Tradycja.


Żur, żurek, barszcz biały … jaka by nie była nazwa, to za nią kryje się wielkimi literami wyryte „TRADYCJA”. A czymże ta tradycja jest? Nie inaczej, a tylko przekazywanymi z pokolenia na pokolenie poglądami, wierzeniami i co najbardziej potocznie przyjęte dla tego pojęcia, obyczajami. Każdy może powiedzieć czy spotkać się ze stanowczym stwierdzeniem: „Mama uczyła, że keksy to na Boże Narodzenie, baby i mazurki na Wielkanoc” ;-) , „Na Wigilię tylko barszcz czerwony! – A właśnie, że grzybowa!” … przeróżne najróżniejsze przyjęte zwyczaje, dla niektórych rodzin prawie stające się prawem zwyczajowym, czasem i powodem do krótszych czy dłuższych waśni.

Ja jednak w tym roku, postanowiłam znów szukać swoich własnych smaków, własnych receptur, nową tradycję tworzyć, skoro próżno mi szukać własnej kulinarnej tradycji na Wielkanoc. Zrobienie zakwasu na żurek było pierwszy tego krokiem. Do tej pory butelkowy zakwas ze sklepu, zamienił się w jasny płyn w słoiku, jaki postał z samodzielnie ukiszonych płatków owsianych. Tak właśnie owsianych! Nie mąki żytniej, nie żadnej innej, ale właśnie płatków i to owsianych, co to podobnież za afrodyzjak uchodzą. Czy ten zakwas zdrowszy? Nie wiem, ale z pewnością lżejszy, o delikatniejszej sile uderzających aromatów, sprawdził się doskonale … w zupie.


A jaka to była zupa? Pełna wędzonych smaków i aromatów, ciężka, jak to na żurek przystało, z grzybkiem, by po polsku ją uwarzyć, z białą i jajkiem na twardo, by zadość tradycji uczynić. Smak delikatnego zakwasu podkręcony i wydobyty został przez wędzonkę, ale i przypraw należyte ilości. Majeranku garść znacząca, roztarta w dłoniach już w parze unoszącej się nad garnkiem uwalniać zaczęła swój aromat, smak cały swój oddała w płynne soki żurku. Nie zapominajmy o zielu, wprawdzie angielskim, ale do bardzo polskich przypraw zaliczanych oraz lauru, co to dla smaku zwycięstwa zostaje wrzucony do tej gorącej kąpieli.

Teraz już mam swój żurek. Czy będzie on niezmienny, czy stanie się tradycją … zobaczymy :-)

Żurek owsiany

Składniki na zakwas:
400 g płatków owsianych
1 kopiasta łyżka mąki żytniej razowej
6 ząbków czosnku, obrane, w całości
3 1/2 l. ciepłej wody (ok. 35 stopni Celsjusza)

Przygotowanie zakwasu: W dużym kamionkowym garnku zalałam ciepłą wodą płatki owsiane, mąkę i czosnek. Przykryłam gazą i odstawiłam na 3 dni (można też na 2 dni) w ciepłe miejsce. Po tym czasie dokładnie odsączyłam płatki i płyn przelałam do słoików. Może w lodówce stać nawet 3 tygodnie.

Składniki na żur:
200g wędzonki
4-5 białych kiełbas
2-3 liście laurowe
5 ziaren ziela angielskiego
3 ząbki czosnku, posiekane
3 całe suszone grzyby
1 1/2 l. wody
1 łyżka suszonego majeranku
1/2 l. zakwasu
1/3 szklanki śmietany
pieprz
jajka na twardo
opcjonalnie: ugotowane ziemniaki

Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w paseczki i w garnku obsmażyłam na tłuszczu z niej się wytapiającym. Dodałam przyprawy (bez majeranku) i chwilę przesmażyłam, uwalniając z nich aromat. Dodałam wodę, grzyby, majeranek roztarty w dłoniach i białą kiełbasę (wcześniej ponakłuwaną wykałaczką) i gotowałam ok. 30 minut, aż kiełbasa się ugotowała. Zmniejszyłam gaz, dodałam zakwas, wymieszałam, dodałam pieprzu do smaku i na koniec zaprawiłam śmietaną. Kiełbasę i grzyby, wyjęłam i pokroiłam na mniejsze kawałki. Wrzuciłam je do zupy. Podawałam z jajkiem na twardo.

Źródło: Dodatek do „Naj” „Potrawy Wielkanocne” – artykuł o Ewie Wachowicz.

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

Kilka refleksji nad ciabattą.

WeekendowaPiekarnia


Tęskno mi do Weekendowej Piekarni. I choć zupełnie nie wiedziałabym w co już ręce włożyć w przedświątecznym szaleństwie, miło wspominam sobie poprzednie edycje i te w których brałam udział i te które tylko podglądałam. To wspaniała zabawa i okazja do nauki, jakiej nie dostałabym prawie nigdzie. Z uśmiechem patrzę na te dni kilka miesięcy temu, kiedy pierwszy raz zaczęłam piec pieczywo. Najpierw nieśmiało powstawały bułeczki i pierwszy oliwkowy chlebek na drożdżach. Wciąż jeszcze kupowałam sklepowe pieczywo, choć już coraz bardziej oboje z mężem kręciliśmy na nie nosem.

A teraz po bez mała kilkudziesięciu już upieczonych chlebach, zaczynam powracać do pierwszych przepisów zaproponowanych w tej wspaniałej zabawie, jaką jest Weekendowa Piekarnia. Coraz odważniej już zabieram się za receptury, które na początku powodowały powstanie gęsiej skórki ze strachu, że wypiek się nie uda. Nigdy jednak nie lubiłam poddawać się takim strachom i tak też wzięłam się za rogi z przepisem, który wydawał mi się ogromnie trudny … ciabattą.


Nie zwykła to jednak była ciabatta, ale ciabatta wg Bertineta. Wymagająca karkołomnej dla mojego kręgosłupa pracy, uderzania o blat bądź co bądź nie tak lekkim ciastem, co w moim przypadku nigdy nie zajmowało 6 do 10 minut, a zwykle przynajmniej kwadrans, by uzyskać gładkie ciasto. Za to przysięgam, że warto było męczyć swoje i przy okazji ofiarnego męża plecki.

Ciabatta była lekka i puszysta, o miękkiej, choć wciąż chrupkiej skórce. Jak przystało na ten chlebek dosyć szybko utraciła świeżość, jednak w czasie swojej świetności ofiarowywała niesamowity wręcz smak – lekko słodki, ale i o wyczuwalnej soli, o miąższu wyraźnie zdominowanym przez smak i zapach oliwy z oliwek. Charakterystyczny włoski akcent.


Chlebek powstał już pewien czas temu, do tej pory czekając cierpliwie na opublikowanie, a ja przy jego okazji chciałam jeszcze raz i pewnie będę robić to w nieskończoność, podziękować Ali vel Margot za cudowną zabawę i pasję, którą tak skutecznie zaraża coraz większe koło Piekarek. Nie tylko jednak Margot należą się słowa wdzięczności. Ale również wszystkim tym, którzy wspólnie bawią się i pieką pieczywo, dumnie prezentując swoje chleby, bułki i bułeczki, dając innym okazję do nauki i radości.

Dzięki :-)

Ciabatta wg Bertineta

Biga:
350 g mąki ciabatta (pół na pół tortowej typ 450 i chlebową typ 650) \
180 g wody
2 g świeżych drożdży

Przygotowanie bigi: Drożdże rozpuściłam w wodzie, dodałam mąkę, dokładnie wymieszałam. Zostawiłam pod przykryciem na 17-24 godziny w ciepłym miejscu.

Ciasto właściwe:
450 g maki ciabatta (lub proporcje jak wyżej)

10 g świeżych drożdży

Cała biga

360 g wody
15 g soli

50g oliwy z oliwek

Przygotowanie: Do dużej miski wsypałam mąkę, zanurzyłam w niej ręce i omączonymi placami rozkruszyłam w niej drożdże, wymieszałam je z mąką. Dodałam całą bigę, wodę, oliwę i sól. Dokładnie wymieszałam. Ciasto wyrabiałam metodą Bertineta (u mnie ok. 15-20 minut, ale dokładnie jak należy to robić znajdziecie u Tatter, a tutaj znajdziecie filmik). Miskę wysmarowałam oliwą i umieściłam w niej wyrośnięte ciasto na 1 1/2 godziny (w temperaturze 24 stopni Celsjusza, np. w piekarniku z włączoną żarówką). Na omączony blat wyjęłam wyrośnięte ciasto, posypałam jego wierzch mąką i delikatnie uciskając palcami nadałam mu kształt prostokąta. Pocięłam go ostrym nożem na 5 pasków. Każdy z pasków złożyłam na 3, dociskając każdą fałdę i złączeniem w dół ułożyłam na blacie, potem delikatnie zrolowałam w przód i tył. Uformowane ciabatty kładłam na omączonym płótnie (na blachach) złączeniem w dół do wyrośnięcia na 40-60 minut. Na blachach wyłożonych pergaminem (lepiej na kamieniu jeśli ktoś ma) kładłam bochenki (złączeniem w dół), lekko je ciągnąć wzdłuż. Piekłam w naparowanym piekarniku (w czasie rozgrzewania piekarnika włożyłam do niego naczynie z wodą, którą uzupełniałam) w temperaturze początkowej 250 stopni, ale po włożeniu ciabatt zmniejszyłam ją do 220 stopni. Piekłam przez 20 minut. Piekłam po 2-3 ciabatty na raz.

Źródło: Kuchnia Alicji

Smacznego.

Cud arytmetyczny.


W różnych okresach, szczególnie przed świętami zdarza się, że w zamrażalniku zalega sporo białek, pozostałych to po rozmaitych drożdżowych wypiekach, babkach, kremach, czasem tortach. Powstaje pytanie: Co z nimi zrobić? Przecież nie można wciąż wcinać bez. A co z osobami, które nie przepadają za bezami, albo na pavlovą już patrzeć nie mogą z przesytu … hmmm czy można się nią przesycić?

Jakikolwiek nie byłby to powód, warto i gorąco polecam upiec wspaniały keks z samych białek. Lekki, o rozpływającym się na języku miąższu, a jednak mający silnie chrupką skórkę, o smaku i konsystencji przywołujących na myśl bezy. Bogactwo bakalii sprawia, że za każdym razem odkrywam to ciasto na nowo. Piekłam je już trzy czy cztery razy i zawsze znikało tak szybko, że trudno było choćby uchwycić je w kadrze.


Dla mnie jednak, lubiącej coraz to nowe odsłony na podniebieniu, najwspanialsze w tym przepisie jest to, iż jest to stała receptura na wiecznie zmienne smaki. Normalnie cud arytmetyczny.

Keks na białkach

Składniki:
1 szklanka białek (6-8 sztuk)
1 szklanka cukru
1 kostka masła lub margaryny
1 szklanka mąki tortowej
3/4 – 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
1 1/2 szklanki bakalii posiekanych i oprószonych mąką
opcjonalnie: aromat do ciast, ja dawałam esencję waniliową lub amaretto

Przygotowanie: Masło rozpuściłam i ostudziłam. Mąkę wymieszałam z proszkiem do pieczenia. Posiekałam bakalie i oprószyłam je 1 płaską łyżką mąki. Białka ubiłam z solą na sztywno. Dodałam cukier i ubiłam na gęstą masę. Powoli wlewałam chłodne (!) masło na przemian z mąką i delikatnie mieszałam silikonową łopatką. Na koniec dodałam bakalie z esencją/amaretto, wymieszałam. Masę przełożyłam do nasmarowanej masłem długiej keksówki i piekłam w temperaturze 180 stopni Celsjusza przez 45-50 minut.

Źródło: Blog Majanki „Majanowe pieczenie”

Smacznego.

Kuchnia Wielkanocna 22.III. - 25.IV.2009

Smakowite paluszki.


Mój Mąż z wielką radością oświadczył mi ostatnio, że oto znalazłam doskonałe zastępstwo jego ulubionych paluszków. Razowe grissini Eli, u mnie w wersji żytniej, są mięciutkie w środku, o chrupkiej skórce i tak proste w przygotowaniu, że powstają trochę mimochodem, w czasie oczekiwania na inny chleb czy oglądania filmu. Powstają też znacznie szybciej niż wypróbowane i również ogromnie smakowite grissini rubata.

Według mnie mają odrobinę za dużo soli, ale to właśnie ten poziom soli, jest w nich tak przypominający kupne paluszki, jakich do tej pory bezskutecznie próbowałam się pozbyć z listy ulubionych przekąsek mojego Męża. Więc skoro wystarczy dodać pół łyżeczki soli więcej i już nigdy nie widzieć tych paczkowanych podróbek pieczywa, to dodam ją z wielką radością.

Dla mnie ogromnie ciekawym elementem ich robienia było podwójne smarowanie białkiem, które odpowiada za tą niesamowicie chrupką i błyszczącą skórkę oraz utrzymanie wilgoci w środku. Gdyż po przegryzieniu lub przełamaniu paluszka, ukazuje się nam mięciutki i smakowity miąższ.


Gorąco więc polecam te smakowite paluszki, doskonałe solo czy w towarzystwie dojrzewającej szynki, albo jako dodatek do zup czy sosów.

Grissini razowe/żytnie

Składniki:
1 szklanka ciepłej wody
4 łyżki oliwy (w tym 1 łyżka roztopionego masła)
1 i 3/4 szklanki mąki razowej (ja dałam mąkę żytnią chlebową)
1 łyżeczka cukru
2 łyżki soli (niepełne)
20 g. drożdży świeżych
2/3 – 1 szklanka semoliny (dosypywać w miarę wyrabiania, tylko tyle ile zabierze, tak żeby odklejało się od ręki, ale żeby zostało miękkie)

Przygotowanie: Wszystkie składniki wymieszałam (ja najpierw rozpuściłam drożdże w wodzie, a potem dodałam resztę składników. Zagniotłam ciasto dosypując po trochu semoliny (wyszło mi ok. 2/3 szklanki). Odstawiłam do wyrośnięcia, co zajęło ok. 1 godziny. Następnie delikatnie wyjęłam z miski, lekko odgazowałam zwijając w rulon i nożem odcinałam kawałki ciasta. Formowałam grissini – ja robiłam je najpierw tradycyjnie długie, ale potem przecinałam je na pół. Uformowane grissini ułożyłam na blasze wyłożonej pergaminem. Posmarowałam lekko roztrzepanym białkiem, posypałam sezamem i makiem. Odstawiłam na 10 minut do podrośnięcia. W tym czasie rozgrzałam piekarnik do 220 stopni Celsjusza. Wstawiłam grissini na 10 minut, po tym czasie wyjęłam, posmarowałam jeszcze raz białkiem i wstawiłam na 5 minut, by całkowicie wyschły. Studziłam na kratce.

Źródło: Blog Eli „My best food”

Smacznego.

Smaczna paleta żywych barw.

Lubię kuchnię japońską za jej minimalizm, za nieskrępowanie inwencji przy jednoczesnej równowadze smaków i składników. Kiedy na blacie pojawiają się typowe dla Japonii przyprawy czy produkty, nie tylko w mojej kuchni zachodzi zmiana. I we mnie powstaje wtedy potrzeba, by dobrać ze sobą smaki, by pamiętać o ich równowadze przy jednoczesnym wydobyciu ich na plan pierwszy. Każdy kęs jedzenia to kolejna zwrotka, każdy składnik dania ofiarowuje zwrot akcji.

Pamiętajmy jednak nie tylko o smakach, gdyż i wygląd jest niezmiernie istotny. W końcu jemy też i oczkiem, prawda? ;-) Stylistyka japońska ma w sobie coś spokojnego. Albo wielość barw, za to tak stonowanych i dobranych do siebie, że prawie szemrzący strumyk przywodzą na myśl, albo minimalna ilość kolorów, za to tak doskonale się uzupełniających, że nawet ostry kontrast nie razi, a nawet daje odpocząć oczom. Kiedy ostatnio zobaczyłam w programie o Japonii, kimono o tak czarnej barwie, że miałam wrażenie jakbym patrzyła w otchłań, a na nim motywy roślinne o ostro pomarańczowych, żółtych i czerwonych kolorach, od razu pomyślałam by przemycić ten piękny widok na talerz.


Jak jednak w kuchni użyć ostrych kolorów i zachować ich nasycenie bez stosowania sztucznych barwników czy mocno przetworzonych kupnych produktów? Okazało sie to wcale nie takie trudne, jak myślałam z początku. Na pierwszy ogień poszła czerń. Kilka tygodni temu zakupiona czarna soczewica i jeszcze wcześniej wynaleziony czarny ryż, pasowały doskonale nie tylko swoją barwą, ale i ciekawym smakiem. Czarna soczewica jest bardziej wytrawna od jej jaśniejszych kuzynek, o przyjemnie twardawych nasionkach, przypominających trochę kawior z bieługi. Stąd też i nazwa soczewicy.


Z kolei czarny ryż Venere jest doskonałym zastępstwem białego ryżu, nie tylko ze względu na odmianę w kolorach, ale i na specyficzną konsystencję, która ogromnie wpływa na smak oraz sposób podania. Ugotowany ryż zachowuje w sobie wiele wody z gotowania, przez co jest napęczniały i wilgotny, a jednak zupełnie nie klejący, gdyż całą wilgoć zachowuje w środku ziaren. Dzięki temu można zjeść go zupełnie samego, bez dodatków żadnych sosów i nie jest ani suchy ani zapychający.

Skoro czerń otchłani kimona już miałam, trzeba było pomyśleć o żywych barwach pomarańczy, karminu i żółci. Ponieważ na kimonie dominował kolor pomarańczowy, tak i ja postanowiłam na nim się skupić. Wybór był prosty. Ulubiony w moim domu łosoś, o wilgotnym i zwartym mięsie, doskonale gdy ma delikatnie zapieczoną skorupkę, otulającą wilgoć soczystego mięsa. Aby dalej pozostać w japońskich klimatach zdecydowałam się na dwie niezwykle smaczne wersje.


Jedna, bardzo tradycyjna – marynata teriyaki, to często stosowane przeze mnie połączenie octu, sosu sojowego i elementu słodkiego, jakim zwykle jest miód lub syrop klonowy. W tym sosie jednak użyty jest karmel, który daje potrawom delikatny dymny posmak. W połączeniu z imbirem tworzy wyborną rozgrzewającą mieszankę.


Druga wersja była, przynajmniej dla mnie, ogromną innowacją. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, by pastę z której normalnie robię pyszną zupę, użyć do marynaty. Ale kiedy kupiłam piękny kawałek łososia, w mojej głowie zaczął się proces „ubierania” go w smaki. W myślach robiłam przegląd szafek i lodówki, a przed oczami miałam korowód słoików, buteleczek, woreczków i puszek. Prawie jak czarodziejka receptura powstawała ta marynata.

Ostatnie saszetki miso z lodówki, trochę octu i wina ryżowego, kilka kropel cytryny, choć tutaj lepsza byłaby limonka, okraszone słodyczą miodu z akacji i wyrazistym smakiem oliwy. Oczywiście, dla bardziej tradycyjnego podniebienia należałoby użyć neutralnego w smaku oleju, ja jednak lubię przemycać do potraw ten lekko maślany posmak oliwek.

Tym sposobem udało mi się stworzyć smaczną paletę żywych barw z pięknego japońskiego kimona.

Łosoś miso (4 porcje)

Składniki:
60 dag filetu łososia, oczyszczonego ze skóry i ości
2 saszetki miso po 18 g.
1 łyżka wina ryżowego mirin
1 łyżka octu ryżowego
1 łyżeczka miodu akacjowego
1 łyżka oliwy/oleju z orzeszków ziemnych
sok z 1/2 cytryny (lepiej z limonki, ale nie miałam)

kilka łyżek wody

czarny ryż Venere
sól

czarny sezam do dekoracji

Przygotowanie: W miseczce połączyłam do uzyskania gładkiego płynu pastę miso, wino ryżowe, ocet ryżowy, mód i sok z cytryny. Oczyszczony z ości i skóry filet łososia pokroiłam na porcje, włożyłam do miski. zalałam marynatą i dokładnie w niej zanurzyłam. Pozostawiłam w marynacie na kilka godzin (nawet aż do 24 godzin). Przed pieczeniem nagrzałam piekarnik do 200 stopni Celsjusza. W tym czasie opłukałam ryż i ugotowałam zgodnie z instrukcją na opakowaniu przez 18 minut w osolonej wodzie. Rybę razem z częścią marynaty wyłożyłam do ceramicznego naczynia do zapiekania i podlałam kilkoma łyżkami wody (nie po łososiu, tylko wokół!). Dzięki wodzie marynata się nie przypala, a na łososiu dzięki dodatkowi miodu w marynacie tworzy się chrupka skórka, mimo że mięso pozostaje w środku soczyste. Piekłam przez 7-10 minut (zależnie od grubości plastrów łososia – ja tym razem piekłam ok. 8 minut). Podałam posypane czarnym sezamem z sałatką z rukoli z dressingiem pieprzowym.

Dressing pieprzowy

Składniki:
Oliwa
Ocet z granatów
Sos sojowy
Mieszanka czterech pieprzów świeżo mielona
opcjonalnie: miód (ale w przypadku octu z granatów, który ma w sobie sporo słodyczy z granatu, nie było potrzeby dodawania go)

Przygotowanie: W małym słoiczku zmieszałam wszystkie składniki, ilość dopierając do smaku. Zakręconym słoiczkiem energicznie potrząsnęłam, tworząc z połączenia składników emulsję.
Ja stosuję trzy części oliwy do dwóch części octu do opcjonalnie 1 części dodatków (takich jak miód, musztarda, przeciery warzywne lub owocowe, dżemy) + sól/sos sojowy i pieprz. Tym razem dodałam sporo pieprzu, by podkręcić pieprzny smak rukoli.

Łosoś teriyaki
(2 porcje)

Składniki:
30 dag filetu łososia, oczyszczonego ze skóry i ości
3 łyżki marynaty teriyaki lub:
– 1 łyżka sosu sojowego
– 2 łyżeczki octu ryżowego
– 1 łyżeczka wina ryżowego
– 1 łyżka karmelu/syropu klonowego/miodu
– świeżo tarty imbir

1/2 szklanki soczewicy czarna beluga
1 1/2 szklanki wody
szczypta soli
1 duża marchewka, ugotowana na parze (do jędrności, a nie miękkości), pokrojona w drobną kostkę

koperek do dekoracji
czarny sezam do dekoracji

Przygotowanie: Łososia pokroiłam na porcje i zamarynowałam w marynacie teriyaki. Soczewicę ugotowałam zgodnie z przepisem na opakowaniu (proporcje 1:3 soczewicy do wody). Na ostatnich kilka chwil dodałam do niej pokrojoną w drobną kosteczkę marchewkę. Łososia upiekłam 7-10 minut (zależnie od grubości filetów) w 200 stopniach Celsjusza w ceramicznym naczyniu z dodatkiem odrobiny wody (patrz wyjaśnienia w przepisie powyżej). Podałam posypane czarnym sezamem i koperkiem.

Ja tym razem trochę się zagapiłam z tym łososiem i trzymałam go ciut za długo (ok. 10 minut, pomimo że powinien być ok. 7 minut, gdyż był dosyć cienki. Wszystko jednak zależy od ulubionego stopnia wysmażenia łososia. Ja lubię jak jest jeszcze całkiem wilgotny i taki „dopiero co”, wiec zwykle piekę ok. 1 minuty dłużej, niż potrzeba na „wpół upieczonego” łososia.

Smacznego.