czy siak muszę przyznać, że takie robienie kruchego ciasta było niezwykle wygodne i nie trzeba było dolewać zimnej wody.

Przygotowanie pie: W misce wymieszałam cukier i przyprawy. Jabłka obrałam, wydrążyłam i pokroiłam w niewielkie kawałki. Wymieszałam z cukrem z przyprawami. Na patelni rozpuściłam połowę masła. Jabłka smażyłam w dwóch turach, na dużym ogniu przez 5 minut, aż zrumieniły się na brzegach. Przełożyłam do dużej miski i odstawiłam do ostygnięcia. Foremkę na tarty o średnicy 23 cm wyłożyłam połową ciasta, rozwałkowanego na grubość monety (Gordon pisze o foremce 20 cm, ale ponieważ ja od razu zrobiłam podwójną porcję ciasta i resztę zamroziłam, wzięłam po prostu odrobinę więcej niż 500 g). Piekarnik nagrzałam do 190 stopni Celsjusza. Na spód wyłożyłam ostudzone (!) jabłka i przykryłam drugą połową ciasta rozwałkowaną w okrąg. Z okrawków ciasta ulepiłam dekoracje. Na środku zrobiłam nacięcie w kształcie krzyża, by para miała którędy uciekać. Posmarowałam glazurą, posypałam cukrem pudrem i piekłam przez 35-40 minut, aż wierzch się zrumienił.
Przed podaniem można ciasto wstawić na chwilę do piekarnika, by podać je ciepłe. Według przepisu należy podawać je po 15-20 minutach od upieczenia. Można podać ze śmietaną lub lodami.

Źródło wszystkich powyższych przepisów: Gordon Ramsay „Szef Kuchni po godzinach”

Smacznego.

Szczęśliwy chleb, słodka bułka … słodki nie-chleb.



Kiedy wyjęłam tego ziemniaczka z lodówki wiedziałam już, że to wydanie Weekendowej Piekarni będzie zabawne. Wyglądał jakby się do mnie uśmiechał. Nie mogłam więc go ugotować, za to położyłam na oknie, by przyglądał się jak powstaje mój szczęśliwy chleb … z cukinią, startą na grubych oczkach, by czuć wyraźnie jej smak w miąższu, z ziemniakami, których smaku próżno szukać, za to dających chlebowi wilgoci i z orzechami, które jedynie z grubsza posiekane dają bochenkowi swoją chrupkość i smak. Pierwszych kilka kromek, z wciąż jeszcze ciepłego pieczywa zjedliśmy z mężem zupełnie solo, zachwycając się połączeniem smaków. Dopiero w czasie następnych śniadań, kolacji i przekąsek dołączyły jeszcze sery – krowi, owczy i kozi, każdy doskonale pasujący do tego pieczywa.


Beatka nie na jednym wypieku poprzestała w swoim niezwykle ciekawym gospodarzeniu, a aż trzy nam zaprezentowała. Drugim jaki wypróbowałam była szwajcarska brioszka z Neuchâtel, La Taillaule. Maślano-cytrynowe cudo, z wielkimi rodzynkami, napęczniałymi w czasie pieczenia, popijane mlekiem lub herbatą raczyło nas swym doskonałym smakiem w czasie deserów i śniadań. Puchata, rumiana brioszka zniknęła tak szybko, pozostawiając po sobie przyjemne nienasycenie, tak wyborna była. Wiem już, że za kilka dni znów ją upiekę i zapewne piec ją będę jeszcze długo.

Trzeci wypiek … cóż, przyznam się, że wolałam uznać, że mi nie wyszedł, gdyż u innych Piekarenek widziałam ładne, puszyste wypieki, u mnie była to raczej drożdżowa klapa. Chlebek i bułeczki z bulgurem wyjęłam z piekarnika zbite i choć zjadliwe, stanowczo nie nadają się do pokazywania. Upiekę je w najbliższych dniach jeszcze raz i mam nadzieję, że wtedy będę miała czym się zachwycać.

Pozostało jeszcze jedno – chleb-nie-chleb z poprzedniej edycji Piekarni, jaki zaproponował nam Kuba. Choć piekłam go mniej więcej o czasie, zupełnie nie miałam głowy by napisać o nim kilka słów. Być może dlatego, że choć smaczny był to wypiek i ratował mi te dni, gdy dokuczały mi wrzody, taki mało chlebowy dla mnie był. Cóż, nic na to nie poradzę, że dla mnie chleb to na drożdżach lub zakwasie musi być i już. Za to z pewnością polecam go na popołudniowe desery i przekąski, ze szklanką mleka, kawą czy herbatą smakuje doskonale i choć zapowiada się ciężko, to zapewne przez dodatek siemienia lnianego łagodnie obchodzi się z żołądkiem. A gdy dochodzi do tego słodycz daktyli, posmak i kolor melasy, chrupkość orzechów i aromat wanilii to długo nie można o nim zapomnieć.

Dziękuję i Kubie i Beatce za bardzo smakowite Gospodarzenie nam i oczywiście Alicji za całą piekarniczą zabawę. Jesteście wspaniali!

Pszenno-orkiszowy chleb z cukinią, ziemniakami i orzechami

Składniki:
25 g drożdży
szczypta brązowego cukru
550 g mąki T45 (użyłam chlebowej)

250 g jasnej mąki orkiszowej
400 ml letniego mleka
50 g stopionego masła
2 1/2 łyżeczki soli
200 g ziemniaków ugotowanych dzień wcześniej (w mundurkach)
150 g cukinii
150 g orzechów laskowych

Przygotowanie: Mleko lekko podgrzałam. Z kilku łyżek mleka, szczypty cukru i drożdży zrobiłam zaczyn. Mąki przesiałam na stolnicę. Cukinię i ziemniaki starłam na tarce (na grubych oczkach). Orzechy uprażyłam, zdjęłam z nich skórki, posiekałam z grubsza. Mąki, cukinię, ziemniaki i orzechy wymieszałam z mąkami i solą. Dodałam rozczyn i mleko z roztopionym masłem. Wyrobiłam ciasto, przełożyłam do naoliwionej miski i zostawiłam do wyrośnięcia (zajęło to ok. godziny). Po tym czasie ciasto podzieliłam, uformowałam dwa bochenki, włożyłam do dwóch średnich keksówek i odstawiłam do podwojenia objętości (ok. 30 minut). Piekarnik nagrzałam do 220 stopni Celsjusza. Chlebki posmarowałam, nacięłam i piekłam przez 10 minut, potem zmniejszyłam temperaturę do 180 stopni Celsjusza i piekłam jeszcze ok. 35-40 minut. Wystudziłam na kratce.

Ważne: Kiedy mam do chleba dodać roztopione masło, podgrzewam je z mlekiem w rondelku przez chwilę (nie można zagotować) i odstawiam do przestygnięcia. W tym czasie pokrojone wcześniej w kostkę masło roztapia się, a ja mam je już wymieszane z mlekiem. Nie robię tak przy słodkich drożdżowych wypiekach, przy których masło dodaje się na końcu wyrabiania, jak przy brioszce.

Źródło: Bea w kuchni.

La Taillaule, brioszka z Neuchâtel

Składniki:
500 g mąki T45 (tortowej)
2 1/2 łyżeczki drożdży w proszku (lub 20 g świeżych)
1 1/2 łyżeczki soli
200-250 ml letniego mleka
2 jajka
60 g cukru (pominęłam)
10 g miodu (dałam ok. 60 g miodu)
75 g miękkiego masła (dałam ok. 95 g.)
100-125 g rodzynek
otarta skórka z 1/2 cytryny (dodałam też sok)
+ jajko do posmarowania

Przygotowanie: Mąkę przesiałam, wymieszałam z solą. Z drożdży, odrobiny miodu i mleka zrobiłam zaczyn. Do mąki dodałam mleko, miód, jajka. Wyrabiałam aż uzyskałam jednolite i elastyczne ciasto. Na koniec dodawałam partiami masło, ze skórką cytrynową i sokiem z cytryny. Wyrabiałam, aż znów uzyskałam jednolite i elastyczne ciasto. Na koniec dodałam rodzynki i wyrobiłam. Ciasto odłożyłam do miski na rośnięcie na ok. godzinę. Następnie złożyłam ciasto kilka razy (można podzielić je na dwie mniejsze części) i spłaszczyłam, formując mniej więcej kwadrat. Boki kwadratu złożyłam do środka tak, by się stykały, a następnie zrolowałam ciasto. Umieściłam je w naoliwionej średniej keksówce, przykryłam i zostawiłam do wyrośnięcia na ok. 45 minut (do 3/4 wysokości formy). Po wyrośnięciu posmarowałam rozkłóconym jajkiem, a następnie ponacinałam (dosyć głęboko) ostrymi nożyczkami naprzemiennie ? raz z lewej, raz z prawej strony, skośnie. Piekarnik nagrzałam do 200 stopni Celsjusza i piekłam przez ok. 45 minut (mniejsze brioszki należy piec 20-25 minut.) W połowie pieczenia zmniejszyłam trochę temperaturę i przykryłam brioszkę folią aluminiową, by za mocno się nie przyrumieniła. Studziłam na kratce.

Źródło: Bea w kuchni.

Chleb z daktylami, orzechami włoskimi i siemieniem lnianym

Składniki na bochenek 900g:
50 g masła bez soli, pokrojonego w kostkę + trochę masła do natłuszczenia
250 g daktyli, bez pestek i posiekanych
2 łyżki (ok. 30-40g) melasy
250 ml wody
250 g mąki pszennej jasnej
250 g mąki razowej pszennej
1/2 łyżeczki soli morskiej
125 g jasnego cukru muscovado lub brązowego
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 duże jajka, lekko rozbełtane
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
50 g posiekanych orzechów włoskich
30 g ziaren siemienia lnianego

Przygotowanie: Na niewielkim ogniu podgrzewałam masło, dodałam daktyle, melasę i wodę, aż melasa i masło się rozpuściło. Odstawiłam do ostygnięcia. Po tym czasie nagrzałam piekarnik do 170 stopni Celsjusza. Keksówkę (długą) nasmarowałam olejem. Do miski wsypałam mąki, proszek do pieczenia i cukier. Wymieszałam i dodałam mokre składniki: masę daktylową, jajka, ekstrakt. Wymieszałam do połączenia składników. Dodałam posiekane orzechy i siemię. Ciasto przełożyłam do formy. Piekłam przez ok. godzinę. Studziłam na kratce.

Źródło: Pichcenie Kuby.

Smacznego.

Trojga Smakoszy Spotkanie.


Upalny dzień, ja zajadam dolmy w Samirze … „Message from the dark side there is!” …nagle dźwięk sms’a sprowadza mnie na ziemię. „Może spotkamy się jutro. Oczko.” Dzwonię i słyszę, że ma kilka książek dla mnie. Porządki robi, a książki już przeczytane, niepotrzebne, nowego domu szukają. Ja książkom nigdy nie odmawiam … Oczku też ;)


Na drugi dzień pakujemy się do samochodu i jedziemy do Zacisznej. Gdy wchodzę do mieszkania zapiera mi dech w piersiach. Cały kuchenny stół załadowany książkami, na podłodze pudełka po owocach … odebrało mi mowę. Choć to tydzień temu blisko było, ja wciąż oglądam książki, czytam przepisy, historie i anegdotki, popijam zieloną herbatę i obmyślam. Kataloguję w głowie pomysły i mąki, bo i te dostało mi się w ramach porządkowego tajfunu Małej.


Nie wszystko to jednak. Tamten dzień – ciepły, choć pochmurny, zapisał się jeszcze innym zdarzeniem. W końcu jak się dwie Smakoszki spotkają, a jeszcze towarzyszył nam mój Pan Mąż Smakosz, to nie można zapomnieć o jedzeniu, naprawdę dobrym jedzeniu. Na wyprawę do obcych miejsc się nam zebrało i tak do … Gruzji trafiliśmy. Kilka ulic od Zacisznej, a już w „Gaumarjos” siedzieliśmy, oglądając przyjemny, pełen najróżniejszych detali wystrój i dogłębnie studiując menu. Nie można powiedzieć, by lista dań szczególnie rozbudowana była, ale to właśnie mocną stroną tego miejsca jest. Dania gotowane z serca, jak w domowej kuchni, otwartej dla bliższych i dalszych, rodziny i znajomych.


Na pierwszy strzał poszły … zupy. Oczywiste, prawda? W końcu z eks-Zupoholiczką przy stoliku siedzieliśmy. Ja pałaszowałam lobio – mocno paprykowa, fasolowa zupa na wyrazistym bulionie, doprawiona orzechowym sosem. Delicje! Mój Mąż zachwycał się charczo – intensywnie kolendrowym orzechowym kremem z wołowiną. Spróbowałam i wcale się nie dziwię jego podziwowi. Oczko zaś … zupie powiedziała „Basta” i za leczo się zabrała, co to uroczą nazwę miało – adżapsandal. Bakłażany, cukinia, cebula i pomidory we wspaniałym występie, okraszonym kolendrą i aromatem przypraw.


Potem przekąsek popróbowaliśmy, choć już w żołądkach niewiele miejsca było po pożywnych zupach. Roladki z cukinii i bakłażana, z orzechowym pesto spełniły nasze oczekiwania. Zgrillowane plastry warzyw, suto posmarowane orzechowym kremem, ozdobione natką i … nasionkiem granatu. Ten dodatek był lekkim rozczarowaniem. W końcu na zdjęciach w menu czerwone ziarenka w znacznie większej liczbie zachęcały do konsumpcji. Za to chaczapuri, drożdżowy placek z serami, z sosem pomidorowym podanym w osobnej sosjerce zachwycił moje i mojego Męża podniebienia. Stanowczo zaliczamy się do miłośników serów. Dla oczkowego języczka zbyt intensywne były to klimaty, choć i ona kawałek przekąsiła z zacną porcją „tomatnego” sosu.

Do tego wszystkiego była kawa po gruzińsku, parzona z tygielka, mocna i aromatyczna. Jedna tylko uwaga – pamiętać należy o cukrze, gdyż płyn w filiżaneczce bliski był ulepkowi. Niebiańska to była rozkosz dla oczkowego słodkiego gustu, a piekielne katusze dla miłośnika kawowej goryczki w postaci mojego Męża. Ja kofeiny sobie pożałowałam, za to raczyłam się półsłodkim Pirosmani, czerwonym gruzińskim winem. W kwestii win daleko mi do prawdziwego konesera, powiem więc tylko że po posiłku tak byłam nim zauroczona, że jego półwytrawną wersję zabraliśmy do domu.


Najchętniej już teraz bym skończyła swoją opowieść. I trochę żałuję, że tamtego dnia na tych smakołykach nie zakończyliśmy, tym bardziej iż nasze brzuszki już najedzone były. Jednak skoro o jedzeniu mięsa była mowa przy stoliku, a Oczko zastanawiało się jakim mięsnym kąskiem przerwać swój od kilku latek bezmięsny jadłospis, od razu pomyślałam o jagnięcinie. Kotleciki jagnięce, nie za mocno wysmażone, z chrupkim tłuszczykiem, aromatyczne samym swoim zapachem jak i marynatą wydawały się doskonałym kandydatem na mięsny pierwszy raz … pozostaje spuścić zasłonę milczenia i mieć nadzieję, że to tylko wpadka była, a nie tak serwowane są jak nam zostały podane. Wysmażone na wiór mięso, nie przyrumieniony tłuszczyk, klapa na całej linii. Wszystkim nam jedynie ziemniaczki smakowały, oraz połowa grubszego kotlecika, który miał w sobie jeszcze trochę soków.

Mimo jagnięcej wpadki jest to miejsce godne polecenia. Bardzo miła i uśmiechnięta obsługa, właścicielka przechadzająca się po sali napełniała to miejsce czarem. Na następny raz jednak wybierzemy się tam w godzinach wieczornych … może rozkręcona już w pełni kuchnia nie poczęstuje nas wyraźnie niedopieszczonymi kotlecikami.

Mija tydzień, ja zaczytana w książkach, z coraz weselszym i zdrowszym kotem czasem nawet pozwalającym się wziąć na kolana, miło wspominam tamten dzień i trojga Smakoszy spotkanie.

Do zobaczenia.

P.S. Nasza Briczolla coraz zdrowsza, po chorobie nerek i kociej depresji już prawie w idealnym stanie. Znów chodzi po domu i głośnym miaukiem domaga się dokładki śniadania, czasem otrze się o nogi, da wziąć na kolana. Wciąż niestety ma czasem przedziwne lęki, podskakuje przestraszona na niespodziewany dźwięk i chowa się pod łóżko. Smutny to widok, choć dobre wyniki badań dodają nam otuchy. A teraz z największym smutkiem zdejmuję naszą kruszynkę z kolan i brioszkę z Weekendowej Piekarni idę formować.