Niech będzie też trochę hipstersko!

Kto by pomyślał, że coś co prawie zasługuje na miano chwastu będzie takie modne! Tak po prawdzie to ja się kiepsko znam na modzie. Nie, nie ma w tym żadnej fałszywej skromności. Po prostu nie mam czasu, aby za nią nadążać i by chcieć się nią frasować. Nie ten typ osobowości ;) Jeszcze niedawno więc patrzyłam na topinambur jak na zwykłe warzywo, niezwykłe tylko dlatego, że cieżko dostępne. A tu teraz z każdego menu restauracji, każdego programu kulinarnego topinambur wyskakuje jak pospolita pyrka. No cóż! Dla mnie to on pospolity nigdy nie będzie, bo co ja z nim przeżyłam, to moje. Ale w końcu nawet jeśli za modą nie podążam, to jeśli idzie o dobre jedzenie, to jestem gotowa na wiele.
 
20131120_topinambur_zbior
 
Dlatego też by zdobyć sadzonki topinamburu do mojego Elysium dzwoniłam i pisałam maile gdzie się da. Wcale to łatwe nie było. Wystarczyło się jednak uprzeć i 5 ślicznych doniczek przywiózł mi kurier z Pomorza. Dopiero później poskarżyłam się babeczce na bazarze ile to kosztowało mnie kupienie sadzonek, a ona na to: "pani, przecie to można takie wsadzić jak te (mówiąc to wskazała na bulwy na swoim staraganie). To na gwoździu pani wyrośnie". Kupiłam od niej doniczkę tymianku, który miał ponoć przetrwać zimę. Nie przetrwał, więc nie wiem czy rzeczywiście można wsadzić taką kupioną gdzie bądź bulwę topinamburu, ale na pewno sadzonka jednoroczna, już w drugim roku zapewni Wam wręcz klęskę urodzaju.
 
I to jaką? Tych pierwszych pięć topinamburów wsadzonych blisko domku na małej działeczce pracowniczej rozpleniło się do 12 kg cubbotto, w którym przyjeżdżają do mnie cytrusy z Sycylii. Wsadziłam więc ok 14 sztuk na grządce na obrzeżu działki o 9 metrowej długości, tworząc dodatkowo z ich wysokich kwiatów ogrodzenie od wścibskiej sąsiadki i teraz – rok w rok – muszę pilnować ich ogromnie, gdyż wyrastają i przerastają gdzie chcą, a odbijają w pierwotnym miejscu nawet po 3 latach. Taki to uparty kwiat o smakowitych bulwach.
 
No, ale o ogrodniczych zmaganiach nie będę się rozwodzić. Dość powiedzieć, że teraz radziłabym Wam znaleźć jakieś ustronne miejsce pod lasem, wsadzić tam topinambur i przychodzić z widłami wedle potrzeby, a nie martwić się, że pozarasta malutką działkę pracowniczą. I dziki się dokarmi i niebezpieczeństwo zarośnięcia niewielkiej przestrzeni odpada. Pamiętajcie tylko, że topinambur chowa swoje bulwy zazdrośnie nawet do ponad metra poniżej gruntu, więc widłami kopcie wytrwale ;)
 
SONY DSC
 
Nie ma jednak problemu, bo topinambur może być wykopywany od jesieni do wiosny, a najlepiej z pierwszym zbiorem poczekać na przymrozki, gdyż jak wiele jesienno-zimowych warzyw zyskuje wtedy na smaku. Smaku tak doskonale pasującym do innych ziemistych i słodkich połączeń. Jak w tej zapiekance, al'a gratin, z boczkiem, śmietaną i tymiankiem, chojnie posypaną po wierzchu parmezanem. Taka zapiekanka może być samodzielnym daniem albo też doskonałym dodatkiem do steku, choć w tym przypadku, ze wględu na delikatny, słodkawo-orzechowy posmak topinamburu, radziłabym raczej delikatne mięso z polędwicy. Ale jak kto woli :)
 
SONY DSC
 
Wbrew pozorom bulwa ta pasuje też doskonale do ryb. Jest doskonała jako puree, ale o wiele lepsza, gdy przywdzieje szaty placka, a rybę, w tym przypadku łososia przyobleczemy w ziemisto-korzenne smaki. Można podać ją jako elegancką przystawkę, albo po prostu na drugi dzień wyjeść resztki jakie zostaną, ciesząc się ich smakiem w czasie kreowania kolejnych dań ;)
 
Zapraszam więc na hipstersko-nie-hipsterki obiad i przystawkę, a już niedługo jeszcze jedno danie i jego wersja z udziałem topinamburu … zupka oczywiście, w końcu to zima, a zima lubi zupy ;)
 
 
Zapiekanka z topinamburu
 
Zapiekankę tą robiłam na oko, więc wybaczcie ale i takie na oko proporcje podam. Jednak bez obaw, to danie z typu wiejsko-swojsko-domowych, więc nie bójcie się w niej niczego ;)
Najpierw uśmażyłam cienko pokrojonego boczku wędzonego (ok. 8 plasterków), tak by wytopić z niego tłuszcz. Tłuszcz odlałam. Przestudziłam.
Topinamburu nakroiłam w cienkie plasterki (idealnie jest użyć do tego mandolinę, ale ja jej nie mam … jeszcze :D), układając go w naczyniu do zapiekania (moje naczynie było małe, owalne, o długości 24 cm), wypełnionym wodą z cytryną (topinambur lubi ciemnieć, więc dobrze jest trzymać go w wodzie z cytryną). Gdy miałam pewność, że wypełni naczynie jakie miałam, odlałam wodę i pozwoliłam topinamburowi odcieć. Przełożyłam go do miski, doprawiłam solą, pieprzem i polałam odrobiną tłuszczu ze smażenia boczku i dodałam boczek i ok pół szklanki śmietany, wymieszaną z dokładnie posiekanym 1 dużym ząbkiem czosnku. Wsypałam ok. łyżeczkę suszonego tymianku. W między czasie, gdzieś tak pod koniec krojenia topinamburu zaczęłam nagrzewać piekarnik do 200 stopni.
Gdy topinambur był już wymieszany z tłuszczem, śmietaną, boczkiem i przyprawami, układałam go z tym wszystkim warstwami w posmarownym masłem naczyniu do zapiekania. Zalałam resztą śmietany z miski, dociskając delikatnie dłońmi, by śmietana spłynęła między warstwy. Na wierzchu posypałam szczodrze parmezanem. Naczynie przykryłam folią aluminiową i wstawiłam do piekarnika na 30 minut. Po tym czasie topinambur był miękki (sprawdziłam nakłuwając nożem). Zdjęłam folię i włączyłam w piekarniku opcję grill. Trzymałam tak pilnując cały czas, aż się lekko zrumienił.
 
Placki topinamburowe
 
Topinamburu (ok. 1 kg) ugotowałam, przetarłam przez praskę i ostudziłam. Dodałam 4 żółtka, mąki (ok. 100 g), śmietany (ok 100 ml), sól, pieprz i dowolne przyprawy. Ja tym razem dałam, tak jak i do łososia kardamon i kolendrę zmielone na proszek. 
Smażyłam na oleju na złoto, po ok. 2-3 minuty z każdej strony.
 
Źródło inspiracji to bliny warzywne u Bei
 
Łosoś kardamonowo-kolendrowy
 
Łososia, dwie porcje po ok. 180-200 g posmarowałam oliwą, odrobiną miodu (ok. 1 łyżeczki) i sokiem z cytrynyposoliłam, doprawiłam zmielonym kardamonem i kolendą. Piekarnik nagrzałam do 210 stopni Celsjusza. Piekałam ok. 12-15 minut (czas zależy od grubości ryby). Podałam na plackach, rozdrobnione na płatki, udekorowane natką pietruszki, choć bardziej pasowałaby tu natka kolendry.
Na drugi dzień taką samą porcję łososia upiekłam i jadłam z odgrzanymi plackami na szybki lunch. Smakowało doskonale.
 
Smacznego.

I znów zupa … a nawet dwie!

… czyli o tym jak zrobić gorący kubek bez chemii, konserwantów, za to ze smakiem, dla zdrowia i ku pokrzepieniu zimową porą i mieć do tego chleb … prawdziwy chleb i prawdziwą zupę.
 
SONY DSC
 
Najpierw trzeba upiec własny chleb. Na zakwasie, żytni, pełen smaku. Taki, który aż prosi się o wspaniałe kanapki z domową wędliną, o grubą warstwę masła i łyżkę miodu gryczanego, o grubo pokrojony żółty ser i kapkę własnego ketchupu, o pokruszony ser pleśniowy z dżemem z pomarańczy, o … taki chleb jest po prostu idealny na każdą okazję, gdyż jest niezwykle uniwersalny i prosty. Chleb żytni, wilgotny, taki codzienno-niecodzienny :)
 
SONY DSC
 
Do tego można piekąc go albo oszczędzić na czasie, by po prostu upiec go na bazie dużej ilości zakwasu albo pobawić się w trudniejsze i ciekawsze, tzw. trójfazowe ciasto zakwaszone. Chleb radzieckiego żołnierza ma swoją oficjalną historię, gdy w Rosji w 1938 r został oficjalnie uznany w piekarniach. Ale ma i moją własną historię. Pierwszy raz piekłam ten chleb kilka lat temu, gdy po Sylwestrze, rok po artroskopii moje kolano po raz kolejny odmówiło posłuszeństwa. Przeszywający ból najpierw po uszkodzeniu łękotki, potem po zastrzykach ze sterydów sprawił, że odechciało mi się żyć.
 
Ale ja nie poddaję się łatwo! Szukałam zajęć, które zajmą moje myśli – i właśnie wtedy zaczęłam czytać o trójfazowym cieście zakwaszonym. Znalazłam kilka przepisów na chleby bazujące na nim i piekłam je bez opamiętania. Nie pomogło na kolano, ale pomogło na doła, jaki pojawił się, gdy znów nie mogłam chodzić o własnych siłach, a z szafy ponownie musiałam wyjąć do kresu możliwości znienawidzone kule.
 
SONY DSC
 
Od tamtego czasu chleby na trójfazowym zakwaszonym cieście mają dla mnie szczególne znaczenie. Piekę je zwykle, gdy dopada mnie przeziebienie czy choroba, gdy mam wymuszony, chorobowy "czas wolny". A że wtedy piekę je bez opamiętania zostaje mi ich trochę … akurat do zagęszczania zup kremów.
 
Jak na przykład zupy pomidorowo-buraczanej czy żurkowej. Takich idealnych gorących kubków na zimowy czas. Zupy tego typu genialnie sprawdzają się zabrane w termosie na bezdroża z psami, na spacery po lesie czy po parkach czy po prostu jako przekąska w czasie dnia. Można komponować dowolnie smaki i konsystencję do własnych preferencji. Mamy słoik pomidorów przechowanych z lata czy po prostu uzbierało się nam trochę z odkładanej zakwaszonej mąki z dokarmiania zakwasu, a może jeszcze kilka upieczonych do obiadu buraków zalega w lodówce … takich propozycji może być ogromnie wiele. Domowe gorące kubki to po prostu zupy "na winie" (= co się "na winie" z lodówki), doskonale sprawdzające się, by nie tracić niczego i by gospodarnie podejść do tego co mamy w lodówce :)
 
Serdecznie więc zapraszam na chleb i zupy, akurat na zimowy czas :)
 
 
Chleb radzieckiego żołnierza
 
Składniki (na jeden bochenek chleba o wadze ok. 1 kg.):
375 g ciasta zakwaszonego po 3 fazie z mąki żytniej razowej (przepis poniżej, ale można dać po prostu 375 g zakwasu dokamionego ok. 8-12 godzin wcześniej)
450g mąki żytniej razowej (można dać różne proporcje żytniej razowej i jasnej chlebowej, ja zwykle piekę ok 1/3 razowej, reszta chlebowej)
15 g soli
330 ml bardzo ciepłej wody (ok. 40 stopni Celsjusza)
 
Przygotowanie: W wodzie rozmieszać ciasto zakwaszone/zakwas. Dodać mąkę, sól, szybko i krótko wyrobić – do uzyskania jednorodnej konsystencji.
Konsystencja bardzo gęsta ale nie za bardzo. Zostawić do fermentacji na ok. 2 godziny w temp. 30*C . Ciasto nieznacznie (a może i więcej) urośnie i pojawią się pęcherzyki powietrza. Przełożyć do keksówek wysmarowanych olejem (można wysypać mąką razową lub płatkami itp). Ciasto posmarować olejem i przykryć szczelnie folią i pozostawić do wyrośnięcia w temperaturze 30 stopni Celsjusza na 35-50 min.
Piekarnik nagrzać do 260 stopni Celsjusza.
Pieczemy 10 min w 260 stopniach, a następnie dopiekamy 40 – 45 min. w 200 stopniach.
Natychmiast po wyjęciu z pieca posmarować/spryskać wodą. Jak każdy chleb żytni wymaga cierpliwości – można próbować następnego dnia (najlepiej piec ok. północy bo wtedy bardziej chce się spać niż jeść).
 
 
Zupa buraczano-pomidorowa
 
Składniki:
Słoik/puszka pomidorów (lub dwie)
2-3 upieczone buraki
przyprawy według gustu – tutaj: wędzona papryka, chilli, czarny kminek
bulion warzywny
kilka kromek podsuszonego chleba
 
Przygotowanie: Bulion zagotować z przyprawami. Dodać pomidory i pokrojone na małe kawałki buraki. Rozgotować. Dodać podsuszony chleb. Zmiksować blenderem, doprawić do smaku solą i pieprzem, ewentualnie śmietaną. Popijać dla rozgrzania :)
 
Zupa żurkowa
 
Składniki:
1 cebula posiekana
2-3 ząbki czosnku posiekane
kminek, majeranek, po łyżecce
kilka ziaren ziela angielskiego, utartych w moździerzu
dobra kiełbasa, np. jałowcowa lub czosnkowa, 1 pętko
resztki z zakwasu **
bulion warzywny/drobiowy/dowolny
trochę podeschniętego chleba
śmietana/mleko
opcjonalnie: jajko ugotowane na twardo lub półtwardo, ewentualnie w koszulce lub sous vide
opcjonalnie: w czasie gotowania bulionu można dodać kilka suszonych grzybków, łyżkę lub dwie chrzanu, pozostałe z obiadu ugotowane/upieczone ziemniaki
 
Przygotowanie: Podsmażyć kiełbasę, wytapiając z niej nadmiar tłuszczu, który odlewamy do osobnej miseczki. Można go użyć do pieczenia ziemniaków. Cebulę zeszklić na oleju, dodać czosnek i przyprawy, smażyć przez minutę. Wlać bulion i dodać chleb. Rozgotować i zmiksować blenderem. Dodać resztki z zakwasu do smaku, tak by nie było zbyt kwaśne. Dodać podsmażoną kiełbasę i śmietanę. Doprawić do smaku.
 
* ciasto zakwaszone trójfazowe (info ze strony od Tatter)
 
Zaczyn zakwasowy (wykonany metodą 3stopniową):
50g zakwasu (pszennego lub żytniego)
100g białej pszennej mąki chlebowej
100g wody
Wymieszałam dokładnie i zostawiłam szczelnie przykryte na 6-8 godzin w temperaturze 26-28C.
 
Następnie dodałam:
100g mąki j.w.
100g wody
 
Po dokładnym wymieszaniu zostawiłam na 6-8 godzin w temperaturze 22-26C.
Znów odświeżyłam zaczyn:
100g mąki j.w.
100g wody
Zostawiłam pod przykryciem w temperaturze 18-22C na 3-4 godziny.
Po tym czasie zakwas jest gotowy do użycia (do wyżej wymienionego chleba używam ciut więcej niż  połowę tego zakwaszonego ciasta)
 
Informacje o Metodzie Detmolder Trójfazowej (info też od Tatter):
Metoda stosowana przez piekarzy niemieckiech w produkcji chleba zytniego, polegająca na stopniowej budowie zaczynu zakwasowego. Metoda ta skupia sie na wydobyciu 3 cech zaczynu zakwasowego jakim sa drozdze, kwas octowy i kwas mlekowy, a jak wiadomo, kazdy z tych aspektow rozwija sie w innych warunkach, przy innej hydracji, innej temperaturze, w innym czasie.
 
I fazie rozwijaja sie komorki drozdzowe. Idealne warunki to srednia temperatura otoczenia (26C) i dosc wysoka wilgotnosc (150% hydracja). Czas trwania tej fazy to 5-6 godzin. Niewielka ilosc dojrzalych kultur (zakwasu) zostaje dokarmiana maka zytnia razowa i woda (1:1,5)
 
II fazie nastepuje rozwoj kwasu octowego (nadanie zakwasowi kwasowego zapachu i smaku). Tym razem konsystencja zaczynu zmienia sie na bardziej sztywna (60-65% hydracji), temperatura spada o pare stopni (do 23C) , a czas fermentacji wydłuża sie do 15-24 godzin.
 
Do calosci zaczynu z fazy I dodaje sie make zytnia razowa i wode (1:0,6-0,78).
 
III fazie rozwija sie kwas mlekowy (odpowiedzialny za smak chleba). Do prawidlowego przebiegu tej fazy potrzebna jest wyzsza temperatura (30C) i 100% hydracja. Dojrzewannie nastepuje dosc szybko – 3-4 godziny. Zaczyn dokarmia sie maka zytnia razowa i woda (1:1)
Po tym czasie zaczyn zakwasowy (ciasto zakwaszone) gotowe jest do dalszej produkcji.
Zrodlo: J. Hamelman "Bread"
 
** resztki z zakwasu – informacja dla zakwasowo-chlebowo wtajemniczonych ;) – jak wiadomo, gdy dokarmiacie zakwas zwykle wyrzucacie połowę, prawda? Ja dokarmiam zakwas dodając mało mąki i wody (po ok. 25-50 g), a połowę poprzednio zakwaszonej mąki przekładam do innego słoika. Raz na tydzień-10 dni dolewam tam wody, dodaję kilka ząbków czosnku, ziele angielskie, listek laurowy i odstawiam na ok. 2-3 dni. Do zupy dodaję tą lekko odcedzoną wodę po 2-3 dniach jej kiszenia.
 
Smacznego.

Jesienne Elysium, co daje ciepło dla ciała i duszy.

Jesień to piękna pora roku, ale prawdziwie doceniłam ją w tym roku. Przygotowanie ogrodu do zimy ma w sobie coś oczyszczającego duszę. Sprząta się przecież ogród, ale i przy okazji ma się czas na najróżniejsze rozmyślania, plany, wspomnienia i postanowienia. To również czas oczekiwania na nowe …
 
 
Po powrocie z MasterChefowych szaleństw i wykurowaniu się po koszmarnym zapaleniu gardła obraz jaki ukazał mi się na mojej działeczce w pierwszej chwili zmroził mi serce. Mój wymarzony szpaler z piennych krzewów porzeczek padł od choroby – zamierania pędów, a i niezliczone ilości kopców i korytarzy nornic też mu nie pomogły. Po pierwszej chwili smutku, ba! nawet kilku łez, zabrałam się jednak do pracy, mocno postanawiając sobie, że żadnych nowych krzewów i drzew póki działka nie będzie zdrowa. Niestety lata zapomnienia sprawiły, że najróżniejsze choroby grzybowe rozwinęły się na drzewach i krzewach w najlepsze. Starym drzewom w większości nie grozi to tak bardzo jak młodym, więc by nie narażać się na takie smutne niespodzianki, za wsadzanie czosnku się wzięłam. W każde wolne miejsce wsadzam ząbki czosnku, a od wiosny wywary i gnojówki z czosnku będą zraszać moje drzewa i krzewy, każdy najmniejszy nawet skrawek ziemi, by ją uleczyć i dać jej siły do rodzenia zdrowych plonów.
 
 
Nie było jednak tak źle z moimi plonami. Wprawdzie fasolki i groszek przerosły i zwiędły w czasie mojej nieobecności, ale jarmużu, rukoli, natki pietruszki, a nawet mini marcheweczek było co niemiara. Zabrałam się więc za zbieranie plonów, pielenie, wyrywanie i odchwaszczanie. Oczyszczanie krzaczków truskawek, by w przyszłym roku dały znów tak smakowity plon jak tej wiosny i lata, było jedną z pierwszych, bo i trochę spóźnionych, prac. Zaraz za nią przyszło wyrywanie aksamitek, by je na susz przeznaczyć, który na wiosnę w wywary się zmieni, aby zabezpieczał moje siewki, zwalczał mszyce i kilka glebowych szkodników.
 
 
Dyń zebrałam aż pięć z mojej malutkiej grządki, a i nawet dwie cukinie się uchowały. Cukinie szybko w sosie pomidorowym z ostatnią bazylią z grządki zatonęły, by nam szybki obiadek na rozgrzanie stworzyć. Posypane owczym serem były dokładnie tym czego tamtego dnia pragnęliśmy. Prostym obiadem, pełnym smaku końca lata, pożywnym dzięki dodatkowi czerwonej soczewicy. Po prostu pycha!
 
 
Kiedy na grządkach znów porządek zawitał, a wszystkie chwasty zostały wyrwane, pozostały tak jeszcze nieliczne, późnojesienne, a nawet wczesno zimowe warzywa – skorzonera i salsefia – moje dwa eksperymenty, wciąż rosną w ziemi, a ja pierwszych przymrozków nie mogę się doczekać. Właśnie wtedy najlepiej zbierać te zapomniane warzywa. Już szukam pomysłów na ich przygotowanie, gdy zziębnięta wrócę z ostatnimi plonami tego roku.
 
 
Choć napisałam Wam wcześniej, że choroby tak szybko nie grożą starszym drzewom, niestety zbyt długo chorujące drzewa nie zawsze dadzą się uratować. Piękna śliwka węgierka, którą przez ostatni rok starałam się wyleczyć, musiała w tym roku pójść pod nóż. Rak drzewny w głównym pniu, zgnilizna drzew pestkowych nie dały mi wyboru. Po podłączeniu więc prądu przez mojego Ukochanego do naszego do tej pory nie zelektryfikowanego Elysium, za piłę łańcuchową się złapaliśmy i śliwa oraz równie chora grusza w opał się zmieniły, którym naszych drogich sąsiadów obdarowaliśmy. Nic nie może się zmarnować i choć teraz puściej zrobiło się na naszej działeczce, za rok czy dwa, gdy choroby przegonię, znów posadzę drzewa owocowe, by za kilka lat cieszyć się ich owocami. A tymczasem pielęgnuję, chucham i dmucham na pozostałe drzewa – śliwę, morelę, czereśnię, jabłoń i młodziutkie wiśnie, by pięknie się rozwijały i cieszyły nas swoimi owocami. Nie ma nic piękniejszego niż przyjechać na działkę z samego rana, pracować przez kilka godzin, a potem posilić się własnymi czereśniami czy śliwkami, zerwać jabłko czy zajadać morele. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy na takie myśli :)
 
 
W czasie zbierania plonów czy prac wszelakich, często nie tylko towarzyszy mi Ukochany, sąsiedzi czy przyjaciele, ale również zwierzaki. Ptaki trudniejsze są do uchwycenia w kadrze, ale uwielbiam patrzeć na małe sikoreczki, ba! nawet szpaki mi nie przeszkadzają – z chęcią podzielę się z nimi odrobiną owoców. Najciekawiej jednak jest, gdy działkowa kotka (tak naprawdę, to nie wiem czy to kot czy kotka, ale jest tak podobna do mojej zmarłej Briczolli, że w duchu nazywam ją Briczką) siedzi w pobliżu i obserwuje moje działania. Pewnie wie, że za chwilę odłożę grabki, zdejmę rękawice i z przywiezionej kanapki wyciągnę plasterek wędliny lub sera :) Łasuch :)
 
 
Nie jest to jednak jedyny łasuch. Rudi, psiak naszych sąsiadów wie, że gdy rozpalamy grilla należy się pojawić, bo z pewnością jakaś kiełbaska, albo kawałek steku poleci w jego stronę. Ostatnio tak był zafascynowany, gdy zbierałam nasiona czarnuszki, że aż jeden kwiatek zjadł. Czemu się jednak dziwić, skoro Rudi nawet kromkę chleba zjada z zadowoleniem, a ja podczas ostatniego zbierania plonów na ciekawy dodatek do chleba wpadłam … czarnuszka z tymiankiem. Zawsze uważałam, że najlepiej na talerzu i w garnku łączyć to co się razem zbiera, a skoro tego samego dnia tymianek ogołociłam do zasuszenia i czarnuszki nasionek całkiem przyzwoitą ilość zebrałam, to trzeba i taki aromatyczny związek wypróbować.
 
 
Kiedy już plony zostały zebrane, prace zakończone, a niezwykle aktywny, pełen szaleńczej pracy wrzesień skończony … czas na radowanie się zasłużonym odpoczynkiem, smakowitymi darami ziemi i oczekiwanie na nowe … pory roku, a może i inne zmiany, ale o tym cicho sza, by nie zapeszać :)
 
Podzielę się więc z Wami tym pięknym widokiem, moich jarmuży, późnej botwino-szpinaku (która okazała się jednak kiepskim smakowo eksperymentem), pietruszki, marchewek i porów.
 
SONY DSC
 
Dla rozgrzania ciała i duszy taka oto pożywna jesienna zupka dla początkującej rolniczki powstała. Wyrazistość wędzonki wraz z ciecierzycą i soczewicą potrzebowały jeszcze dwóch odmian jarmużu dla koloru i kapuścianego smaku, słodyczy ostatnich marcheweczek, ostrości porów (tak, tak, też mini – ale przecież moja działeczka mała jest, więc i małe odmiany wybieram). Jeszcze tylko potrzeba było szałwii i cząbru, jako podstawy aromatu, garści natki pietruszki na koniec i co ważniejsze, fundamentu – domowego, pełnego esencjonalnego smaku drobiowego bulionu. Tak powstała pełna jesiennego smaku, niemalże całkowicie z moich własnych plonów ugotowana, zupa dla rozgrzania ciała i duszy :)
 
 
Na zupełny koniec chcę podziękować mojej kochanej Duchowej Siostrzyce, Kini i zwariowanej Basi za wyróżnienie Versatile Blogger. Bardzo Wam dziękuję i cieplutkie uściski ślę :)
Niestety ja nie bawię się w łańcuszki. Zbyt wiele jest blogów, które lubię, blogerek i blogerów, których potrawy i słowa zapadają mi w pamięć, by wyróżnić tylko garstkę z nich. A co do 7 faktów, to wystarczy poczytać kilka moich wpisów, by dowiedzieć się znacznie więcej :)
 
 
Jesienna zupa z jarmużem i ciecierzycą
 
Składniki:
30 dag wędzonki lub wędzonego boczku
1 szklanka namoczonej ciecierzycy
1/3 szklanki czerwonej soczewicy
1 1/2 litra domowego bulionu drobiowego
1 duża gałązka liści szałwii, liście oberwane i pokrojone w paseczki
1 łyżeczka suszonego cząbru
3 mini pory, pokrojone w paseczki (lub 1 średni)
1 szklanka mini marchewek (lub 2 średnie, pokrojone w kostkę)
3 szklanki jarmużu (u mnie zielony i bordowy), porwany w niewielkie kawałki, takie na kęs
garść natki pietruszki, posiekanej
sól, pieprz
 
Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w kostkę, przesmażyłam. Ponieważ wędzonka ma niewiele tłuszczu nie musiałam go odlewać, ale gdyby użyć boczku, lepiej odlać część tłuszczu. Można go przechować w lodówce i użyć np. do pieczenia ziemniaków. Dodałam marchewki i pora. Przesmażyłam kilka minut. Wlałam ciepły bulion i wrzuciłam namoczoną przez noc ciecierzycę. Gotowałam do miękkości ciecierzycy, zdejmując szumowiny. Jak szumowiny przestały się pojawiać, wsypałam suszony cząber i posiekane liście szałwii. Gdy ciecierzyca była prawie miękka, wsypałam soczewicę, gotowałam ok. 10 minut. Na koniec wrzuciłam jarmuż i gotowałam kilka minut, tylko by zmiękł, ale nie stracił za nadto koloru. Doprawiłam solą i pieprzem do smaku. Do przybrania posypałam zupę w miseczkach natką pietruszki.
 
Smacznego.

Szczęśliwa czternastka :)

Alwernia … to było miejsce niezwykłe. Czterdziestka zapaleńców w kosmicznym wręcz studiu … poznawaliśmy się, pierwsze bliższe znajomości się zawiązywały. Wraz z Kinią (blogową AleBabką) prawie na każdy temat na który rozmawiałyśmy, miałyśmy tak podobne, albo wręcz te same opinie i poglądy, że zaczęłyśmy śmiać się, że jesteśmy duchowymi bliźniaczkami. Już w czasie castingu od początku gadałyśmy jak nawiedzone o jedzeniu, o blogach, o naszych marzeniach :)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Rozmowom o jedzeniu, o tym co nas czeka nie było końca. Obawy, ekscytacja, radość i wyczekiwanie … tego było najwięcej. Choć jestem gadułą, nie jestem jednak zbyt pewną siebie osobą, a w większym, nieznanym sobie towarzystwie jestem dość spięta i niepewna. Gdy byłam w tym gronie amatorów kucharzy, czułam się trochę nierealnie, czasem miałam ochotę uciekać, a czasem czułam się jakbym była we właściwym miejscu i czasie … tak wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. Od samego początku duch współzawodnictwa między nami był zdominowany przez ducha przyjaźni i to była najprzyjemniejsza niespodzianka. Monia była dla nas wszystkich jak energetyczna bateria – uśmiechnięta, pełna energii, która wprost zarażała.  Patrzyłam wtedy na nas wszystkich i wiedziałam, że gdyby nie MasterChef nigdy nie poznałabym wielu z tych wspaniałych osób. I choć spotkały mnie też i rozczarowania co do niektórych, to właśnie ta dobra, koleżeńska atmosfera była tym co w czasie oczekiwania na zadania było najważniejsze.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
I tak przyszło nam zmierzyć się z … cebulą. Kiedy weszliśmy do studia i zaczęliśmy się po nim rozglądać, pierwsze co zobaczyliśmy to długi rząd stanowisk z nożami i miskami, a po chwili dopiero dostrzegliśmy jurorów. Mieliśmy całą masę domysłów. Chyba większość była za tym, ze pierwsza konkurencja będzie dotyczyła techniki krojenia, a noże jakie zobaczyliśmy w studiu tylko to potwierdziły. Ale co będziemy kroić, a może obierać? Jabłka, ziemniaki, cebule … co?
 
Wyjaśniło się, gdy do studia wjechała ciężarówka z ogromną ilością worków cebuli. Chciało mi się śmiać. To właśnie dwa lata temu, w czasie gdy postanowiłam nauczyć się dobrze i szybko kroić cebule, zapłakując się nad nimi, postanowiłam nigdy już nie bać się mówić o stracie pamięci. Gadając wtedy sobie a muzom na moim blogu, pisałam po raz pierwszy, przełamując lęk i czując, że staję się silniejsza. Czemu? A to dlatego, że zbyt wiele kosztowało mnie ukrywanie tego. Przez ten strach nie wykorzystałam kilku ciekawych okazji w swoim życiu i gdy kolejna przeszła mi koło nosa dwa lata temu, obiecałam sobie „nigdy więcej”. Wyszłam wtedy z muszelki, kokonu, który nie pozwalał mi rozwijać skrzydeł i każdemu i zawsze już powiem – walczcie ze swoimi demonami, mówcie o nich i wyrzućcie je w ten sposób daleko. Wtedy nawet taka mała myszka jak ja, może poczuć się gigantem ;)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stałam więc prawie na samym końcu sznura stanowisk i zapaleńców amatorów, kroiłam cebulę skoncentrowana na niej, jakby od niej zależało wszystko, a gdzieś w mojej głowie przewijały się wszelkie szczęśliwe historie z mojego życia. Ręce ze zdenerwowania trzęsły mi się okrutnie, a ja by walczyć ze stresem, przypominałam sobie to co dobrego i radosnego spotkało mnie w życiu. I uśmiechałam się w duszy …
 
… kiedy jednak podeszli do mnie jurorzy, zamarłam. Z chmur zostałam ściągnięta na ziemię pytaniem Szefa, czy moja cebula jest tak dobra jak jego. Jak mogłam powiedzieć, że tak?! Przecież on ma lata doświadczenia, a ja jestem amatorem. Byłam dumna z tego jak pokroiłam te wszystkie kilogramy cebuli, że ani razu nie zacięłam się pomimo trzęsących się dłoni, ale powiedzieć Szefowi, że moja cebula jest tak dobra jak jego? … Nie … ale jednak, nawet pomimo tej niepewności siebie, przeszłam dalej i wraz z Basią, której jeszcze wtedy nie znałam zbyt dobrze, czekałam na kolejnych szczęśliwców, trzymając mocno kciuki, chuchając na nie i mówiąc „Kinia, Monia” Koperek, Kinia, Monia, Koperek” … niemalże jak mantra, by zakląć los i sprawić, by te trzy pierwsze lepiej przeze mnie poznane, wspaniałe osoby, stanęły wraz ze mną na balkonie. Tak też się stało, a ja nie mogłam się nacieszyć i uwierzyć w swoje i ich szczęście.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Po kilogramach cebuli, przyszła pora na … jedno jajko! Jedno?! Co tu przygotować, by było królem dania? Moją najbardziej ulubioną potrawą z jajka są jajka w koszulce z sosem holenderskim. Ale przecież nie przygotuję tego sosu bez dodatkowego jajka. Może w takim razie sos holenderski do łososia lub steku? Ale wtedy jajko nie będzie królem? Tysiąc pytań i pomysłów przelatywał mi przez głowę, gdy biegłam z jajkiem do stanowiska, a potem po produkty do spiżarni.
 
Szybko postanowiłam, że nie biorę żadnych innych mocnych smaków, by nie zagłuszyć smaku jajka, a jedynie dodać mu odrobinę uroku. Znów potrzebowałam zwalczyć stres, szczęśliwymi myślami i tak idąc i biegnąc przez spiżarnię, wyobrażałam sobie, że to spacer po mojej działce, gdzie zbieram cukinie, pomidory, sałaty i szpinak, gdzie od dobrej sąsiadki dostaję jajka od jej kurek, a od sąsiada grzybiarza wspaniałe leśne pieczarki. Przyznaję, że raczej liczyłam, na chleb na zakwasie, kromkę usmażoną na maśle z tymiankiem, jako łóżeczko dla jajka. Ale przecież trzeba być elastycznym. Chcąc pozostać przy polskich smakach i pomysłach stworzyłam sałatkę na ciepło z letnich warzyw, z pieczarką jako „leśną grzanką”:) W końcu ile razy jadłam jajko sadzone z malutkimi pieczarkami podsmażonymi na maśle i posypanymi natką pietruszki. Powstała więc nowa tego dania wariacja :)
 
Pracując przy stanowisku, układałam sobie cały plan, kolejność działań, na sam koniec zostawiając ugotowanie samego jajka, by jeszcze ciepłe trafiło do jurorów. Głowiłam się na kuchenką indukcyjną, którą po raz pierwszy w życiu używałam, starając się utrzymać gotowanie się wody tuż poniżej punktu wrzenia, co nie było proste, przy możliwych opcjach 80 lub 100 stopni. Kiedy Szef Michel podszedł do mnie i zapytał jak będę gotować jajko, znów poczułam, że dostaję skrzydeł, gdy zadowolony pokiwał głową na moje wyjaśnienia.
 
Kiedy usłyszałam „Stop” poczułam, że moje serce wali jak młotem. Z jednej strony chciałam jak najszybciej pójść z moim daniem do jury, a z drugiej obawiałam się, czy przekonam ich do pieczarki, jako zastępstwa grzanki, czy coś co dla mnie jest typowym połączeniem smaków, dla nich też się sprawdzi. Patrzyłam na moje jajko w koszulce i choć gotowałam je tysiące razy w domu, choć sprawdziłam jego miękkość, bałam się, czy żółtko nie zaczęło się ścinać. Cieszyłam się jednocześnie ogromnie, gdy widziałam jak Błażeja danie (vel Koperka), który stał obok mnie, pięknie się prezentuje, a i on sam uśmiechał się do mnie.
 
Autor: Fot. TVN
 
I tak … moje imię w pierwsze trójce … trzymałam kurczowo talerz i szłam pełna radości i obaw. Czułam się wygrana, bo zmierzyłam się z moją nieśmiałością, niepewnością siebie i potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ale czy jury spodoba się moje danie? Czy dobrze, że postawiłam na prostotę smaków? Może … a może …
 
Kiedy Maria oddała fartuch, a zaraz za nią Przemek, byłam przekonana, że i ja odpadnę. Gdy Szef mówił, że zastanawia się, czy pieczarka była potrzebna, ja wciąż modliłam się w duchu, by jajko było odpowiednio ścięte … nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy po przekrojeniu jajka, żółtko rozlało się kremowym sosem po maślanej pieczarce, a Szef powiedział, że przechodzę dalej. Czułam się jakbym się zakochała. Takiego poziomu endorfin jak w tamtej chwili życzę każdemu jak najczęściej.
 
Ale choć ja byłam już bezpieczna, po chwili nieopisanej radości, stałam tam czekając i głęboko wierząc, że za chwilę pojawią się obok mnie kolejne wspaniałe osoby. I tak też było. Kilka osób, których nie zdążyłam poznać wcześniej, a które później okazały się niezwykłymi osobami i tych kilka tak szczególnych dla mnie tamtego dnia. Niestety tamten dzień to było również pożegnanie z innymi, i to był od samego początku najtrudniejszy dla mnie element. Nie cierpię pożegnań, a tamte były tego dnia cieniem wśród radości naszej czternastki. Do tej pory jednak część spośród tych, których poznałam tamtego dnia, odwiedzam w ich wirtualnych zakątkach i trochę żałuję, że nie udało mi się poznać wszystkich.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stojąc wraz z trzynastoma rewelacyjnymi osobami, czułam jak wszyscy się cieszymy, słyszałam nasz śmiech, radosne słowa. W tamtej chwili wszyscy byliśmy jednym wielkim kociołkiem szczęścia. Czy tak zostanie? Czy ten przyjazny duch będzie dalej wśród nas? Co nas czeka w pierwszym zadaniu? Jak będę sobie radzić ze stresem? Hmmm … zobaczycie :)
 
A tymczasem, zapraszam Was na drugie śniadanie …
 
 
Jajko Poche na leśnej pieczarce z sałatką na ciepło
 
Składniki:
1 jajko
1 kapelusz dużej pieczarki portobello
sałata rzymska, kilka listków z wyciętymi głównymi żyłkami
szpinak, kilka liści z wyciętymi głównymi żyłkami
pomidor, sparzony, obrany ze skórki i pokrojony w szóstki
mini cukinie, pokrojone w skośne plastry
gałązka tymianku
dressing z oliwy i octu winnego (proporcje 3:1), z dodatkiem syropu klonowego, liści tymianku i odrobiny musztardy dijon
Masło
Oliwa
sól i pieprz
natka pietruszki, kilka listków
 
Przygotowanie: Cukinię posmarować delikatnie oliwą, posypać listkami tymianku  i podpiec w piekarniku w 200 stopniach Celsjusza przez kilka minut, tak by zmiękła, ale nadal pozostała chrupka . Wymieszać składniki dressingu i zamarynować w nim listki z pietruszki oraz szóstki pomidora. Tuż przed podaniem wymieszać w nim liście sałaty i szpinaku. Sałatkę ułożyć na talerzu, na przemiennie układając liście sałaty i szpinaku, na tym pomidorki i cukinie. Udekorować listkami pietruszki i skropić pozostałym dressingiem. Kapelusz pieczarki obsmażyć na maśle do zezłocenia, posolić pod koniec smażenia i odłożyć w ciepłe miejsce.
Do garnka nalać wodę (na wysokość ok. 10 cm od dna) dodać 3 łyżki octu i poczekać aż zacznie bulgotać  (woda powinna mieć ok. 90 stopni C). Jajko wybić do kubeczka. W garnku zrobić wir wodny – zakręcić wodę przy pomocy łyżki i wlać jajko. Gotować 1,5 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce i zanurzyć je w zimnej wodzie, by je zahartować. Obok sałatki ułożyć pieczarkę, delikatnie skropić ją dressingiem, na niej ułożyć jajko w koszulce i udekorować listkiem pietruszki. Posypać solą, najlepiej gruboziarnistą oraz pieprzem.
 
Smacznego.

Deszczowa wiosna i słoneczne danie.

Wiecie jak to jest, gdy piszecie coś przez blisko dwie godziny, a potem przez czkawkę sprzętu, bądź własne zagapienie, tracicie każde słowo? Pewnie tak … ja na pewno wiem. Wczorajszy dzień … najpierw ponad godzina, by wybrać i połączyć zdjęcia spośród dziesiątek obrazków. Potem załadowanie ich na serwer, co wcale tak szybko nie trwało. Potem blisko dwie godziny pisania najróżniejszych spostrzeżeń działkowych, dobrych rad i przestróg, dzielenia się wrażeniami z sadzenia nasionek w deszczowe dni, radością, gdy kiełkowały i smutkiem, gdy rozsady pomidorów, cukinii i patisonów padły przez nieprzewidziane chłody pierwszych dni czerwca.
 
Nie mam siły (i obawiam się, że również cierpliwości, w obawie by nie wyrzucić laptopa za okno), by pisać o tym wszystkim jeszcze raz. Ale obiecuję, że z czasem nadrobię informacje o czosnkowych i pokrzywowych gnojówkach, o sposobach walki z mszycami i o tym jak dbamy o roje biedronek, które pomagają nam zwalczać chmary mszyc.
 
Tymczasem podzielę się przynajmniej z Wami obrazkami mojego Elysium. Uchylę okno do mojego ukochanego ogródka, gdzie pierwsze plony już zebrane, kolejne nasionka posiane, a zażarta walka z mszycami i chorobami grzybowymi trwa w najlepsze.
 
Odchwaszczanie, podlewanie, pielenie i znów podlewanie …
grządki po kilku dniach prac czekały już tylko na nasionka …
 
Aż miło było popatrzeć, a serca rosły, gdy truskawki rozrastały się jak szalone,
a drzewa i krzewy obsypane były kwieciem …
nawet mimo chłodnawej i deszczowej momentami wiosny …
 
Krzewy borówek obsypane kwiatami, teraz już uginają się od owoców,
topinambury nieśmiało wychodzące w kwietniu, dziś przesłaniają cały domek,
a rabarbar … już po plonach :)
 
Z nasionek kiełkujące radośnie fasolki wszelakie, groszek zielony dwóch odmian, rzodkiewek aż za dużo, mini marcheweczki, sałat zatrzęsienie, jarmuże kolorowe, kalarepki i cebulki słodkie, bez koperku i pietruszki obejść bym się nie mogła, ani o szczypiorku czy o boćwinie nie zapomniałam, choć te wsadziłam trochę późno (bez obaw, będą w  środku lata).
Tylko gdyby te moje domowe rozsady mi jeszcze nie zmarniały, to już by była pełnia szczęścia. Ale za to nauka z tego jest, a to też plus. Rozsady pomidorów, ogórków, cukinii, dyni i patisonów lepiej pod agrowłókniną trzymać z początku. Tylko dynie hokkaido, wyhodowane z nasionek z okazu kupionego na targu (Aniu, dzięki!) przyjęły się doskonale, ba! nawet po chłodach zrobiły się bardziej zielone i grube :)
 
A żeby tak tylko ogródkowo nie było i by udowodnić, że nawet w czasie zatrzęsienia prac jedliśmy smakowicie, zapraszam na moje zakręcone klopsiki.
 
SONY DSC
Hehehe, ale mi się ostatnio patriotyczne zdjęcia robią ;)
 
Z polskim akcentem, oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej. Danie kojarzące się ze słoneczną Italią i moją ulubioną bajką o zakochanym kundlu, w tym wydaniu w jak najbardziej rodzime smaki zostało ubrane. Żadnej bazylii czy oregano, za to pietruszka i koperek, garść słonego oscypka, słodycz marchewki i cebulki, a to wszystko w pomidorowym sosie wraz z ryżem na sypko ugotowanym.
 
Doskonały obiad, gdy dni jeszcze chłodne i deszczowe do grilla nie nastrajały. Wracaliśmy wtedy wcześniej do domku, gdzie obiad dobry do podgrzania, rozgrzewający nie tylko swoją temperaturą, ale i swoim podróżniczo-przekornym nastrojem na nas czekał :) Spróbujcie go i Wy. Mam nadzieję, że posmakuje Wam moja wersja klopsików po polsku.
 
 
Klopsiki po polsku
 
Składniki:
75 dag mieszanego mięsa, z przewagą wołowiny (ale weźcie jakie lubicie najbardziej)
1 mała bułeczka, namoczona w mleku
1 jajko, rozkłócone
2 małe oscypki, starte na tarce o drobnych oczkach
1 bardzo duża marchewka, starta na tarce o drobnych oczkach
duża garść drobno posiekanego koperku i druga pietruszki
1 duża cebula i 2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane, przeszklone na maśle i ostudzone
sól, pieprz
* ok. 10 dag boczku, drobno pokrojonego, przesmażonego z cebulą i czosnkiem, ostudzonego
 
Na sos:
2 puszki pomidorów (w sezonie ok. 500-600 g pomidorów gruntowych, mocno dojrzałych)
1 duża cebula, drobno posiekana
2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane
1 gałązka selera naciowego, drobno posiekana w kosteczkę
garść natki pietruszki, trochę do sosu tuż przed podaniem, reszta do podania
sól, pieprz, cukier
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki na klopsiki muszą być ostudzone, nawet chłodne. Mieszamy, formujemy kuleczki pożądanej wielkości (u mnie trochę większe od orzecha włoskiego) i wkładamy na 30 minut do lodówki, by mięso stężało i łatwiej się smażyły (nie będą się rozszczepiać).
W tym czasie szykujemy sos. Cebula, czosnek, seler na maśle z oliwą/olejem zeszkliłam. Dodałam pomidory i na średnim ogniu, często mieszając, by rozdrobnić pomidory, odparowywałam ok. 1/3-1/2 płynu. Dodaję malutką garstkę posiekanej natki pietruszki. Sos można częściowo zmiksować, ale nie na papkę. Ja zwykle wkładam blender na środek garnka i miksuję przez chwilę. Potem mieszam sos, który dzięki temu zabiegowi jest bardziej jedwabisty, ale nie papkowaty. Sos zostawiamy w cieple, ale by już nie bulgotał.
Klopsiki smażymy na oleju, by się ładnie zrumieniły. Usmażone wkładamy do sosu. Dusimy pod przykryciem ok. 15-20 minut, zależnie od wielkości klopsików, tak by mięso się ścięło, ale nie wyschło. W tym czasie gotujemy ryż (lub inne dodatki, jakie chcemy). Przed podaniem dorzucamy pietruszkę.
 
Smacznego :)