Nieodparty urok baby.

"Gdy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne …"
 
Nie będę pisać, że dawno mnie nie było. To oczywiste. Zaglądałam tu, zostawiając myśl jedną czy dwie, smak tego czy owego, wspomnienia generalnie szczęsliwe, ale po prawdzie duchem byłam zupełnie gdzie indziej. I może i dobrze. Gdyż po zawirowaniach ostatnich prawie trzech lat, powracającym i przemijającym blogo-wstręcie, wracam do idei mojej kulinarnej książki wspomnień.
 
Nie ma dla mnie ważniejszej w kuchni idei ponad sezonowość. Nie cierpię truskawek w grudniu, malin na wiosnę czy szparagów jesienią. Nie ma smakowitszych doznań ponad te, które pochodzą od tego co najlepsze tu i teraz. Bo to właśnie "tu i teraz" pozwala docenić nie tylko to, co mamy przed sobą na talerzu, ale i to co mamy przed oczami :)
 
Ale ale, wróćmy do kulinariów :D
 
SONY DSC
 
Jesień tego roku rozpieszczała nas słońcem i feerią barw. Arthas, nasz nowy psi członek rodziny dawał nam doskonałe preteksty, by przebywać w każdej niemal chwili z dala od czterech ścian. Łażąc po polach i lasach, ćwicząc i jego i nas, rozwijając i uszczęśliwiając naszą małą rodzinkę. Jeść jednak trzeba. Gotowałam więc to co łatwo było spakować i zjeść nieodgrzewane lub przechowane w termosie, najróżniejsze tarty, potrawki, bigosy, pieczone mięsa. Dziś chcę opowiedzieć Wam o absolutnie rozkosznie rozpieszczającej … babce :)
 
Ziemniaczana babka, czy inaczej zwana kartoflakiem, upieczona dzień wcześniej, na drugi jedzona albo na zimno albo odsmażana na oleju, z dodatkiem śmietany czy sadzonego jajka, posypana posiekaną dymką to był absolutny hit ostatnich dni. Tak bardzo nami zawładnęła, że była i wersja z boczkiem, była i wersja z samą cebulką i wprost zniewalająca, podpatrzona u Moniki, wersja z wędzonymi śliwkami.
 
SONY DSC
 
Kartoflaki, ziemniaczane baby czy jakby nie nazywać tych ziemniaczanych zapiekanek są bardzo tradycyjne w wielu regionach Polski i naszych sąsiadów, szczególnie na wschodzie i południu. Nic dziwnego, to w końcu bieda-danie, coś powstałe z niemalże niczego, najtańszego, najbardziej pospolitego ziemniaka. Różnią się dodatkami, metodą wykonania, doprawieniem, ale baza jest nieśmiertelna i – co uwielbiam w tego typu daniach – uniwersalna. Tarte ziemniaki, najlepiej mącznych odmian, tak aby nie trzeba było dodawać zbyt wiele zmieniającej smak mąki, a jednocześnie stworzyć doskonałe płótno do malowania smakowych barw …
 
Barw jesieni i zimy, gdyż to właśnie wtedy są najlepsze ziemniaki, gdyż to wtedy najbardziej smakują, gdyż to wtedy mają swój sens te ciężkie, ale i rozgrzewające dania, gdyż to właśnie wtedy ważne jest, by gotować oszczędnie. W czasie, gdy jesień bije twarze mokrymi słotami, a zima śnieżnymi czapami zakrywa pola i warzywne ogródki, soczyste smaki lata są bezlitośnie przepędzane, miejsce pozostawiając jedynie dla tych wytrzymałych, które doskonałe schronienie w zimnych piwnicach lub kopcach piasku potrafią znaleźć. A dodatki do tych ziemniaków? No jakżeby coś innego niż wędzone wędliny, piękne złociste cebule, wędzone lub suszone owoce – takie właśnie produkty w spiżarkach jesienią i zimą trzymały nasze babcie i prababcie, wyciągając te skarby, aby ogrzać dom zapachami, aby odpędzić chłód i dodać odporności, aby …
 
… nakarmić i nacieszyć się, gdy po czasie pracy można zasiąść do stołu, w towarzystwie bliskich i miłych nam ludzi i zajadać kolejne kawałki podsmażonej baby, maczanej w gęstej śmietanie. Czy można oprzeć się takiej babie? :D
 
 
Baba ziemniaczana czyli Kartoflak … na dwa sposoby: tradycyjnie i z wędzonymi śliwkami
(na formę 23 cm x 40 cm)
 
Składniki:
2 1/2 kg ziemniaków* (żółtych, odmiany Jelly), obranych i startych na tarce o drobnych oczkach
ok 1/2 kg cebuli, drobno posiekanej
1 1/2 szkl mleka
2 jajka
2 łyżki mąki ziemniaczej*
sól (ok 2 łyżeczek), pieprz
(by było tradycyjnie) ok 75 dag boczku, pokrojonego w kostkę i wysmażonego na miękkie skwarki (choć ja nie dodałam boczku tym razem, do tej wersji ze zdjęcia)
1 łyżka cząbru +1 łyżka majeranku (do wersji z cebulą/cebulą i boczkiem)
(ta mniej tradycyjna wersja) 20 dag wędzonych śliwek, z grubsza posiekanych
1 czubata łyżka majeranku i sporo pieprzu (do wersji ze śliwką)
bułka tarta i masło do wysypania formy
 
Przygotowanie: Niezależnie od dodatków do ziemniaków, babkę gotuję tak samo. Najpierw smaruję formę masłem i wysypuję bułką tartą. Piekarnik nagrzewam do 180 stopni Celsjusza. Cebulę siekam i szklę na maśle z oliwą, jeśli piekę bez boczku, a jeśli z boczkiem, to najpierw wytapiam boczek, odlewam większość tłuszczu, zostawiając 2-3 łyżki i dopiero wtedy dodaję cebulę. Pod koniec szklenia cebuli, zagotowuję mleko z solą i trę ziemniaki na tarce o dronych oczkach w robocie (drobniej jest na ręcznej tarce, ale to w końcu ma być comfort food, a nie siłownia, więc zaprzęgam do roboty maszynę :D).
Starte ziemniaki wyciskam przez ściereczkę i robię to wszystko możliwie szybko, by jak najmniej ściemniały. Starte i odciśnięte ziemniaki zalewam słonym, wrzącym mlekiem, dodaję cebulę i boczek lub wędzone śliwki oraz wybrane przyprawy. Mieszam wszystko, potem dodaję roztrzepane jajka i mąkę ziemniaczaną. Znów dokładnie mieszam. Można ulepić mały placuszek i usmażyć, by sprawdzić czy należy dodać jeszcze soli lub innych przypraw.
Masę ziemniaczaną przekładam do formy wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą (najlepiej taką własną, z ususzonych kromek chleba, grubo zmieloną). Ja lubię babkę niską, piekę więc w formie 23 cm x 40 cm. Ale można też upiec w długiej keksówce. Piekę w 180 stopniach przez ok 2 – 2 1/2 godziny.
Można podać od razu, ale babka jest wielokrotnie lepsza na drugi dzień, odsmażana na oleju. Albo jako samodzielne danie, ale też z mięsnymi czy warzywnymi potrawkami, z jajkiem sadzonym oraz przede wszystkim ze swojską (:D) śmietaną i posiekaną dymką.
 
* odmiana ziemniaków ma tutaj duże znaczenie. Najlepiej użyć odmian mącznych, wtedy ziemniaki nie potrzebują wogóle lub prawie wogóle mąki. Ważne jest też odciśnięcie "wody" z ziemniaków.
 
Źródło: Babka jak babka, nie ma konkretnego źródła, ale pomysł na babę z wędzonymi śliwkami wypatrzyłam przy stoliczku Moniki.
 
Smacznego.
 

Jesienne Elysium, co daje ciepło dla ciała i duszy.

Jesień to piękna pora roku, ale prawdziwie doceniłam ją w tym roku. Przygotowanie ogrodu do zimy ma w sobie coś oczyszczającego duszę. Sprząta się przecież ogród, ale i przy okazji ma się czas na najróżniejsze rozmyślania, plany, wspomnienia i postanowienia. To również czas oczekiwania na nowe …
 
 
Po powrocie z MasterChefowych szaleństw i wykurowaniu się po koszmarnym zapaleniu gardła obraz jaki ukazał mi się na mojej działeczce w pierwszej chwili zmroził mi serce. Mój wymarzony szpaler z piennych krzewów porzeczek padł od choroby – zamierania pędów, a i niezliczone ilości kopców i korytarzy nornic też mu nie pomogły. Po pierwszej chwili smutku, ba! nawet kilku łez, zabrałam się jednak do pracy, mocno postanawiając sobie, że żadnych nowych krzewów i drzew póki działka nie będzie zdrowa. Niestety lata zapomnienia sprawiły, że najróżniejsze choroby grzybowe rozwinęły się na drzewach i krzewach w najlepsze. Starym drzewom w większości nie grozi to tak bardzo jak młodym, więc by nie narażać się na takie smutne niespodzianki, za wsadzanie czosnku się wzięłam. W każde wolne miejsce wsadzam ząbki czosnku, a od wiosny wywary i gnojówki z czosnku będą zraszać moje drzewa i krzewy, każdy najmniejszy nawet skrawek ziemi, by ją uleczyć i dać jej siły do rodzenia zdrowych plonów.
 
 
Nie było jednak tak źle z moimi plonami. Wprawdzie fasolki i groszek przerosły i zwiędły w czasie mojej nieobecności, ale jarmużu, rukoli, natki pietruszki, a nawet mini marcheweczek było co niemiara. Zabrałam się więc za zbieranie plonów, pielenie, wyrywanie i odchwaszczanie. Oczyszczanie krzaczków truskawek, by w przyszłym roku dały znów tak smakowity plon jak tej wiosny i lata, było jedną z pierwszych, bo i trochę spóźnionych, prac. Zaraz za nią przyszło wyrywanie aksamitek, by je na susz przeznaczyć, który na wiosnę w wywary się zmieni, aby zabezpieczał moje siewki, zwalczał mszyce i kilka glebowych szkodników.
 
 
Dyń zebrałam aż pięć z mojej malutkiej grządki, a i nawet dwie cukinie się uchowały. Cukinie szybko w sosie pomidorowym z ostatnią bazylią z grządki zatonęły, by nam szybki obiadek na rozgrzanie stworzyć. Posypane owczym serem były dokładnie tym czego tamtego dnia pragnęliśmy. Prostym obiadem, pełnym smaku końca lata, pożywnym dzięki dodatkowi czerwonej soczewicy. Po prostu pycha!
 
 
Kiedy na grządkach znów porządek zawitał, a wszystkie chwasty zostały wyrwane, pozostały tak jeszcze nieliczne, późnojesienne, a nawet wczesno zimowe warzywa – skorzonera i salsefia – moje dwa eksperymenty, wciąż rosną w ziemi, a ja pierwszych przymrozków nie mogę się doczekać. Właśnie wtedy najlepiej zbierać te zapomniane warzywa. Już szukam pomysłów na ich przygotowanie, gdy zziębnięta wrócę z ostatnimi plonami tego roku.
 
 
Choć napisałam Wam wcześniej, że choroby tak szybko nie grożą starszym drzewom, niestety zbyt długo chorujące drzewa nie zawsze dadzą się uratować. Piękna śliwka węgierka, którą przez ostatni rok starałam się wyleczyć, musiała w tym roku pójść pod nóż. Rak drzewny w głównym pniu, zgnilizna drzew pestkowych nie dały mi wyboru. Po podłączeniu więc prądu przez mojego Ukochanego do naszego do tej pory nie zelektryfikowanego Elysium, za piłę łańcuchową się złapaliśmy i śliwa oraz równie chora grusza w opał się zmieniły, którym naszych drogich sąsiadów obdarowaliśmy. Nic nie może się zmarnować i choć teraz puściej zrobiło się na naszej działeczce, za rok czy dwa, gdy choroby przegonię, znów posadzę drzewa owocowe, by za kilka lat cieszyć się ich owocami. A tymczasem pielęgnuję, chucham i dmucham na pozostałe drzewa – śliwę, morelę, czereśnię, jabłoń i młodziutkie wiśnie, by pięknie się rozwijały i cieszyły nas swoimi owocami. Nie ma nic piękniejszego niż przyjechać na działkę z samego rana, pracować przez kilka godzin, a potem posilić się własnymi czereśniami czy śliwkami, zerwać jabłko czy zajadać morele. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy na takie myśli :)
 
 
W czasie zbierania plonów czy prac wszelakich, często nie tylko towarzyszy mi Ukochany, sąsiedzi czy przyjaciele, ale również zwierzaki. Ptaki trudniejsze są do uchwycenia w kadrze, ale uwielbiam patrzeć na małe sikoreczki, ba! nawet szpaki mi nie przeszkadzają – z chęcią podzielę się z nimi odrobiną owoców. Najciekawiej jednak jest, gdy działkowa kotka (tak naprawdę, to nie wiem czy to kot czy kotka, ale jest tak podobna do mojej zmarłej Briczolli, że w duchu nazywam ją Briczką) siedzi w pobliżu i obserwuje moje działania. Pewnie wie, że za chwilę odłożę grabki, zdejmę rękawice i z przywiezionej kanapki wyciągnę plasterek wędliny lub sera :) Łasuch :)
 
 
Nie jest to jednak jedyny łasuch. Rudi, psiak naszych sąsiadów wie, że gdy rozpalamy grilla należy się pojawić, bo z pewnością jakaś kiełbaska, albo kawałek steku poleci w jego stronę. Ostatnio tak był zafascynowany, gdy zbierałam nasiona czarnuszki, że aż jeden kwiatek zjadł. Czemu się jednak dziwić, skoro Rudi nawet kromkę chleba zjada z zadowoleniem, a ja podczas ostatniego zbierania plonów na ciekawy dodatek do chleba wpadłam … czarnuszka z tymiankiem. Zawsze uważałam, że najlepiej na talerzu i w garnku łączyć to co się razem zbiera, a skoro tego samego dnia tymianek ogołociłam do zasuszenia i czarnuszki nasionek całkiem przyzwoitą ilość zebrałam, to trzeba i taki aromatyczny związek wypróbować.
 
 
Kiedy już plony zostały zebrane, prace zakończone, a niezwykle aktywny, pełen szaleńczej pracy wrzesień skończony … czas na radowanie się zasłużonym odpoczynkiem, smakowitymi darami ziemi i oczekiwanie na nowe … pory roku, a może i inne zmiany, ale o tym cicho sza, by nie zapeszać :)
 
Podzielę się więc z Wami tym pięknym widokiem, moich jarmuży, późnej botwino-szpinaku (która okazała się jednak kiepskim smakowo eksperymentem), pietruszki, marchewek i porów.
 
SONY DSC
 
Dla rozgrzania ciała i duszy taka oto pożywna jesienna zupka dla początkującej rolniczki powstała. Wyrazistość wędzonki wraz z ciecierzycą i soczewicą potrzebowały jeszcze dwóch odmian jarmużu dla koloru i kapuścianego smaku, słodyczy ostatnich marcheweczek, ostrości porów (tak, tak, też mini – ale przecież moja działeczka mała jest, więc i małe odmiany wybieram). Jeszcze tylko potrzeba było szałwii i cząbru, jako podstawy aromatu, garści natki pietruszki na koniec i co ważniejsze, fundamentu – domowego, pełnego esencjonalnego smaku drobiowego bulionu. Tak powstała pełna jesiennego smaku, niemalże całkowicie z moich własnych plonów ugotowana, zupa dla rozgrzania ciała i duszy :)
 
 
Na zupełny koniec chcę podziękować mojej kochanej Duchowej Siostrzyce, Kini i zwariowanej Basi za wyróżnienie Versatile Blogger. Bardzo Wam dziękuję i cieplutkie uściski ślę :)
Niestety ja nie bawię się w łańcuszki. Zbyt wiele jest blogów, które lubię, blogerek i blogerów, których potrawy i słowa zapadają mi w pamięć, by wyróżnić tylko garstkę z nich. A co do 7 faktów, to wystarczy poczytać kilka moich wpisów, by dowiedzieć się znacznie więcej :)
 
 
Jesienna zupa z jarmużem i ciecierzycą
 
Składniki:
30 dag wędzonki lub wędzonego boczku
1 szklanka namoczonej ciecierzycy
1/3 szklanki czerwonej soczewicy
1 1/2 litra domowego bulionu drobiowego
1 duża gałązka liści szałwii, liście oberwane i pokrojone w paseczki
1 łyżeczka suszonego cząbru
3 mini pory, pokrojone w paseczki (lub 1 średni)
1 szklanka mini marchewek (lub 2 średnie, pokrojone w kostkę)
3 szklanki jarmużu (u mnie zielony i bordowy), porwany w niewielkie kawałki, takie na kęs
garść natki pietruszki, posiekanej
sól, pieprz
 
Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w kostkę, przesmażyłam. Ponieważ wędzonka ma niewiele tłuszczu nie musiałam go odlewać, ale gdyby użyć boczku, lepiej odlać część tłuszczu. Można go przechować w lodówce i użyć np. do pieczenia ziemniaków. Dodałam marchewki i pora. Przesmażyłam kilka minut. Wlałam ciepły bulion i wrzuciłam namoczoną przez noc ciecierzycę. Gotowałam do miękkości ciecierzycy, zdejmując szumowiny. Jak szumowiny przestały się pojawiać, wsypałam suszony cząber i posiekane liście szałwii. Gdy ciecierzyca była prawie miękka, wsypałam soczewicę, gotowałam ok. 10 minut. Na koniec wrzuciłam jarmuż i gotowałam kilka minut, tylko by zmiękł, ale nie stracił za nadto koloru. Doprawiłam solą i pieprzem do smaku. Do przybrania posypałam zupę w miseczkach natką pietruszki.
 
Smacznego.

Deszczowa wiosna i słoneczne danie.

Wiecie jak to jest, gdy piszecie coś przez blisko dwie godziny, a potem przez czkawkę sprzętu, bądź własne zagapienie, tracicie każde słowo? Pewnie tak … ja na pewno wiem. Wczorajszy dzień … najpierw ponad godzina, by wybrać i połączyć zdjęcia spośród dziesiątek obrazków. Potem załadowanie ich na serwer, co wcale tak szybko nie trwało. Potem blisko dwie godziny pisania najróżniejszych spostrzeżeń działkowych, dobrych rad i przestróg, dzielenia się wrażeniami z sadzenia nasionek w deszczowe dni, radością, gdy kiełkowały i smutkiem, gdy rozsady pomidorów, cukinii i patisonów padły przez nieprzewidziane chłody pierwszych dni czerwca.
 
Nie mam siły (i obawiam się, że również cierpliwości, w obawie by nie wyrzucić laptopa za okno), by pisać o tym wszystkim jeszcze raz. Ale obiecuję, że z czasem nadrobię informacje o czosnkowych i pokrzywowych gnojówkach, o sposobach walki z mszycami i o tym jak dbamy o roje biedronek, które pomagają nam zwalczać chmary mszyc.
 
Tymczasem podzielę się przynajmniej z Wami obrazkami mojego Elysium. Uchylę okno do mojego ukochanego ogródka, gdzie pierwsze plony już zebrane, kolejne nasionka posiane, a zażarta walka z mszycami i chorobami grzybowymi trwa w najlepsze.
 
Odchwaszczanie, podlewanie, pielenie i znów podlewanie …
grządki po kilku dniach prac czekały już tylko na nasionka …
 
Aż miło było popatrzeć, a serca rosły, gdy truskawki rozrastały się jak szalone,
a drzewa i krzewy obsypane były kwieciem …
nawet mimo chłodnawej i deszczowej momentami wiosny …
 
Krzewy borówek obsypane kwiatami, teraz już uginają się od owoców,
topinambury nieśmiało wychodzące w kwietniu, dziś przesłaniają cały domek,
a rabarbar … już po plonach :)
 
Z nasionek kiełkujące radośnie fasolki wszelakie, groszek zielony dwóch odmian, rzodkiewek aż za dużo, mini marcheweczki, sałat zatrzęsienie, jarmuże kolorowe, kalarepki i cebulki słodkie, bez koperku i pietruszki obejść bym się nie mogła, ani o szczypiorku czy o boćwinie nie zapomniałam, choć te wsadziłam trochę późno (bez obaw, będą w  środku lata).
Tylko gdyby te moje domowe rozsady mi jeszcze nie zmarniały, to już by była pełnia szczęścia. Ale za to nauka z tego jest, a to też plus. Rozsady pomidorów, ogórków, cukinii, dyni i patisonów lepiej pod agrowłókniną trzymać z początku. Tylko dynie hokkaido, wyhodowane z nasionek z okazu kupionego na targu (Aniu, dzięki!) przyjęły się doskonale, ba! nawet po chłodach zrobiły się bardziej zielone i grube :)
 
A żeby tak tylko ogródkowo nie było i by udowodnić, że nawet w czasie zatrzęsienia prac jedliśmy smakowicie, zapraszam na moje zakręcone klopsiki.
 
SONY DSC
Hehehe, ale mi się ostatnio patriotyczne zdjęcia robią ;)
 
Z polskim akcentem, oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej. Danie kojarzące się ze słoneczną Italią i moją ulubioną bajką o zakochanym kundlu, w tym wydaniu w jak najbardziej rodzime smaki zostało ubrane. Żadnej bazylii czy oregano, za to pietruszka i koperek, garść słonego oscypka, słodycz marchewki i cebulki, a to wszystko w pomidorowym sosie wraz z ryżem na sypko ugotowanym.
 
Doskonały obiad, gdy dni jeszcze chłodne i deszczowe do grilla nie nastrajały. Wracaliśmy wtedy wcześniej do domku, gdzie obiad dobry do podgrzania, rozgrzewający nie tylko swoją temperaturą, ale i swoim podróżniczo-przekornym nastrojem na nas czekał :) Spróbujcie go i Wy. Mam nadzieję, że posmakuje Wam moja wersja klopsików po polsku.
 
 
Klopsiki po polsku
 
Składniki:
75 dag mieszanego mięsa, z przewagą wołowiny (ale weźcie jakie lubicie najbardziej)
1 mała bułeczka, namoczona w mleku
1 jajko, rozkłócone
2 małe oscypki, starte na tarce o drobnych oczkach
1 bardzo duża marchewka, starta na tarce o drobnych oczkach
duża garść drobno posiekanego koperku i druga pietruszki
1 duża cebula i 2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane, przeszklone na maśle i ostudzone
sól, pieprz
* ok. 10 dag boczku, drobno pokrojonego, przesmażonego z cebulą i czosnkiem, ostudzonego
 
Na sos:
2 puszki pomidorów (w sezonie ok. 500-600 g pomidorów gruntowych, mocno dojrzałych)
1 duża cebula, drobno posiekana
2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane
1 gałązka selera naciowego, drobno posiekana w kosteczkę
garść natki pietruszki, trochę do sosu tuż przed podaniem, reszta do podania
sól, pieprz, cukier
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki na klopsiki muszą być ostudzone, nawet chłodne. Mieszamy, formujemy kuleczki pożądanej wielkości (u mnie trochę większe od orzecha włoskiego) i wkładamy na 30 minut do lodówki, by mięso stężało i łatwiej się smażyły (nie będą się rozszczepiać).
W tym czasie szykujemy sos. Cebula, czosnek, seler na maśle z oliwą/olejem zeszkliłam. Dodałam pomidory i na średnim ogniu, często mieszając, by rozdrobnić pomidory, odparowywałam ok. 1/3-1/2 płynu. Dodaję malutką garstkę posiekanej natki pietruszki. Sos można częściowo zmiksować, ale nie na papkę. Ja zwykle wkładam blender na środek garnka i miksuję przez chwilę. Potem mieszam sos, który dzięki temu zabiegowi jest bardziej jedwabisty, ale nie papkowaty. Sos zostawiamy w cieple, ale by już nie bulgotał.
Klopsiki smażymy na oleju, by się ładnie zrumieniły. Usmażone wkładamy do sosu. Dusimy pod przykryciem ok. 15-20 minut, zależnie od wielkości klopsików, tak by mięso się ścięło, ale nie wyschło. W tym czasie gotujemy ryż (lub inne dodatki, jakie chcemy). Przed podaniem dorzucamy pietruszkę.
 
Smacznego :)
 

Dżordż, och Dżordż.

 

Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień … dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek … a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.

 


Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania … jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się … torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce … no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła … nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.

Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.


Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem – standard. Aż do … wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila … do pieca.


Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.


Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.

I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole … zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem … aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.

To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć …
"Dżordż, och Dżordż".

* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D

Dżordż w sosie własnym

Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła

2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki

do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego

1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa

Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.

Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.

Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.

Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).

Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami – ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.

Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury – od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).

Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.

Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny – korzenną, cierpką, słodką.

Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.

Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem

Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz

Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.

Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.

Smacznego.

Magia natury i jej przemian … wolność i swoboda.

Miękkie, wilgotne, aromatyczne, kryjące w sobie żurawinowe niespodzianki, oblepione gęstym pomidorowym, lekko kwaskowatym sosem, o mocnym aromacie kardamonu, podane na kremowym ziemniaczanym puree lub z pysznie upieczonymi ziemniakami, z nacięciami w sam raz na dowolne sosy, masło czy nawet tylko na lekką ziołową posypkę … o czym mowa – oczywiście o koettbullarach, tradycyjnych klopsikach spotykanych bardzo często w kuchni skandynawskiej. 

20150914_20141230_koettbullar_hasselbacken

Są prawie jak flagowy okręt dla mięsnych dań, od razu rozpoznawalnym symbolem kuchni dalekiej i mroźnej północy. Podawane z sosem mięsno-pomidorowym lub tylko pomidorowym, dopełnione żurawiną, w towarzystwie gotowanych warzyw, surówek i oczywiście … ziemniaków. Zwykle gotowane w wodzie lub pieczone hasselbacken, ale i w wersji z kopytkami je widziałam, czy z pieczonymi lub smażonymi frytkami. Dowolność jest tutaj nie tylko dozwolona, ale i przyjemnie wskazana. Nie ograniczają nas żadne zasady, nakazy i przykazy. Nie potrzeba żadnego dekalogu, a tylko chęci i apetyt. Nasze podniebienie i nos winny być jedynym doradcą, czy stworzymy bardziej wykwintne danie czy bardziej swojskie, codzienne, wygodne.

20150914_20141230_koettbullar_puree

Raz podane na naszym stole koettbullary z delikatnym puree, fantazyjnie ułożone na talerzu były wykwintnym posiłkiem, by już na drugi dzień zawitać w bardziej swojskiej wersji podpieczone z sosem w piekarniku w otoczeniu pysznych i chrupkich hasselbackenów. To właśnie swoboda i wolność jest tym co najbardziej urzeka mnie kuchni krajów skandynawskich – przeniesienie olbrzymich wolnych obszarów na tryb życia i sposób jedzenia, magia natury i jej przemian.

Koettbullar

Składniki:
50 dag mieszanego mięsa mielonego (może być indyk, może być wołowina, może być mieszane mięso)
1 bułka
1 jajko
50 ml. kwaśnej śmietany
200 ml mleka
1 cebula
1 łyżka posiekanej natki pietruszki
1 łyżka posiekanej natki kolendry
1 łyżeczka ziaren kolendry, utartych w moździerzu
1 łyżeczka startego imbiru
garść suszonej żurawiny
2 łyżki bułki tartej
sól i pieprz
oliwa i/lub masło

Sos:
1 łyżka oliwy
1 cebula
200 ml białego wytrawnego wina
450 g sosu pomidorowego
2 łyżeczki cukru brązowego
1 łyżeczka mielonego kardamonu
2 łyżeczki musztardy
garść posiekanej natki pietruszki
garść posiekanej natki kolendry

korzenna żurawina

Przygotowanie: Najpierw przygotowałam sos. Posiekaną cebulę zeszkliłam na oliwie, zalałam winem i doprowadziłam do wrzenia. Wlałam sos pomidorowy i zmniejszyłam ogień do najmniejszego. Gotowałam bez przykrycia przez ok. 20-30 minut, by odparowując zagęścić sos. Przed podaniem podgrzałam go, doprawiłam cukrem, kardamonem, musztardą i ziołami.
 

Bułkę namoczyłam w mleku. Mięso zagniotłam (3-4 minuty, aż stanie się lekko ciągnące) z przyprawami, ziołami i posiekaną cebulą. Połowę mięsa przełożyłam do miksera, dodałam nieodciśniętą bułkę, śmietanę i jajko i zmiksowałam na gładki krem. Połączyłam z resztą mięsa, dodałam suszoną żurawinę i bułkę tartą. W dużym garnku (5l) zagotowałam wodę (osoliłam ją w momencie zawrzenia, tuż przed wrzucaniem klopsików). Ponieważ masa była dosyć luźna formowałam kuleczki dwoma łyżkami (można też rękami maczanymi w zimnej wodzie) i układałam je na deskach do krojenia. Kuleczki powinny mieć wielkość orzecha włoskiego, ale ja robiłam je większe i wyszło mi ok. 25 sztuk. Wrzucałam łyżką po klopsiku do wrzącej wody, tak by na dnie leżała pojedyncza warstwa (gotowałam na dwa razy, by ugotować wszystkie). Gotowałam klopsiki przez 30 minut (po kilku minutach powinny wypłynąć na wierzch). Ugotowane klopsiki wyjęłam do miski i zostawiłam na 15 minut. W tym czasie doprowadziłam wodę do wrzenia i wrzuciłam kolejną partię do gotowania. Przed podaniem klopsiki zrumieniłam na patelni z rozgrzaną oliwą i masłem lub podgrzałam w piekarniku obtoczone w gęstym sosie pomidorowym. Podałam z domową żurawiną, sosem pomidorowym i ziemniakami – albo puree albo ziemniakami hasselbacken.

Ziemniaki Hasselbacken

Składniki:
ziemniaki, ważne by były podobnych wielkości i w miarę kształtne
oliwa
sól i pieprz
masło

Przygotowanie: Umyte i obrane ziemniaki kładłam na drewnianej łyżce i ostrym nożem nacinałam je, nie dochodząc do końca, tak by brzegi łyżki były dodatkowymi ogranicznikami. W misce posoliłam i popieprzyłam ziemniaki, polałam łyżką oliwy i dokładnie wymieszałam, tak by wszystkie ziemniaki były posmarowane oliwą z solą i pieprzem. Ułożyłam w nasmarowanej masłem brytfance i piekłam przez około godzinę w piekarniku nagrzanym do 210 stopni Celsjusza.

 

EDIT 14 września 2015 r. – i znów kolejny wpis "poprawkowy". Tym razem zmiany dotyczą tylko zdjęć. Lubię to danie na chłodne dni i z prawdziwą przyjemnością do niego wracam :) Stare zdjęcia oczywiście nie znikają. Są poniżej, na pamiątkę tego, jak zmienia się moje oko i łapane kadry :)

 

 

Smacznego.

Tydzień Skandynawski 02-08.02.2009