Jesienne Elysium, co daje ciepło dla ciała i duszy.

Jesień to piękna pora roku, ale prawdziwie doceniłam ją w tym roku. Przygotowanie ogrodu do zimy ma w sobie coś oczyszczającego duszę. Sprząta się przecież ogród, ale i przy okazji ma się czas na najróżniejsze rozmyślania, plany, wspomnienia i postanowienia. To również czas oczekiwania na nowe …
 
 
Po powrocie z MasterChefowych szaleństw i wykurowaniu się po koszmarnym zapaleniu gardła obraz jaki ukazał mi się na mojej działeczce w pierwszej chwili zmroził mi serce. Mój wymarzony szpaler z piennych krzewów porzeczek padł od choroby – zamierania pędów, a i niezliczone ilości kopców i korytarzy nornic też mu nie pomogły. Po pierwszej chwili smutku, ba! nawet kilku łez, zabrałam się jednak do pracy, mocno postanawiając sobie, że żadnych nowych krzewów i drzew póki działka nie będzie zdrowa. Niestety lata zapomnienia sprawiły, że najróżniejsze choroby grzybowe rozwinęły się na drzewach i krzewach w najlepsze. Starym drzewom w większości nie grozi to tak bardzo jak młodym, więc by nie narażać się na takie smutne niespodzianki, za wsadzanie czosnku się wzięłam. W każde wolne miejsce wsadzam ząbki czosnku, a od wiosny wywary i gnojówki z czosnku będą zraszać moje drzewa i krzewy, każdy najmniejszy nawet skrawek ziemi, by ją uleczyć i dać jej siły do rodzenia zdrowych plonów.
 
 
Nie było jednak tak źle z moimi plonami. Wprawdzie fasolki i groszek przerosły i zwiędły w czasie mojej nieobecności, ale jarmużu, rukoli, natki pietruszki, a nawet mini marcheweczek było co niemiara. Zabrałam się więc za zbieranie plonów, pielenie, wyrywanie i odchwaszczanie. Oczyszczanie krzaczków truskawek, by w przyszłym roku dały znów tak smakowity plon jak tej wiosny i lata, było jedną z pierwszych, bo i trochę spóźnionych, prac. Zaraz za nią przyszło wyrywanie aksamitek, by je na susz przeznaczyć, który na wiosnę w wywary się zmieni, aby zabezpieczał moje siewki, zwalczał mszyce i kilka glebowych szkodników.
 
 
Dyń zebrałam aż pięć z mojej malutkiej grządki, a i nawet dwie cukinie się uchowały. Cukinie szybko w sosie pomidorowym z ostatnią bazylią z grządki zatonęły, by nam szybki obiadek na rozgrzanie stworzyć. Posypane owczym serem były dokładnie tym czego tamtego dnia pragnęliśmy. Prostym obiadem, pełnym smaku końca lata, pożywnym dzięki dodatkowi czerwonej soczewicy. Po prostu pycha!
 
 
Kiedy na grządkach znów porządek zawitał, a wszystkie chwasty zostały wyrwane, pozostały tak jeszcze nieliczne, późnojesienne, a nawet wczesno zimowe warzywa – skorzonera i salsefia – moje dwa eksperymenty, wciąż rosną w ziemi, a ja pierwszych przymrozków nie mogę się doczekać. Właśnie wtedy najlepiej zbierać te zapomniane warzywa. Już szukam pomysłów na ich przygotowanie, gdy zziębnięta wrócę z ostatnimi plonami tego roku.
 
 
Choć napisałam Wam wcześniej, że choroby tak szybko nie grożą starszym drzewom, niestety zbyt długo chorujące drzewa nie zawsze dadzą się uratować. Piękna śliwka węgierka, którą przez ostatni rok starałam się wyleczyć, musiała w tym roku pójść pod nóż. Rak drzewny w głównym pniu, zgnilizna drzew pestkowych nie dały mi wyboru. Po podłączeniu więc prądu przez mojego Ukochanego do naszego do tej pory nie zelektryfikowanego Elysium, za piłę łańcuchową się złapaliśmy i śliwa oraz równie chora grusza w opał się zmieniły, którym naszych drogich sąsiadów obdarowaliśmy. Nic nie może się zmarnować i choć teraz puściej zrobiło się na naszej działeczce, za rok czy dwa, gdy choroby przegonię, znów posadzę drzewa owocowe, by za kilka lat cieszyć się ich owocami. A tymczasem pielęgnuję, chucham i dmucham na pozostałe drzewa – śliwę, morelę, czereśnię, jabłoń i młodziutkie wiśnie, by pięknie się rozwijały i cieszyły nas swoimi owocami. Nie ma nic piękniejszego niż przyjechać na działkę z samego rana, pracować przez kilka godzin, a potem posilić się własnymi czereśniami czy śliwkami, zerwać jabłko czy zajadać morele. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy na takie myśli :)
 
 
W czasie zbierania plonów czy prac wszelakich, często nie tylko towarzyszy mi Ukochany, sąsiedzi czy przyjaciele, ale również zwierzaki. Ptaki trudniejsze są do uchwycenia w kadrze, ale uwielbiam patrzeć na małe sikoreczki, ba! nawet szpaki mi nie przeszkadzają – z chęcią podzielę się z nimi odrobiną owoców. Najciekawiej jednak jest, gdy działkowa kotka (tak naprawdę, to nie wiem czy to kot czy kotka, ale jest tak podobna do mojej zmarłej Briczolli, że w duchu nazywam ją Briczką) siedzi w pobliżu i obserwuje moje działania. Pewnie wie, że za chwilę odłożę grabki, zdejmę rękawice i z przywiezionej kanapki wyciągnę plasterek wędliny lub sera :) Łasuch :)
 
 
Nie jest to jednak jedyny łasuch. Rudi, psiak naszych sąsiadów wie, że gdy rozpalamy grilla należy się pojawić, bo z pewnością jakaś kiełbaska, albo kawałek steku poleci w jego stronę. Ostatnio tak był zafascynowany, gdy zbierałam nasiona czarnuszki, że aż jeden kwiatek zjadł. Czemu się jednak dziwić, skoro Rudi nawet kromkę chleba zjada z zadowoleniem, a ja podczas ostatniego zbierania plonów na ciekawy dodatek do chleba wpadłam … czarnuszka z tymiankiem. Zawsze uważałam, że najlepiej na talerzu i w garnku łączyć to co się razem zbiera, a skoro tego samego dnia tymianek ogołociłam do zasuszenia i czarnuszki nasionek całkiem przyzwoitą ilość zebrałam, to trzeba i taki aromatyczny związek wypróbować.
 
 
Kiedy już plony zostały zebrane, prace zakończone, a niezwykle aktywny, pełen szaleńczej pracy wrzesień skończony … czas na radowanie się zasłużonym odpoczynkiem, smakowitymi darami ziemi i oczekiwanie na nowe … pory roku, a może i inne zmiany, ale o tym cicho sza, by nie zapeszać :)
 
Podzielę się więc z Wami tym pięknym widokiem, moich jarmuży, późnej botwino-szpinaku (która okazała się jednak kiepskim smakowo eksperymentem), pietruszki, marchewek i porów.
 
SONY DSC
 
Dla rozgrzania ciała i duszy taka oto pożywna jesienna zupka dla początkującej rolniczki powstała. Wyrazistość wędzonki wraz z ciecierzycą i soczewicą potrzebowały jeszcze dwóch odmian jarmużu dla koloru i kapuścianego smaku, słodyczy ostatnich marcheweczek, ostrości porów (tak, tak, też mini – ale przecież moja działeczka mała jest, więc i małe odmiany wybieram). Jeszcze tylko potrzeba było szałwii i cząbru, jako podstawy aromatu, garści natki pietruszki na koniec i co ważniejsze, fundamentu – domowego, pełnego esencjonalnego smaku drobiowego bulionu. Tak powstała pełna jesiennego smaku, niemalże całkowicie z moich własnych plonów ugotowana, zupa dla rozgrzania ciała i duszy :)
 
 
Na zupełny koniec chcę podziękować mojej kochanej Duchowej Siostrzyce, Kini i zwariowanej Basi za wyróżnienie Versatile Blogger. Bardzo Wam dziękuję i cieplutkie uściski ślę :)
Niestety ja nie bawię się w łańcuszki. Zbyt wiele jest blogów, które lubię, blogerek i blogerów, których potrawy i słowa zapadają mi w pamięć, by wyróżnić tylko garstkę z nich. A co do 7 faktów, to wystarczy poczytać kilka moich wpisów, by dowiedzieć się znacznie więcej :)
 
 
Jesienna zupa z jarmużem i ciecierzycą
 
Składniki:
30 dag wędzonki lub wędzonego boczku
1 szklanka namoczonej ciecierzycy
1/3 szklanki czerwonej soczewicy
1 1/2 litra domowego bulionu drobiowego
1 duża gałązka liści szałwii, liście oberwane i pokrojone w paseczki
1 łyżeczka suszonego cząbru
3 mini pory, pokrojone w paseczki (lub 1 średni)
1 szklanka mini marchewek (lub 2 średnie, pokrojone w kostkę)
3 szklanki jarmużu (u mnie zielony i bordowy), porwany w niewielkie kawałki, takie na kęs
garść natki pietruszki, posiekanej
sól, pieprz
 
Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w kostkę, przesmażyłam. Ponieważ wędzonka ma niewiele tłuszczu nie musiałam go odlewać, ale gdyby użyć boczku, lepiej odlać część tłuszczu. Można go przechować w lodówce i użyć np. do pieczenia ziemniaków. Dodałam marchewki i pora. Przesmażyłam kilka minut. Wlałam ciepły bulion i wrzuciłam namoczoną przez noc ciecierzycę. Gotowałam do miękkości ciecierzycy, zdejmując szumowiny. Jak szumowiny przestały się pojawiać, wsypałam suszony cząber i posiekane liście szałwii. Gdy ciecierzyca była prawie miękka, wsypałam soczewicę, gotowałam ok. 10 minut. Na koniec wrzuciłam jarmuż i gotowałam kilka minut, tylko by zmiękł, ale nie stracił za nadto koloru. Doprawiłam solą i pieprzem do smaku. Do przybrania posypałam zupę w miseczkach natką pietruszki.
 
Smacznego.

Dżordż, och Dżordż.

 

Dzisiejszy odcinek jest o gwieździe naszego zlotu, o Dżordżu. Długo zastanawiałam się nad menu na ten dzień. Dziesięć osób przy stole, wszyscy zlotowicze obecni tylko w ten jeden, szczególny dzień … dzień amerykańskiej kolacji z dnia dziękczynienia. Musiało być szczególnie, musiało być smacznie, ale musiało być też wyzwanie. Bez wyzwań życie straciło by smaczek … a smaczek Dżordża okazał się być niezastąpiony.

 


Ale po kolei. Zaczęło się od balsamowania … jeszcze do tej pory czuję dreszcze na myśl o tym co siedziało w środku blisko siedmiokilogramowego ptaka, jakiego zamówiłam w ekologicznym sklepie. Wiadomo, podroby. Ale wychowana na amerykańskich i kanadyjskich programach kulinarnych w kwestii indyka spodziewałam się … torebki ze skrzętnie zapakowanymi wnętrznościami. A tu niespodzianka! Żołądek i wątróbka swobodnie obijały się o żebra, a serce … no cóż, było dalej tam, gdzie natura je umieściła … nic więcej nie dodam, poza tym, że bez dużego ginu z tonikiem i limonką moje nerwy nie byłyby takie same.

Ale, ale. Nie było tak strasznie. Za to mój kolejny wielki etap kulinarnych zmagań jest już za mną. Indyk, wtedy jeszcze bezimienny, wylądował w solance z miodem i tak w swoim sarkofagu spędził noc i poranek następnego dnia. Muszę powiedzieć, że ta kąpiel dobrze mu zrobiła. Skóra zrobiła się bardziej jednolitego koloru, a przeoczone poprzedniego wieczoru resztki piór wychodziły bez najmniejszego problemu. Jednym słowem, miał on luksusowe, choć zimowe spa.


Potem wraz z Ptasią i Oczkiem zabrałyśmy się za krojenie i siekanie warzyw, smarowanie masłem i posypywanie ziołami wysuszonej dokładnie skóry, faszerowanie cebulą i świeżymi ziołami. Jednym słowem – standard. Aż do … wiązania. Pewnie wiązaliście nie raz kurczaka pieczonego na niedzielny obiad. Wyobraźcie sobie więc o ile dłuższy musiał być sznurek do związania tego olbrzyma, któremu na dodatek dokładnie zakryłyśmy skrzydełka, by nie wyszły zupełnie spieczone z kilkugodzinnego żaru. Wił się po blacie i zlewie, podtrzymywany przez rączki kuchareczek, a ja okręcałam nim, coraz bardziej skrępowanego indyka. Po kilku chwilach był już obwiązany, może nie idealnie, ale akuratnie. Zostało jeszcze termometr włożyć mu w udko i voila … do pieca.


Dżordż w tym solarium spędził ponad 4 godziny, a my w tym czasie zjedliśmy zupkę dyniową, przygotowaliśmy wyborną, glazurowaną miodem brukselkę z kasztanami, rozmarynem i boczkiem, tradycyjne puree ziemniaczane. Rozmowom i kosztowaniom niezwykłych trunków nie było końca. Przede wszystkim jednak szalone Babeczki wpadły na pomysł by Dżordża obuć. Bo jak to tak, taki dorodny dżentelmen, a bez butów ma chodzić! Wzięła się więc Basia z Polą, pod kuratelą menażerki Peggy, w towarzystwie pozostałych zlotowiczek i wnet w necie wyszukały jak to takie piękne skarpety należy uczynić. Cięły i wyginały karteczki, a Briczolla im w tym wydatnie pomagała, czarując i zabawiając.


Nim się obejrzałyśmy a Dżordż z piekarnika wyjechał na chwilowy odpoczynek na blacie, w czasie którego ja te jego wspaniałe sosiki, w których się skąpał w żarze piekielnym, przerabiałam na gładki, lekko korzenny od wermutu, mocno ziołowy sos. Na stole pozostało jeszcze ptaszka podzielić, by się wszyscy biesiadnicy najedli do syta i już można było sobie nakładać porcyjki.

I stała się rzecz naprawdę niezwykła. Przyznaję się bez bicia, że obawiałam się, że indyk wyjdzie za suchy lub niedopieczony, że będzie smakował płasko i bez wyrazu, że poza ładnym* wyglądem niczym nas nie zachwyci. A tymczasem przy stole … zapadła cisza. Nie, bynajmniej nie grobowa. Pierwszy raz od początku zlotu, na tych kilka minut pierwszych kęsów wszyscy w milczeniu delektowali się wybornym, wilgotnym i niezwykle aromatycznym mięsem … aż trudno opisać jak doskonały był to smak. Gdy po pierwszym momencie zauroczenia zaczęliśmy zajadać i kosztować również pozostałe dodatki, jak wspomnianą brukselkę, puree czy smakowite żurawiny od Gospodarnej Narzeczonej na twarzach wszystkich był wyraz niebiańskiego zadowolenia.

To była prawdziwie niezwykła kolacja, a podziw dla Dżordża nieustający. Pozostaje mi teraz tylko tęsknie westchnąć …
"Dżordż, och Dżordż".

* eee, no z tym ładnym wyglądem to niestety nie tak do końca, gdyż na ostatnie 45-60 minut powinno się zdjąć folię ze skrzydełek, by i one ładnie się dopiekły. Ja z tego całego przejęcia o tym zapomniałam, więc nasz Dżordż choć ślicznie opalony, bladziutkie miał ramionka:-D

Dżordż w sosie własnym

Składniki:
1 indyk (5-7 kg), w całości
8 l. wody + tyle, by przykryć całego indyka
2 szklanki gruboziarnistej soli morskiej
2 szklanki miodu
ew. świeże zioła

2 średnie cebule, pokrojone w ćwiartki
2 szklanki pokrojonej cebuli2 szklanki pokrojonego selera naciowego
2 szklanki pokrojonej marchewki

do 4 pęczków świeżych ziół (lub w zastępstwie zioła suszone), takich jak szałwia, rozmaryn, tymianek, cząber, oregano (u nas tylko szałwia była świeża, a rozmaryn, oregano, tymianek i cząber suszone)
3-4 łyżki suszonych ziół do natarcia indyka (u nas rozmaryn, oregano, cząber, tymianek)
1/2 szklanki masła, miękkiego

1/2 szklanki wermutu
1 szklanka kremówki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (ew. mąki) rozrobionej w kilku łyżkach zimnej wody
pieprz i sól
gałka muszkatołowa

Przygotowanie: Indyka dzień wcześniej oczyścić, szyję odciąć i wraz z podrobami przełożyć do lodówki. Samego ptaka zaś należy umyć, "wydepilować" z pozostałości piór i włożyć do dużego pojemnika zdolnego pomieścić całego ptaka i przynajmniej 8 litrów wody, w której należy uprzednio rozpuścić sól i miód. Doskonale do tego nadaje się lodówka turystyczna, z kilkoma zmrożonymi wkładami. Do tej solanki można też dorzucić świeżych ziół. Ja niestety znalazłam tylko jedna doniczkę przyzwoicie wyglądającej szałwii, więc zrezygnowałam z tego dodatku.

Na drugi dzień należy odpowiednio wcześniej zacząć przygotowania. Indyka piecze się ok. 20 min na każde 1/2 kg mięsa. Nasz piekł się więc ok. 4 1/2 godziny, gdyż ważył niecałe 7 kilogramów. Tak czy siak do ostatecznego zdecydowania czy mięso jest już wystarczająco wypieczone najlepszy jest termometr, którego używanie w przypadku tak dużego ptaka bardzo polecam.

Najpierw przygotowałyśmy warzywa i zioła, oraz pozostałe składniki i potrzebne przedmioty tak by były pod ręką. Piekarnik nagrzałyśmy do 230 stopni Celsjusza. Przygotowałam też odpowiednią pokrywę do indyka (u nas była to folia aluminiowa złożona z kilku arkuszy). Na blasze ułożyłyśmy po 2 szklanki pokrojonej marchwi, selera naciowego i cebuli, posypałyśmy to ziołami (suszonymi) i podlałyśmy odrobiną wody. Podroby (bez wątróbki) i szyjkę należy ułożyć na blasze, by wzbogaciły sos. Ja z tego przejęcia o nich zapomniałam.

Indyka najpierw dokładnie opłukałyśmy z solanki, a później bardzo dokładnie wytarłyśmy z wody. Polecam do tego raczej ręcznik kuchenny, niż ręczniczki papierowe, których schodzi do tego procederu cała masa. W środek indyka włożyłyśmy pokrojoną w ćwiartki cebule (dla wilgotności; można też włożyć np. cytrynę czy pomarańczę) oraz świeżą szałwię i inne zioła. Skrzydełka owinęłyśmy folią aluminiową (błyszczącą stroną do skóry) i całego indyka przewiązałyśmy. Najlepiej znaleźć środek sznurka i zacząć pod kuprem, obwiązać kości ud, potem poprowadzić sznurek przez udka, skrzydełka i skrzyżować sznurek na piersi (tak by delikatnie wypchnąć ją do góry), a następnie wrócić i związać pod udkami (ja zawiązałam dokładnie na odwrót ;-D).

Obwiązanego ptaka posmarowałyśmy masłem, posypałyśmy ziołami (nie solić! ma już w sobie sól z solanki) i piersią ku górze położyłyśmy na warzywach. (idealnie jak by się miało brytfankę do indyka i położyć go na ruszcie nad warzywami – ja nie mam). Termometr wbiłam w mięso uda, ale od strony piersi.

Indyk powędrował do piekarnika na 20 minut do temperatury 230 stopni bez przykrycia. Następnie wyjęłam go, przykryłam folią, a temperaturę zmniejszyłam do 160-170 stopni. Po 40 minutach zaczęłam go podlewać jego sokami, co 20-30 minut. W tym czasie piekłam go cały czas pod przykryciem, aż do ostatnich ok. 30-40 minut, w czasie których należałoby również zdjąć folię ze skrzydełek (można też wtedy zwiększyć temperaturę do ok. 200 stopni, by mocniej zbrązowić skórkę). Indyk był upieczony, gdy temperatura w udku osiągnęła 82 stopnie Celsjusza (w wielu przepisach podawane są też inne temperatury – od 74 do 88 w udku, lub od 70 do 77 w piersi, u nas 80 stopni było w sam raz).

Po tym czasie wyjęłyśmy Dżordża z piekarnika i odłożyłyśmy na półmisek by odpoczął, a soki w nim się ustabilizowały. W tym czasie zlałam płyn jaki zebrał się na blasze do garnuszka, dolałam do niego wermut i zagrzałam. Śmietanę połączyłam z rozprowadzoną skrobią, wlałam do garnuszka. Zagotowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam na małym ogniu ok. 15 minut. Na koniec doprawiłam pieprzem i gałką.

Indyka obułyśmy, podałyśmy z sosem, brukselką (jak niżej) i tradycyjnym puree (z mlekiem i masłem) oraz trzema wariantami żurawiny – korzenną, cierpką, słodką.

Źródło: Główne źródło przepisu to program na kuchni.tv "Kurs gotowania Donny Dooher", ale pomysł z solanką jest zaczerpnięty od Michela Smitha z programu "Domowy Kucharz", za to dodatek wermutu i zwiększenie ilości ziół to już moja swobodna interpretacja. Mąkę w przepisie zamieniłam na skrobię, by danie było bezglutenowe.

Glazurowana brukselka z kasztanami i boczkiem

Składniki:
1 kg brukselki
oliwa
30 dag boczku w plasterkach, pokrojonego na cienkie paseczki
1 szklanka kasztanów, upieczonych.ugotowanych i obranych
1 łyżka rozmarynu suszonego (lepiej dać świeży)
miód leśny (ok. 1 łyżki)
sól i pieprz

Przygotowanie: Brukselkę obgotowałam we wrzątku przez ok. 7 minut. W tym czasie na odrobinie oliwy (jeśli boczek jest tłusty to wtedy bez) obsmażyłam boczek, aż był mocno wysmażony. Dodałam kasztany i rozmaryn, smażyłam kilka chwil. Na koniec dodałam miód, brukselkę i wymieszałam wszystko dokładnie. Smażyłam kilka chwil.

Źródło: Podobny przepis widziałam kiedyś w jakimś programie kulinarnym, ale nie pamiętam już którym.

Smacznego.

Na dobry humorek.

Jakoś dzisiaj dopadła mnie chandra i nawet zupka jej nie przegnała. Ale wystarczyło pomyśleć co jeszcze mam w szafkach. Na blacie wylądował makaron – znalazły się i penne i świderki, oba pełnoziarniste, śmietana, którą powinnam była wykończyć, jajka też się odnalazły w lodówce. Wystarczyło tylko szybko skoczyć do pobliskiego mięsnego, kupić kilka plastrów boczku i na stole pojawiła się kremowa, o delikatnym posmaku jajka na miękko … carbonara.

SONY DSC

Choć jest to danie włoskie, a one zwykle kojarzą mi się bardzo letnio, to carbonara jest królową zimowych dań. Co zabawniejsze, nigdy jeszcze jej nie robiłam, choć zdarzyło się mi jeść różne podróbki w restauracjach. Dla mnie carbonara musi być z jajkiem, śmietaną i mocno wysmażonym boczkiem. Taka dawka węglowodanów i kalorii musi poprawić humorek i przegnać zimową chandrę. Tym bardziej, gdy jedząc ją patrzę na minę męża uśmiechającego się do mnie :)

Carbonara

Składniki:
makaron penne, ew. świderki czy spaghetti (porcja dla 2 osób)
6-8 plastrów boczku, pokrojonego w kosztkę
tymianek
czosnek suszony lub świeży starty
50-70 ml. śmietany (czasem więcej, jak mi zostanie tylko troszkę na dnie pojemniczka)
2 żółtka (do 4, zależy od nastroju)
duża garść parmezanu
pieprz kolorowy, świeżo starty
natka pietruszki

Przygotowanie: Nastawiłam wodę na makaron. Boczek podsmażyłam na patelni na złoto-brązowo, odlałam tłuszcz zostawiając mniej niż łyżkę, wrzuciłam cebulkę i podsmażałam, aż się zeszkliła. Na ostatnią minutę dodałam ząbek czosnku, starty na tarce. W tym czasie ugotowałam makaron w osolonej wodzie oraz w miseczce wmieszałam śmietanę z żółtkiem, parmezanem, pieprzem i natką. Do gotowego boczku z cebulą i czosnkiem dodałam makaron al'dente z odrobiną wody z gotowania (ważne!!! nie można przelać makaronu wodą, gdyż sos nie przyklei się do niego!!!). Przez chwilę zamieszałam wszystko na patelni na bardzo dużym ogniu i zgasiłam płomień. Potem szybko wlałam masę śmietanowo-żółtkową i energicznie zamieszałam (podrzucałam wszystko na patelni). Wyłożyłam na talerz i od razu podawałam. Można udekorować płatkami parmezanu.

 

EDIT: Zdjęcie poniżej jest zdjeciem oryginalnym, z 25 listopada 2008 r. Zdjęcie powyżej, to poprawiona wersja z czerwca 2014. Tak dla przyjemności poprawiania swoich poprzednich zdjęć, ale by również zachować to, jakie zdjęcia robiłam w początkach blogowania :)

Smacznego.