Truskawkove love.

Uwielbiam truskawki! Mogłabym je jeść na tony, przerabiać, piec, używać do dań wytrawnych i tych na słodko. Po prostu wszędzie! Ale, jest jedno ale. Czekam na te najlepsze, krajowe i najlepiej lokalne, czasem z własnej działki, a czasem na bazarze od pana o pomarszczonych dłoniach. Kiedy więc w kwietniu zaczyna się wiosna na całego, u mnie zaczyna narastać radosne wyczekiwanie na truskawki.
 
SONY DSC
 
Lubię je same, lubię je w plackach, ale jedną z najsmaczniejszych dla mnie form to są koktajle. Gdy dodać jeszcze do nich garść poziomek, to już jest niebo w gębie. Taki koktajl może być na bazie wszystkiego – mleka krowiego, koziego, roślinnego, z dodatkiem śmietanki lub bez, na jogurcie, maślance, kefirze. Truskawki lubię w tych najprostszych z prostych ich odsłonach, bez udziwnień, bez nadmiernych dodatków, choć od czasu do czasu jakaś mięta czy wanilia dobrze im zrobi.
 
SONY DSC
 
Wiosną w ogóle nachodzi mnie ochota na koktajle. Te zielone, pomarańczowe czy czerwone, zależnie od tego co wrzucę do kielicha blendera. Zwykle jest tam też banan lub dwa, dla smaku i konsystencji oraz dla dodania energii, gdyż taki koktajl to zwykle moje drugie śniadanie, a ostatnia szklanka to przekąska w między czasie, by doczekać do obiadu.
 
SONY DSC
 
Ale nie tylko tak naturalnie podane truskawki lubię. Lubię też zamykać je w słoiku. Najbardziej w konfiturze, gdzie pływają całe owoce, ale i w nalewkach. Taka truskawkowa nalewka otwarta zimną i deszczową jesienią to prawdziwy rarytas i przypomnienie lata. Nalewkę na truskawkach robię jak wszystkie pozostałe, a same owoce po oddaniu ich smaku do alkoholu, mieszam ze świeżymi truskawkami, czasem też z malinami i robię z nich sos dla dorosłych do placków czy naleśników. Bo gdy kocha się truskawki, to nic nie może się zmarnować :)
 
 
Koktajl truskawkowy
 
Do kielicha miksera wrzucam truskawki do ok. 2/3 wysokości, dodaję 1 lub 2 banany (przy jednym koktajl jest bardzo płynny, przy 2 jest znacznie gęstszy) i dolewam płynu na jaki mam ochotę i jaki aktualnie mam na stanie – jakiś rodzaj mleka, kefir, śmietana, jogurt, itp. Zwykle nie słodzę, bo jak pisałam powyżej czekam na te najlepsze, słodkie truskawki, a dodatek bananów zwykle załatwia sprawę, ale jeśli mam ochotę na słodszy koktajl to zwykle dodaję niepełną łyżkę miodu lipowego. Miksuję i wypijam ciesząc się wiosennym słońcem.
 
Nalewka truskawkowa
 
Mam swoją ulubioną proporcję na nalewki, którą stosuję zawsze, bez względu na rodzaj owoców czy alkoholu. Jest to 1 kg owoców na 1 litr mieszanego alkoholu (zwykle pół na pół spirytus z wódką) i między ćwierć a pół kilo cukru (zależy od słodyczy owoców, nie lubię ulepkowych nalewek, ale też nie przepadam za wytrawnymi).
 
Najpierw zalewam owoce alkoholem i odstawiam na 10-14 dni. Potem zlewam alkohol i owocę zaypuję cukrem, odstawiając na 10-14 dni, ale tym razem co 1-2 dni wstrząsam słojem, by cukier rozpuścił się w powstającym soku.
 
Po tym czasie łączę zlany wcześniej alkohol i zlany z owoców syrop, przelewam do ciemnych butelek i odstawiam na ok. 9-10 miesiecy. Im nalewka dłużej stoi, tym smaczniejsza, choć nie poleca się trzymania nalewek dłużej niż 3-4 lata. Cóż, u mnie nigdy żadna tyle nie stała :D
 
Smacznego.

Piknik na przedwiośniu.

20160307_piknik_gruszka05
 
Od kiedy w naszym domu pojawił się Arthas, a potem Nauro pikniki stały się naszą codzienności. Nie ważne czy lato czy zima, czy słońce czy deszcz, jedziemy na treningi w najróżniejsze części Polski i Czech, a jeść przecież trzeba. O pulled pork już pisałam, jako o jednej z naszych wyjazdowych opcji obiadowych, ale nie może zabraknąć też słodyczy. Na blogu już jest chlebek bananowy i "odjazdowe" brownie, nawet gryczana szarlotka, która kiedyś zabrała się z nami na trening, różne placki z owocami na lato, ale ile można jeść to samo? W kuchni lubię szukać nowych smaków :)
 
20160307_piknik_gruszka01
 
Nasze pikniki to nie kocyk i koszyk, to nie serwetki i naczynia przywiezione z domu, to nie luksus i relaksik. Nasze pikniki to aktywnie spędzany czas z psami, tropiąc, ćwicząc posłuszeństwo czy obrony. Nasze pikniki to zwykle dosyć spartańskie warunki, choć i tak jesteśmy już do nich całkiem zacnie przygotowani. Gdy o świcie pojawiamy się na polach, by ułożyć ślady dla psów, wystarczy rozkładane krzesełko i już można delektować się czymś wybornym w niezwykłych okolicznościach przyrody.
 
20160307_piknik_gruszka02
 
A te okoliczności potrafią zaprzeć dech w piersiach. Stojąc na skąpanych w rosie łąkach, patrząc na wymalowane świtem lub zachodem słońca niebo, na lasy bądź na łany zbóż, na kępy drzew czy krzewów, można poczuć prawdziwy, ten wewnętrzny relaks, który pozwala odpalić najbardziej zaspany czy zmęczony akumulator. Natura maluje najpiękniejsze obrazy całą gamą kolorów, a nasze oczy odpoczywają od szarości życia w mieście. Gdy mamy więcej czasu, gdy teren daje ku temu możliwość, czasem rozkładamy koc czy przenośny stolik, by w przerwach cieszyć się i widokiem i smacznym posiłkiem. Ale nawet, gdy aura na to nie pozwala, wystarczy stanąć i chłonąć widoki, zapachy, dźwięki.
 
20160307_piknik_gruszka03
 
Trochę gorzej bywa w dni deszczowe. Wtedy piknik przenosi się do wnętrza auta, a my z treningów wracamy ubłoceni, mokrzy, zziębnięci, ale szczęśliwi i gotowi na kolejny dzień. Również wtedy obserwacja gonitwy chmur, promieni słońca, które niczym złota girlanda tu i tam przeświecają przez jesienne czy zimowe chmury, pozwala zapomnieć, że zimno, że mokro, że błoto brudzi nogawki. Przy odrobinie dobrej woli i logistycznej układance można przygotować się na spędzenie dnia na świeżym powietrzu w niemalże każdych warunkach.
 
20160307_piknik_gruszka04
 
Piecyk na gazowe kartusze, ubranie na cebulkę, rozkładane krzesełka i stare śpiwory do ich wyłożenia, pozwalają utrzymać ciepło, w czasie gdy obserwujemy lub pomagamy innym takim wariatom jak my w ich treningach. Czasem wystarczy niewielki grill, by nie tylko zjeść ciepły posiłek, ale i ogrzać zgrabiałe dłonie. Innym razem, gdy jest na to bezpieczne miejsce, ognisko daje nie tylko ciepło, ale i magiczną atmosferę.
 
Wiecie już, że kilkanaście lat temu los i przypadek sprawiły, że straciłam całkowicie pamięć. Od tamtego czasu pamięć nie wróciła, ale ja dowiedziałam się o swoim życiu całkiem sporo. Na przykład o tym, że jako nastolatka co roku jeździłam na obozy wędrowne. Nie tylko latem, ale i zimą. Teraz odkrywam ten kawałek własnej historii, zapomnianej, ale na nowo tworzonej i wcale nie dziwię się, czemu gnało mnie wtedy na bezdroża. To czasem najpiękniejsze miejsca na ziemi.
 
20160307_piknik_gruszka06
 
Kiedy więc budzik dzwoni godzinę przed świtem na trening tropienia, kiedy bez spoglądania na pogodę za oknem, pakujemy psie piłeczki i gryzaki, jadąc na treningi, brakować może tylko jednego – małego co nieco ;)
 
Dlatego, gdy po ostatnim seminarium tropieniowym zostało mi kilka kilo gruszek i jabłek, wiedziałam, że chcę je smakowicie, ale i piknikowo zutylizować :D
 
20160307_piknik_gruszka10
 
Najpierw padło na gruszki, jako te szybko dojrzewające. Soczyste, mięciutkie konferencje aż prosiły się, by wylądować w jakiś placku. Marzyło mi się clafoutis, ale struktura tego deseru nie bardzo nadaje się na piknik. Wysoki, puchaty placek też mi tym razem nie pasował. Powstał więc kompromis między wygodą a ochotą – wilgotny, napakowany gruszkami, słodki, głównie ich owocową słodyczą placek z tego co pod ręką, z tego co akurat trzeba było wykorzystać. Na szczęście tym razem notowałam czego i ile dodałam, mogę więc spisać ten przepis na przyszłość. A placek bardzo na to zasłużył.
 
20160307_piknik_gruszka09
 
Płaski, ale tak pełen gruszek, że w smaku przypominał bardziej gruszki w cieście, doskonale sprawdzał się na pikniku w szaro-bury dzień. Nie brudził dłoni, a kardamonowo-cytrynowy posmak i aromat przyjemnie pieścił kubki smakowe. Prawdą jest, że czasem najwspanialsze wypieki robimy zupełnie przez przypadek :)
 
20160307_piknik_gruszka08
 
Rozmyślając co zrobić z gruszkami zdałam sobie sprawę, że na blogu nie mam najbardziej z podstawowych przepisów na muffinki. Są różne eksperymenty muffinkowe – dyniowe, wzbogacone, z nadzieniem czy kokosowe, ale brak w moim wirtualnym zakątku przepisu bazy. Bazy, z której można wyjść w każdą stronę, tworząc niezliczoną ilość muffinkowych smakołyków. W tym i gruszkowych muffinek wzbogaconych imbirem w trzech postaciach. Kandyzowany, suszony i świeży imbir dodały kopa gruszkom, a nam energii do kilkugodzinnego spędzenia czasu na świeżym powietrzu, pomimo wiatru i mżawki.
 
20160307_piknik_gruszka07
 
Sądząc po porównaniu szybkości znikania muffinek i placka, myślę, że dodatek rozgrzewającego imbiru w muffinkach to było to czego tego dnia wszyscy trenujący potrzebowali. Spisuję więc receptury na przyszłość, bo jeszcze nie jeden szaro-bury dzień przed nami, któremu przyda się rozświetlenie złocistym plackiem czy babeczką :)
 
 
Placek z owocami (gruszkami)
 
Składniki:
1 kg gruszek, miękkich i soczystych
3 cytryny, sok i skórka
1 kopiasta łyżeczka kardamonu
4 jajka
100 g oleju kokosowego (można użyć oliwy lub miękkiego masła)
150 g mąki pszennej
150 g cukru, najlepiej drobny trzcinowy
2 łyżeczki proszku do pieczenia
½ łyżeczki sody
 
Przygotowanie: Blaszkę 35×20 cm wyłożyć pergaminem. Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza.
Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić w kostkę. Skropić sokiem z cytryny i wymieszać ze skórką cytrynową i kardamonem.
Do miski wbić jajka, dodać olej kokosowy, cukier i wszystko lekko zmiksować. Przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i wszystko delikatnie zmiksować. Dodać gruszki wraz z sokiem. Wymieszać delikatnie. Ciasto przełożyć do formy.
Piec ok. 45 minut, do suchego patyczka. Wystudzić.
 
 
Mufiny z owocami i bakaliami
 
Składniki:
Baza:
250 g mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
150 g cukru brązowego drobnego
175 ml śmietany/jogurtu/maślanki/kefiru/mleka zwykłego lub roślinnego
100 ml oleju
2 jajka
 
Dodatki smakowe:
350 g owoców, jabłka, gruszki, morele, brzoskwinie, śliwki, maliny, truskawki – co wam w duszy zagra
Ok. 1/2 szklanki bakalii pasujących do wybranych owoców
1 łyżeczka przyprawy pasującej do wybranych owoców i bakalii (cynamon, imbir, kardamon, etc).
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 200 stopni. W jednej misce wymieszać suche składniki: mąkę, proszek, cukier, przyprawy. Dodać do nich bakalie i pokrojone w kostkę owoce. W drugiej misce połączyć mokre składniki: olej, śmietana/jogurt/maślanka/kefir, jajka. Do mokrych składników dodać suche i delikatnie wymieszać, tylko do połączenia składników. Nie wyrabiać, nie miksować, bo muffiny będą twarde.
Formę do muffinów wyłożyć papilotkami. Ciasto rozłożyć do 2/3 wysokości papilotek/formy. Muffiny można też posypać czymś pasującym przed pieczeniem, np. wiórkami kokosowymi, sezamem, grubym cukrem brązowym lub perłowym.
Piec przez 20 – 25 minut do suchego patyczka. Wyjąć i ostudzić.
 
Smacznego.
 

Faworkowe spotkanie …

… czyli jak bicie może być początkiem i końcem wspaniałej zabawy z Moniką ze Stoliczku, nakryj się i Kuchnia nasza polska? :D
 
SONY DSC
 
Przy faworkach, najkruchszych z kruchutkich ciasteczek jest wiele przemocy. Bicie jaj, bicie ciasta … a w naszym przypadku jeszcze sporo bicia na planszy, ale o tym za chwilkę :)
 
Zaczęło się od rozbijanych jaj i oddzieleniu 5 żółtek. Potem do miski powędrowały: 1/3 szklanki śmietany, 2 łyżki masła, 2 łyżki rumu i 3 łyżki cukru pudru. Utarte składniki łączyłyśmy z Monią z mąką. 2 szklanki mąki były przygotowane, ale dosypywałyśmy ją stopniowo, tak by ciasto było zwarte i nie klejące, ale nie za suche.
 
SONY DSC
 
Ciasto porządnie wyrobiłyśmy, aż było gładkie i plastyczne, ale to nie wyrabianie jest tutaj najważniejsze …
 
… a dobry wałek i silne ramię. Ciasto trzeba sprać mocno i dokładnie, aby nabrało w ten sposób powietrza, a usmażone później faworki były leciutkie, kruchutkie i z bąbelkami. My chyba ciut za mało stłukłyśmy ciasto, gdyż nie miałyśmy aż tyle bąbelków jak by się chciało, ale i tak zabawa w faworkowanie, jak i późniejsze ich zajadanie to była przesmaczna atrakcja :)
 
SONY DSC
 
Gdy ciasto odpoczęło zawinięte w folię przez około pół godziny, znów wałek poszedł w ruch. Tym razem jednak chodziło o delikatność, o to, aby rozwałkować ciasto jak najcieniej. Nam widać jakiś skrywany patriotyzm się przyplątał, gdyż wyszła prawie mapa Polski, którą potem radełkiem cięłyśmy na kawałki z dziurką i wywijałyśmy, układając na blacie całe morze uroczych zawijasków.
 
Jeśli zdjęcia nie wystarczą, oto pisana instrukcja zawijania faworków. Cienko rozwałkowane ciasto kroimy w paski (ja lubię ok. 3 cm grubości). Potem każdy pasek na ok. 7 cm kawałki, na środku robimy radełkiem nacięcie, tak by zaczynało i kończyło się w około 1/3 długości kawałka. Potem delikatnie podnosimy wycięty kawałek, rozszerzamy dziurkę i jeden koniec przekładamy przez nią, delikatnie naciągając, tak by brzegi były pofalowane. Brzmi trudniej i bardziej skomplikowanie, niż jest w rzeczywistości. Po pierwszym faworku będziecie mistrzami :)
 
SONY DSC
 
Te do tej pory tak schizofrenicznie traktowane faworki – najpierw pobite, potem delikatnie wywijane – teraz poszły do gorącej kąpieli. Olej rozgrzany do ok 180-190 stopni Celsjusza przyjmował kolejne partie faworków. Co nas z Monią ogromnie dziwiło, to czemu aż tak bardzo się pienił. Do tej pory ta zagadka nie została rozwiązana.
 
Z całą pewnością patelnia była sucha i czysta zanim wlałyśmy na nią olej. Użyłyśmy oleju rzepakowego, świeżo kupionego, dopiero co otwartego i wlanego na patelnię. Pilnowałyśmy temperatury przy użyciu dobrego i sprawdzonego termomentru. A jednak każdy faworek, mimo że ani nie omączony ani nie zwilżony wywoływał kipiel, która trwała ledwie chwilę, ale z początku trochę nas przestraszyła, później zaś zaintrygowała ogromnie. Dalej nie wiem skąd to bąbelkowanie i kipienie oleju, więc jak ktoś z Was ma jakieś pomysły, to dajcie znać :)
 
SONY DSC
 
Z tej zabawy w brutalność i delikatność powstała nam masa faworków, która płynęła niczym rzeka bez końca na kolejne talerze, opruszana cukrem pudrem, a potem objadaliśmy się nimi na śniadania, na obiad, na deser, na kolację i nie, nie było nam ich dosyć. W końcu faworki smaży się raz do roku, a ich lekkość i kruchość pozwala najeść się ilością ogromną, która ufetuje nas na rok cały. Również w aspekcie eksperymentowania z kształtami i formowaniem słoniowych uszu.
 
Żeby nie było jednak za dobrze, to i pojawiła się jedna strata – rozwalony wałek. Co śmieszniejsze mam tyle sentymentu do tego wałka – to była pierwsza rzecz, jaką kupiłam sama do kuchni, że pomimo iż minęło od tego faworkowego spotkania już blisko rok, do tej pory go używam. Choć jeśli znów postanowię bić się z faworkami, kupię nowy wałek :) 
 
SONY DSC
 
Nasze faworkowe szaleństwa zakończyły się smakowitym wieczorem i grą w Talizman z Moniką, moim Ukochanym i Oczko, którzy pełne faworków talerze mieli na osłodę mojego ciągłego gadania o psach, o psich planach, nadziejach, wyobrażeniach … gdyż to spotkanie odbyło się tylko kilka dni zanim w naszym domu pojawiła się Nauro, ognista maliniaczka, która na zawsze już zburzyła spokój Arthasa, ale i wniosła również w jego egzystencję trochę delikatności i chęci do tulenia się do nas :)
 
Zapraszam Was więc na faworki, a sama wracam do chorowania i tulenia się na kanapie z Arthasem i Nauro :)
 
 
Faworki Moni
Przepis w skrócie:
5 żółtek
1/3 szklanki śmietany
2 łyżki rumu
2 łyżki miękkiego masła
3 łyżki cukru pudru
2 szklanki mąki pszennej tortowej
 
olej rzepakowy (ale może być też smalec, olej ryżowy lub inny, który mozna podgrzać do temperatury ponad 180-190 stopni Celsjusza)
 

Słodko-kwaśny posmak życia.

Nie robię noworocznych postanowień ani też zeszłorocznych podsumowań. Zgodnie z założeniem, jakie podjęłam dobrych już kilka lat temu, gdy po stracie pamięci, a potem po nieudanej operacji kolana życie wydawało mi się beznadziejne, nie tworzę planów, a z tego co życie mi daje staram się wycisnąć jak najwięcej dobrego. Jeszcze daleko mi do perfekcji w takim podejściu i jeszcze nie raz będę zawiedziona, zasmucona, zraniona i oszukana. Ostatni rok dowiódł tego aż nadto, obfitując w rozmaite rozczarowania. A jednak nawet rozczarowania są ważnym składnikiem życia i bez ich kwaśnego czy gorzkiego smaku, jak bez cytryny czy … szczawiu, nie można wyobrazić sobie pełnej, smakowitej kuchni. Zawsze twierdziłam i twierdzę nadal, ba! zamierzam uparcie twierdzić wciąż, że kuchnia potrafi być doskonałym obrazem życia. Dlatego czerpiąc z tych prostszych, kulinarnych, bardziej widocznych schematów, staram się odnaleźć prawidłowości i receptury znacznie bardziej uniwersalne.
 
SONY DSC
 
Chyba właśnie z powodu tej straty pamięci tak korcą mnie różnorakie przetwory. Zamykanie przeszłych już elementów pór roku i wyciąganie ich dla przyjemności i radości w innych czasach stało się dla mnie prawdziwym hobby. Moje szafki i półki zawsze pełne są przeróżnych dżemów, konfitur, nalewek, marynat, chutney'ów, kiełbas w słoikach, smarowideł i wszelkich innych wynalazków. Jednak dopiero rok temu zaopatrzyłam swoją spiżarkę w pierwsze słoiki z pasteryzowanym szczawiem.
 
SONY DSC
 
Na działce mam go zwykle zatrzęsienie. Posadziłam go niedaleko krzaków róży pomarszczonej, gdyż dobrze działa na zdrowie ich korzeni, a rozrasta się tak radośnie, że gdyby zostawić moją działeczkę na czas pewien samopas, to topinambur i szczaw rosłyby tam jak szalone. Dlatego też postanowiłam połączyć ze sobą wiosenną zieleninę z jesienno-zimową bulwą w słodkawo (od topinamburu), kwaśną (od szczawiu) zupę. Szczawiowa zupa z ziemniakami i śmietaną to klasyka, ale ta topinamburowa to zupełnie inna gama doznań. Uprzedzam! Tylko dla miłośników "szczególnych" smaków! Topinambur i szczaw to smaki kontrowersyjne. Spotkałam albo ich miłośników, albo zaciętych przeciwników. Koniec i kropka! Szczaw jest aż do przesady wyrazisty, topinambur wyrazisto-delikatny (tak, choć brzmi to jak oksymoron, to właśnie tak smakuje topinambur), ale połączenie ich jest po prostu wspaniałe. Nie tylko dlatego, że tak ciekawie zaskakujące, ale też dlatego, że delikatna słodycz i orzechowa nuta topinamburu, wzmocniona przez śmietanę doskonale równoważy się z kwaśnością i ziemistością szczawiu, pozostawiają jednak swój specyficzny smak wyraźnie na podniebieniu.
 
SONY DSC
 
Ja lubię oba te smaki, ale jeśli to połączenie jest dla Was nieznośne, zamknijcie kwaskowaty smak wiosny i cieszcie się nim zimą w zupie z pieczonymi ziemniakami, ugotowanej na pełnym smaku bulionie z kaczki. Bo czy kwaśne czy słodkie, czy ziemiste czy orzechowe … szczaw lubi naturalne smaki, a to co naturalne, szczere i prawdziwe sprawdza się i nie rozczarowuje. Nie tylko w kuchni, ale i w życiu. Taka moja oczywista oczywistość odnaleziona w kuchennych zmaganiach :)
 
 
Szczaw pasteryzowany
 
Słoiki, najlepiej około 300-500 ml umyć i wysterylizować w piekarniku (piec ok 1 godzinę w 100 stopniach Celsjusza do zimnego piekarnika. Nakrętki wygotować w garnku z wrzątkiem, nie piec ich!).
Szczawiu narwać/kupić miskę/kilka pęczków. Umyć, myjąc oderwać lub odciąć łodyżki. Podsuszyć w suszarce do sałaty. Posiekać szczaw tak drobno jak chcemy mieć go w zupie. Przekładać do dużej miski. Posolić – ilość soli jest tutaj nie do podania. Trzeba to trochę zrobić na oko i na rozum. Tak, jakby soliło się sałatę do obiadu. Wymieszać dokładnie szczaw z solą i przekładać w miarę ciasno do słoików. Posolić szczyptą po wierzchu. Zakręcić. Pasteryzować 15 minut. Ja pasteryzuję w piekarniku (od zimnego piekarnika do 100 stopni, i od momentu uzyskania 100 stopni liczę 15 minut).
 
Zupa topinamburowo-szczawiowa
 
Bulionu – u mnie to był bulion z kurczaka (ok. 1,5 litra) zagotować i ugotować w nim topinambur (ok 600-750 g) pokrojony w kawałki. Dodać słoik szczawiu (jak wyżej). Śmietany mały kubeczek (ok. 150 ml) zahartować gorącą zupą. Można też wymieszać śmietanę z 3-4 żółtkami, zahartować i dopiero wtedy wlać do zupy, gotując do lekkiego zgęstnienia. Zupy z żółtkami nie należy doprowadzić do wrzenia. Zresztą takiej ze śmietaną też lepiej nie zagotować. Doprawić pieprzem do smaku. Podawać samą lub z jajkami na twardo lub półtwardo.
 
Zupa szczawiowo-ziemniaczana
 
Gotuje się tą zupkę identycznie jak ta powyżej, tylko zamiast topinamburu dajemy ziemniaki. Ziemniaki można albo ugotować w bulionie – doskonale sprawdza się też bulion z kaczki, albo podpiec je w piekarniku i potem dopiero dogotować je w zupie. Reszta bez zmian. Zajadać ze smakiem :)
 
Smacznego.

Niech będzie też trochę hipstersko!

Kto by pomyślał, że coś co prawie zasługuje na miano chwastu będzie takie modne! Tak po prawdzie to ja się kiepsko znam na modzie. Nie, nie ma w tym żadnej fałszywej skromności. Po prostu nie mam czasu, aby za nią nadążać i by chcieć się nią frasować. Nie ten typ osobowości ;) Jeszcze niedawno więc patrzyłam na topinambur jak na zwykłe warzywo, niezwykłe tylko dlatego, że cieżko dostępne. A tu teraz z każdego menu restauracji, każdego programu kulinarnego topinambur wyskakuje jak pospolita pyrka. No cóż! Dla mnie to on pospolity nigdy nie będzie, bo co ja z nim przeżyłam, to moje. Ale w końcu nawet jeśli za modą nie podążam, to jeśli idzie o dobre jedzenie, to jestem gotowa na wiele.
 
20131120_topinambur_zbior
 
Dlatego też by zdobyć sadzonki topinamburu do mojego Elysium dzwoniłam i pisałam maile gdzie się da. Wcale to łatwe nie było. Wystarczyło się jednak uprzeć i 5 ślicznych doniczek przywiózł mi kurier z Pomorza. Dopiero później poskarżyłam się babeczce na bazarze ile to kosztowało mnie kupienie sadzonek, a ona na to: "pani, przecie to można takie wsadzić jak te (mówiąc to wskazała na bulwy na swoim staraganie). To na gwoździu pani wyrośnie". Kupiłam od niej doniczkę tymianku, który miał ponoć przetrwać zimę. Nie przetrwał, więc nie wiem czy rzeczywiście można wsadzić taką kupioną gdzie bądź bulwę topinamburu, ale na pewno sadzonka jednoroczna, już w drugim roku zapewni Wam wręcz klęskę urodzaju.
 
I to jaką? Tych pierwszych pięć topinamburów wsadzonych blisko domku na małej działeczce pracowniczej rozpleniło się do 12 kg cubbotto, w którym przyjeżdżają do mnie cytrusy z Sycylii. Wsadziłam więc ok 14 sztuk na grządce na obrzeżu działki o 9 metrowej długości, tworząc dodatkowo z ich wysokich kwiatów ogrodzenie od wścibskiej sąsiadki i teraz – rok w rok – muszę pilnować ich ogromnie, gdyż wyrastają i przerastają gdzie chcą, a odbijają w pierwotnym miejscu nawet po 3 latach. Taki to uparty kwiat o smakowitych bulwach.
 
No, ale o ogrodniczych zmaganiach nie będę się rozwodzić. Dość powiedzieć, że teraz radziłabym Wam znaleźć jakieś ustronne miejsce pod lasem, wsadzić tam topinambur i przychodzić z widłami wedle potrzeby, a nie martwić się, że pozarasta malutką działkę pracowniczą. I dziki się dokarmi i niebezpieczeństwo zarośnięcia niewielkiej przestrzeni odpada. Pamiętajcie tylko, że topinambur chowa swoje bulwy zazdrośnie nawet do ponad metra poniżej gruntu, więc widłami kopcie wytrwale ;)
 
SONY DSC
 
Nie ma jednak problemu, bo topinambur może być wykopywany od jesieni do wiosny, a najlepiej z pierwszym zbiorem poczekać na przymrozki, gdyż jak wiele jesienno-zimowych warzyw zyskuje wtedy na smaku. Smaku tak doskonale pasującym do innych ziemistych i słodkich połączeń. Jak w tej zapiekance, al'a gratin, z boczkiem, śmietaną i tymiankiem, chojnie posypaną po wierzchu parmezanem. Taka zapiekanka może być samodzielnym daniem albo też doskonałym dodatkiem do steku, choć w tym przypadku, ze wględu na delikatny, słodkawo-orzechowy posmak topinamburu, radziłabym raczej delikatne mięso z polędwicy. Ale jak kto woli :)
 
SONY DSC
 
Wbrew pozorom bulwa ta pasuje też doskonale do ryb. Jest doskonała jako puree, ale o wiele lepsza, gdy przywdzieje szaty placka, a rybę, w tym przypadku łososia przyobleczemy w ziemisto-korzenne smaki. Można podać ją jako elegancką przystawkę, albo po prostu na drugi dzień wyjeść resztki jakie zostaną, ciesząc się ich smakiem w czasie kreowania kolejnych dań ;)
 
Zapraszam więc na hipstersko-nie-hipsterki obiad i przystawkę, a już niedługo jeszcze jedno danie i jego wersja z udziałem topinamburu … zupka oczywiście, w końcu to zima, a zima lubi zupy ;)
 
 
Zapiekanka z topinamburu
 
Zapiekankę tą robiłam na oko, więc wybaczcie ale i takie na oko proporcje podam. Jednak bez obaw, to danie z typu wiejsko-swojsko-domowych, więc nie bójcie się w niej niczego ;)
Najpierw uśmażyłam cienko pokrojonego boczku wędzonego (ok. 8 plasterków), tak by wytopić z niego tłuszcz. Tłuszcz odlałam. Przestudziłam.
Topinamburu nakroiłam w cienkie plasterki (idealnie jest użyć do tego mandolinę, ale ja jej nie mam … jeszcze :D), układając go w naczyniu do zapiekania (moje naczynie było małe, owalne, o długości 24 cm), wypełnionym wodą z cytryną (topinambur lubi ciemnieć, więc dobrze jest trzymać go w wodzie z cytryną). Gdy miałam pewność, że wypełni naczynie jakie miałam, odlałam wodę i pozwoliłam topinamburowi odcieć. Przełożyłam go do miski, doprawiłam solą, pieprzem i polałam odrobiną tłuszczu ze smażenia boczku i dodałam boczek i ok pół szklanki śmietany, wymieszaną z dokładnie posiekanym 1 dużym ząbkiem czosnku. Wsypałam ok. łyżeczkę suszonego tymianku. W między czasie, gdzieś tak pod koniec krojenia topinamburu zaczęłam nagrzewać piekarnik do 200 stopni.
Gdy topinambur był już wymieszany z tłuszczem, śmietaną, boczkiem i przyprawami, układałam go z tym wszystkim warstwami w posmarownym masłem naczyniu do zapiekania. Zalałam resztą śmietany z miski, dociskając delikatnie dłońmi, by śmietana spłynęła między warstwy. Na wierzchu posypałam szczodrze parmezanem. Naczynie przykryłam folią aluminiową i wstawiłam do piekarnika na 30 minut. Po tym czasie topinambur był miękki (sprawdziłam nakłuwając nożem). Zdjęłam folię i włączyłam w piekarniku opcję grill. Trzymałam tak pilnując cały czas, aż się lekko zrumienił.
 
Placki topinamburowe
 
Topinamburu (ok. 1 kg) ugotowałam, przetarłam przez praskę i ostudziłam. Dodałam 4 żółtka, mąki (ok. 100 g), śmietany (ok 100 ml), sól, pieprz i dowolne przyprawy. Ja tym razem dałam, tak jak i do łososia kardamon i kolendrę zmielone na proszek. 
Smażyłam na oleju na złoto, po ok. 2-3 minuty z każdej strony.
 
Źródło inspiracji to bliny warzywne u Bei
 
Łosoś kardamonowo-kolendrowy
 
Łososia, dwie porcje po ok. 180-200 g posmarowałam oliwą, odrobiną miodu (ok. 1 łyżeczki) i sokiem z cytrynyposoliłam, doprawiłam zmielonym kardamonem i kolendą. Piekarnik nagrzałam do 210 stopni Celsjusza. Piekałam ok. 12-15 minut (czas zależy od grubości ryby). Podałam na plackach, rozdrobnione na płatki, udekorowane natką pietruszki, choć bardziej pasowałaby tu natka kolendry.
Na drugi dzień taką samą porcję łososia upiekłam i jadłam z odgrzanymi plackami na szybki lunch. Smakowało doskonale.
 
Smacznego.