Faworkowe spotkanie …

… czyli jak bicie może być początkiem i końcem wspaniałej zabawy z Moniką ze Stoliczku, nakryj się i Kuchnia nasza polska? :D
 
SONY DSC
 
Przy faworkach, najkruchszych z kruchutkich ciasteczek jest wiele przemocy. Bicie jaj, bicie ciasta … a w naszym przypadku jeszcze sporo bicia na planszy, ale o tym za chwilkę :)
 
Zaczęło się od rozbijanych jaj i oddzieleniu 5 żółtek. Potem do miski powędrowały: 1/3 szklanki śmietany, 2 łyżki masła, 2 łyżki rumu i 3 łyżki cukru pudru. Utarte składniki łączyłyśmy z Monią z mąką. 2 szklanki mąki były przygotowane, ale dosypywałyśmy ją stopniowo, tak by ciasto było zwarte i nie klejące, ale nie za suche.
 
SONY DSC
 
Ciasto porządnie wyrobiłyśmy, aż było gładkie i plastyczne, ale to nie wyrabianie jest tutaj najważniejsze …
 
… a dobry wałek i silne ramię. Ciasto trzeba sprać mocno i dokładnie, aby nabrało w ten sposób powietrza, a usmażone później faworki były leciutkie, kruchutkie i z bąbelkami. My chyba ciut za mało stłukłyśmy ciasto, gdyż nie miałyśmy aż tyle bąbelków jak by się chciało, ale i tak zabawa w faworkowanie, jak i późniejsze ich zajadanie to była przesmaczna atrakcja :)
 
SONY DSC
 
Gdy ciasto odpoczęło zawinięte w folię przez około pół godziny, znów wałek poszedł w ruch. Tym razem jednak chodziło o delikatność, o to, aby rozwałkować ciasto jak najcieniej. Nam widać jakiś skrywany patriotyzm się przyplątał, gdyż wyszła prawie mapa Polski, którą potem radełkiem cięłyśmy na kawałki z dziurką i wywijałyśmy, układając na blacie całe morze uroczych zawijasków.
 
Jeśli zdjęcia nie wystarczą, oto pisana instrukcja zawijania faworków. Cienko rozwałkowane ciasto kroimy w paski (ja lubię ok. 3 cm grubości). Potem każdy pasek na ok. 7 cm kawałki, na środku robimy radełkiem nacięcie, tak by zaczynało i kończyło się w około 1/3 długości kawałka. Potem delikatnie podnosimy wycięty kawałek, rozszerzamy dziurkę i jeden koniec przekładamy przez nią, delikatnie naciągając, tak by brzegi były pofalowane. Brzmi trudniej i bardziej skomplikowanie, niż jest w rzeczywistości. Po pierwszym faworku będziecie mistrzami :)
 
SONY DSC
 
Te do tej pory tak schizofrenicznie traktowane faworki – najpierw pobite, potem delikatnie wywijane – teraz poszły do gorącej kąpieli. Olej rozgrzany do ok 180-190 stopni Celsjusza przyjmował kolejne partie faworków. Co nas z Monią ogromnie dziwiło, to czemu aż tak bardzo się pienił. Do tej pory ta zagadka nie została rozwiązana.
 
Z całą pewnością patelnia była sucha i czysta zanim wlałyśmy na nią olej. Użyłyśmy oleju rzepakowego, świeżo kupionego, dopiero co otwartego i wlanego na patelnię. Pilnowałyśmy temperatury przy użyciu dobrego i sprawdzonego termomentru. A jednak każdy faworek, mimo że ani nie omączony ani nie zwilżony wywoływał kipiel, która trwała ledwie chwilę, ale z początku trochę nas przestraszyła, później zaś zaintrygowała ogromnie. Dalej nie wiem skąd to bąbelkowanie i kipienie oleju, więc jak ktoś z Was ma jakieś pomysły, to dajcie znać :)
 
SONY DSC
 
Z tej zabawy w brutalność i delikatność powstała nam masa faworków, która płynęła niczym rzeka bez końca na kolejne talerze, opruszana cukrem pudrem, a potem objadaliśmy się nimi na śniadania, na obiad, na deser, na kolację i nie, nie było nam ich dosyć. W końcu faworki smaży się raz do roku, a ich lekkość i kruchość pozwala najeść się ilością ogromną, która ufetuje nas na rok cały. Również w aspekcie eksperymentowania z kształtami i formowaniem słoniowych uszu.
 
Żeby nie było jednak za dobrze, to i pojawiła się jedna strata – rozwalony wałek. Co śmieszniejsze mam tyle sentymentu do tego wałka – to była pierwsza rzecz, jaką kupiłam sama do kuchni, że pomimo iż minęło od tego faworkowego spotkania już blisko rok, do tej pory go używam. Choć jeśli znów postanowię bić się z faworkami, kupię nowy wałek :) 
 
SONY DSC
 
Nasze faworkowe szaleństwa zakończyły się smakowitym wieczorem i grą w Talizman z Moniką, moim Ukochanym i Oczko, którzy pełne faworków talerze mieli na osłodę mojego ciągłego gadania o psach, o psich planach, nadziejach, wyobrażeniach … gdyż to spotkanie odbyło się tylko kilka dni zanim w naszym domu pojawiła się Nauro, ognista maliniaczka, która na zawsze już zburzyła spokój Arthasa, ale i wniosła również w jego egzystencję trochę delikatności i chęci do tulenia się do nas :)
 
Zapraszam Was więc na faworki, a sama wracam do chorowania i tulenia się na kanapie z Arthasem i Nauro :)
 
 
Faworki Moni
Przepis w skrócie:
5 żółtek
1/3 szklanki śmietany
2 łyżki rumu
2 łyżki miękkiego masła
3 łyżki cukru pudru
2 szklanki mąki pszennej tortowej
 
olej rzepakowy (ale może być też smalec, olej ryżowy lub inny, który mozna podgrzać do temperatury ponad 180-190 stopni Celsjusza)
 

Słodko-kwaśny posmak życia.

Nie robię noworocznych postanowień ani też zeszłorocznych podsumowań. Zgodnie z założeniem, jakie podjęłam dobrych już kilka lat temu, gdy po stracie pamięci, a potem po nieudanej operacji kolana życie wydawało mi się beznadziejne, nie tworzę planów, a z tego co życie mi daje staram się wycisnąć jak najwięcej dobrego. Jeszcze daleko mi do perfekcji w takim podejściu i jeszcze nie raz będę zawiedziona, zasmucona, zraniona i oszukana. Ostatni rok dowiódł tego aż nadto, obfitując w rozmaite rozczarowania. A jednak nawet rozczarowania są ważnym składnikiem życia i bez ich kwaśnego czy gorzkiego smaku, jak bez cytryny czy … szczawiu, nie można wyobrazić sobie pełnej, smakowitej kuchni. Zawsze twierdziłam i twierdzę nadal, ba! zamierzam uparcie twierdzić wciąż, że kuchnia potrafi być doskonałym obrazem życia. Dlatego czerpiąc z tych prostszych, kulinarnych, bardziej widocznych schematów, staram się odnaleźć prawidłowości i receptury znacznie bardziej uniwersalne.
 
SONY DSC
 
Chyba właśnie z powodu tej straty pamięci tak korcą mnie różnorakie przetwory. Zamykanie przeszłych już elementów pór roku i wyciąganie ich dla przyjemności i radości w innych czasach stało się dla mnie prawdziwym hobby. Moje szafki i półki zawsze pełne są przeróżnych dżemów, konfitur, nalewek, marynat, chutney'ów, kiełbas w słoikach, smarowideł i wszelkich innych wynalazków. Jednak dopiero rok temu zaopatrzyłam swoją spiżarkę w pierwsze słoiki z pasteryzowanym szczawiem.
 
SONY DSC
 
Na działce mam go zwykle zatrzęsienie. Posadziłam go niedaleko krzaków róży pomarszczonej, gdyż dobrze działa na zdrowie ich korzeni, a rozrasta się tak radośnie, że gdyby zostawić moją działeczkę na czas pewien samopas, to topinambur i szczaw rosłyby tam jak szalone. Dlatego też postanowiłam połączyć ze sobą wiosenną zieleninę z jesienno-zimową bulwą w słodkawo (od topinamburu), kwaśną (od szczawiu) zupę. Szczawiowa zupa z ziemniakami i śmietaną to klasyka, ale ta topinamburowa to zupełnie inna gama doznań. Uprzedzam! Tylko dla miłośników "szczególnych" smaków! Topinambur i szczaw to smaki kontrowersyjne. Spotkałam albo ich miłośników, albo zaciętych przeciwników. Koniec i kropka! Szczaw jest aż do przesady wyrazisty, topinambur wyrazisto-delikatny (tak, choć brzmi to jak oksymoron, to właśnie tak smakuje topinambur), ale połączenie ich jest po prostu wspaniałe. Nie tylko dlatego, że tak ciekawie zaskakujące, ale też dlatego, że delikatna słodycz i orzechowa nuta topinamburu, wzmocniona przez śmietanę doskonale równoważy się z kwaśnością i ziemistością szczawiu, pozostawiają jednak swój specyficzny smak wyraźnie na podniebieniu.
 
SONY DSC
 
Ja lubię oba te smaki, ale jeśli to połączenie jest dla Was nieznośne, zamknijcie kwaskowaty smak wiosny i cieszcie się nim zimą w zupie z pieczonymi ziemniakami, ugotowanej na pełnym smaku bulionie z kaczki. Bo czy kwaśne czy słodkie, czy ziemiste czy orzechowe … szczaw lubi naturalne smaki, a to co naturalne, szczere i prawdziwe sprawdza się i nie rozczarowuje. Nie tylko w kuchni, ale i w życiu. Taka moja oczywista oczywistość odnaleziona w kuchennych zmaganiach :)
 
 
Szczaw pasteryzowany
 
Słoiki, najlepiej około 300-500 ml umyć i wysterylizować w piekarniku (piec ok 1 godzinę w 100 stopniach Celsjusza do zimnego piekarnika. Nakrętki wygotować w garnku z wrzątkiem, nie piec ich!).
Szczawiu narwać/kupić miskę/kilka pęczków. Umyć, myjąc oderwać lub odciąć łodyżki. Podsuszyć w suszarce do sałaty. Posiekać szczaw tak drobno jak chcemy mieć go w zupie. Przekładać do dużej miski. Posolić – ilość soli jest tutaj nie do podania. Trzeba to trochę zrobić na oko i na rozum. Tak, jakby soliło się sałatę do obiadu. Wymieszać dokładnie szczaw z solą i przekładać w miarę ciasno do słoików. Posolić szczyptą po wierzchu. Zakręcić. Pasteryzować 15 minut. Ja pasteryzuję w piekarniku (od zimnego piekarnika do 100 stopni, i od momentu uzyskania 100 stopni liczę 15 minut).
 
Zupa topinamburowo-szczawiowa
 
Bulionu – u mnie to był bulion z kurczaka (ok. 1,5 litra) zagotować i ugotować w nim topinambur (ok 600-750 g) pokrojony w kawałki. Dodać słoik szczawiu (jak wyżej). Śmietany mały kubeczek (ok. 150 ml) zahartować gorącą zupą. Można też wymieszać śmietanę z 3-4 żółtkami, zahartować i dopiero wtedy wlać do zupy, gotując do lekkiego zgęstnienia. Zupy z żółtkami nie należy doprowadzić do wrzenia. Zresztą takiej ze śmietaną też lepiej nie zagotować. Doprawić pieprzem do smaku. Podawać samą lub z jajkami na twardo lub półtwardo.
 
Zupa szczawiowo-ziemniaczana
 
Gotuje się tą zupkę identycznie jak ta powyżej, tylko zamiast topinamburu dajemy ziemniaki. Ziemniaki można albo ugotować w bulionie – doskonale sprawdza się też bulion z kaczki, albo podpiec je w piekarniku i potem dopiero dogotować je w zupie. Reszta bez zmian. Zajadać ze smakiem :)
 
Smacznego.

Niech będzie też trochę hipstersko!

Kto by pomyślał, że coś co prawie zasługuje na miano chwastu będzie takie modne! Tak po prawdzie to ja się kiepsko znam na modzie. Nie, nie ma w tym żadnej fałszywej skromności. Po prostu nie mam czasu, aby za nią nadążać i by chcieć się nią frasować. Nie ten typ osobowości ;) Jeszcze niedawno więc patrzyłam na topinambur jak na zwykłe warzywo, niezwykłe tylko dlatego, że cieżko dostępne. A tu teraz z każdego menu restauracji, każdego programu kulinarnego topinambur wyskakuje jak pospolita pyrka. No cóż! Dla mnie to on pospolity nigdy nie będzie, bo co ja z nim przeżyłam, to moje. Ale w końcu nawet jeśli za modą nie podążam, to jeśli idzie o dobre jedzenie, to jestem gotowa na wiele.
 
20131120_topinambur_zbior
 
Dlatego też by zdobyć sadzonki topinamburu do mojego Elysium dzwoniłam i pisałam maile gdzie się da. Wcale to łatwe nie było. Wystarczyło się jednak uprzeć i 5 ślicznych doniczek przywiózł mi kurier z Pomorza. Dopiero później poskarżyłam się babeczce na bazarze ile to kosztowało mnie kupienie sadzonek, a ona na to: "pani, przecie to można takie wsadzić jak te (mówiąc to wskazała na bulwy na swoim staraganie). To na gwoździu pani wyrośnie". Kupiłam od niej doniczkę tymianku, który miał ponoć przetrwać zimę. Nie przetrwał, więc nie wiem czy rzeczywiście można wsadzić taką kupioną gdzie bądź bulwę topinamburu, ale na pewno sadzonka jednoroczna, już w drugim roku zapewni Wam wręcz klęskę urodzaju.
 
I to jaką? Tych pierwszych pięć topinamburów wsadzonych blisko domku na małej działeczce pracowniczej rozpleniło się do 12 kg cubbotto, w którym przyjeżdżają do mnie cytrusy z Sycylii. Wsadziłam więc ok 14 sztuk na grządce na obrzeżu działki o 9 metrowej długości, tworząc dodatkowo z ich wysokich kwiatów ogrodzenie od wścibskiej sąsiadki i teraz – rok w rok – muszę pilnować ich ogromnie, gdyż wyrastają i przerastają gdzie chcą, a odbijają w pierwotnym miejscu nawet po 3 latach. Taki to uparty kwiat o smakowitych bulwach.
 
No, ale o ogrodniczych zmaganiach nie będę się rozwodzić. Dość powiedzieć, że teraz radziłabym Wam znaleźć jakieś ustronne miejsce pod lasem, wsadzić tam topinambur i przychodzić z widłami wedle potrzeby, a nie martwić się, że pozarasta malutką działkę pracowniczą. I dziki się dokarmi i niebezpieczeństwo zarośnięcia niewielkiej przestrzeni odpada. Pamiętajcie tylko, że topinambur chowa swoje bulwy zazdrośnie nawet do ponad metra poniżej gruntu, więc widłami kopcie wytrwale ;)
 
SONY DSC
 
Nie ma jednak problemu, bo topinambur może być wykopywany od jesieni do wiosny, a najlepiej z pierwszym zbiorem poczekać na przymrozki, gdyż jak wiele jesienno-zimowych warzyw zyskuje wtedy na smaku. Smaku tak doskonale pasującym do innych ziemistych i słodkich połączeń. Jak w tej zapiekance, al'a gratin, z boczkiem, śmietaną i tymiankiem, chojnie posypaną po wierzchu parmezanem. Taka zapiekanka może być samodzielnym daniem albo też doskonałym dodatkiem do steku, choć w tym przypadku, ze wględu na delikatny, słodkawo-orzechowy posmak topinamburu, radziłabym raczej delikatne mięso z polędwicy. Ale jak kto woli :)
 
SONY DSC
 
Wbrew pozorom bulwa ta pasuje też doskonale do ryb. Jest doskonała jako puree, ale o wiele lepsza, gdy przywdzieje szaty placka, a rybę, w tym przypadku łososia przyobleczemy w ziemisto-korzenne smaki. Można podać ją jako elegancką przystawkę, albo po prostu na drugi dzień wyjeść resztki jakie zostaną, ciesząc się ich smakiem w czasie kreowania kolejnych dań ;)
 
Zapraszam więc na hipstersko-nie-hipsterki obiad i przystawkę, a już niedługo jeszcze jedno danie i jego wersja z udziałem topinamburu … zupka oczywiście, w końcu to zima, a zima lubi zupy ;)
 
 
Zapiekanka z topinamburu
 
Zapiekankę tą robiłam na oko, więc wybaczcie ale i takie na oko proporcje podam. Jednak bez obaw, to danie z typu wiejsko-swojsko-domowych, więc nie bójcie się w niej niczego ;)
Najpierw uśmażyłam cienko pokrojonego boczku wędzonego (ok. 8 plasterków), tak by wytopić z niego tłuszcz. Tłuszcz odlałam. Przestudziłam.
Topinamburu nakroiłam w cienkie plasterki (idealnie jest użyć do tego mandolinę, ale ja jej nie mam … jeszcze :D), układając go w naczyniu do zapiekania (moje naczynie było małe, owalne, o długości 24 cm), wypełnionym wodą z cytryną (topinambur lubi ciemnieć, więc dobrze jest trzymać go w wodzie z cytryną). Gdy miałam pewność, że wypełni naczynie jakie miałam, odlałam wodę i pozwoliłam topinamburowi odcieć. Przełożyłam go do miski, doprawiłam solą, pieprzem i polałam odrobiną tłuszczu ze smażenia boczku i dodałam boczek i ok pół szklanki śmietany, wymieszaną z dokładnie posiekanym 1 dużym ząbkiem czosnku. Wsypałam ok. łyżeczkę suszonego tymianku. W między czasie, gdzieś tak pod koniec krojenia topinamburu zaczęłam nagrzewać piekarnik do 200 stopni.
Gdy topinambur był już wymieszany z tłuszczem, śmietaną, boczkiem i przyprawami, układałam go z tym wszystkim warstwami w posmarownym masłem naczyniu do zapiekania. Zalałam resztą śmietany z miski, dociskając delikatnie dłońmi, by śmietana spłynęła między warstwy. Na wierzchu posypałam szczodrze parmezanem. Naczynie przykryłam folią aluminiową i wstawiłam do piekarnika na 30 minut. Po tym czasie topinambur był miękki (sprawdziłam nakłuwając nożem). Zdjęłam folię i włączyłam w piekarniku opcję grill. Trzymałam tak pilnując cały czas, aż się lekko zrumienił.
 
Placki topinamburowe
 
Topinamburu (ok. 1 kg) ugotowałam, przetarłam przez praskę i ostudziłam. Dodałam 4 żółtka, mąki (ok. 100 g), śmietany (ok 100 ml), sól, pieprz i dowolne przyprawy. Ja tym razem dałam, tak jak i do łososia kardamon i kolendrę zmielone na proszek. 
Smażyłam na oleju na złoto, po ok. 2-3 minuty z każdej strony.
 
Źródło inspiracji to bliny warzywne u Bei
 
Łosoś kardamonowo-kolendrowy
 
Łososia, dwie porcje po ok. 180-200 g posmarowałam oliwą, odrobiną miodu (ok. 1 łyżeczki) i sokiem z cytrynyposoliłam, doprawiłam zmielonym kardamonem i kolendą. Piekarnik nagrzałam do 210 stopni Celsjusza. Piekałam ok. 12-15 minut (czas zależy od grubości ryby). Podałam na plackach, rozdrobnione na płatki, udekorowane natką pietruszki, choć bardziej pasowałaby tu natka kolendry.
Na drugi dzień taką samą porcję łososia upiekłam i jadłam z odgrzanymi plackami na szybki lunch. Smakowało doskonale.
 
Smacznego.

Uśmiech Ukochanego …

… rozjaśnia mój dzień.
 
O ten uśmiech nie trudno, gdy na talerzu przed nim paruje aromatyczna carbonara, cudownie uzupełniona jeszcze bobem z końca wiosny. Gdy carbonara zostaje podana na stół, to uśmiech i przegonienie wszelkich smutków i przykrości mam gwarantowane.
 
SONY DSC
 
Taki mój "love-food" :)
 
A przy okazji zapraszam na wpis z listopada z 2008 roku (klik klik), o zimowej carbonarze, do którego zrobiłam nowe zdjęcie. Aż mi się pyszczek śmieje, gdy widzę jakie zdjęcia robiłam na początku, a jakie teraz. Ciekawa jestem co będzie za kolejne 5 latek :)
 
 
Wiosenna carbonara z bobem
 
Składniki:
20 dag wędzonego boczku, po obraniu ze skóry i odcięciu kostek, pokrojony w paseczki
2-3 żółtka, zależy od wielkości
75-100 g śmietany
garść parmezanu
tymianek
sól, pieprz
1 szklanka bobu, wcześniej ugotowanego i obranego
 
makaron – dowolnie – może być spaghetti, może być penne czy fusilli. Ja wolę penne, ewentualnie fusilli, ale jak ich nie mam, to daję co mam ;)
 
Przygotowanie: Wstawiam wodę na makaron. Boczek wrzucam na suchą patelnię i wytapiam z niego tłuszcz na małym, potem średnim ogniu. Tłuszcz zlewam do pojemniczka i mrożę. Zostawiam tylko trochę na patelni. Wrzucam makaron do osolonego wrzątku i gotuję zgodnie z instrukcją, a raczej jak zwykle 2-3 minuty krócej, by był al dente, a nie "po polsku" rozgotowany :D
W czasie gotowania makaronu mieszam żółtka, śmietanę i parmezan w miseczce. Tymianek dorzucam na patelnię z boczkiem po odlaniu tłuszczu. Gdy makaron się ugotuje, odcedzam go, nie (!!!) przelewam, za to zachowuję odrobinę wody z gotowania i makaron wraz z wodą wrzucam na patelnię do boczku. Dorzucam bób i od razu wlewam śmietanę z żółtkami. Mieszam i wykładam na talerze. Można udekorować parmezanem, można udekorować pietruszką czy szczypiorkiem czy tymianekiem.
 
Smacznego.

Czwartkowe ciasteczka!

Król Staś miał swoje czwartkowe obiady, ale powiadam Wam, bledną przy Czwartkowych Ciasteczkach, a wszystko dzięki Moni i jej Magicznemu Stoliczkowi.
 
SONY DSC
 
Zaczęło się niewinnie. Ot, sprawdzam jak co rano wiadomości w skrzynce mailowej i na fb. Raz, drugi, trzeci moje oko przyciąga kadr pełen ciasteczek na Stoliczku Moniki. Nie mogłam przechodzić obok nich obojętnie, a że i mnie w przedświątecznym szaleństwie wzięło na ciasteczka, to było już wiadome, że od słowa do słowa i będziemy piec razem. Oczywiście to musiały być ciasteczka zaproponowane przez Monię, Ciasteczkową Muzę i Mistrzynię :)
 
Czekałam pełna radosnego wyczekiwania kilka dni zanim przyszła wiadomość – "pieczemy Ischler tortchen". Z samego rana jak tajfun posprzątałam kuchnię, wymieszałam składniki na chleb i za odmierzanie ingrediencji do ciasteczek się wzięłam. Oczywiście od razu trochę namieszałam, zmniejszając ilość cukru, ale przewidując już słodycz kremu i intensywność czekolady, nie chciałam, aby ciasteczka okazały się za słodkie. Potem najprzyjemniejsza część wspólnego-wirtualnego pieczenia się rozpoczęła. Wałkowanie, wykrawanie, pieczenie, a to wszystko w czasie pogaduszek prowadzonych przez internet, a mój laptop znów mgiełkę mąki i cukru pudru miał na swoich klawiszach :)
 
SONY DSC
 
Od rana też cały świat się do mnie uśmiechał. Choć zimno za oknem było ogromnie, to słońce tak radośnie świeciło, że aż chciało się za aparat chwytać i uwieczniać te Czwartkowe Ciasteczka. By tworzyć ich historię, łapać kadry o tym jak powstawały, jaka aura mi i im tego dnia towarzyszyła. A ta aura była radosna i lekka, bo jakże by mogło być inaczej, gdy z szafki dżem smażony rok temu z dzikich pomarańczy wyjęłam. Słodko gorzki, aromatyczny tak obłędnie, że gdy zamykam oczy i pochylam się nad słoiczkiem widzę słoneczną Sycylię z jakiej te pomarańcze przyjechały. O InCampagna będę jeszcze pisać, ale tutaj musiałam wspomnieć o nich, gdyż to właśnie połączenie dzikich pomarańczy i koniaku na tle migdałowego kremu jajecznego zdecydowało o prawdziwej niezwykłości tych ciasteczek.
 
SONY DSC
 
Po niedawnych Świętach to było prawie jak powrót bożego narodzenia, gdy aromaty koniaku, pomarańczy i migdałów znów zapanowały w moim Szczęściu. Uśmiech nie opuszczał mnie tego dnia nawet na chwilę i gdy ciasteczka przełożone już zostały, pozostało oblanie ich czekoladą. I tutaj pewien "żart" przyszedł mi do głowy. W końcu Ischler tortchen zostały wymyślone z okazji zaręczyn Franza Josefa z Sissi w Bad Ischl. Dawna to historia przecież i też taka oldskulowa dekoracja przyszła mi do głowy. Migdałowe kwiatki na gęstej polewie z doskonałej gorzkiej czekolady pasowały mi do tych ciasteczek idealnie. Choć oryginalnie powinny być udekorowane posiekanymi drobno orzechami, mi pasowała gęsta czekoladowa polewa ułożona niczym gruby królewski atłas i połówki migdałów ułożone w kształt kwiatka, prawie jak diamenty na dawnych zaręczynowych pierścionkach. Takie idealne ciasteczko na zaręczyny …
 
SONY DSC
 
… ale i na sobotnie lenistwo przy grze planszowej. Moje czwartkowe ciasteczka miały pojechać z nami na niedzielny trening psiej obrony, ale śnieżyca i zimno wykluczyły wypad do lasu, za to w cieple domku bawiliśmy się przy nowym wydaniu gry z naszego dzieciństwa, podjadając ciasteczko do gorącej herbaty czy kawy. I choć graliśmy tylko we dwójkę, z naszym włochatym maluszkiem leżącym u naszych stóp, to i Monia była z nami duchem, za każdym razem gdy ręka wędrowała po ciasteczko.
 
Dlatego właśnie tak lubię wspólne, choć wirtualne pieczenie. Tworzy smakowite wspomnienia, ba! kto wie, może stworzy smakowitą tradycję, ponieważ już teraz kolejny czwartek zapowiada się znów ciasteczkowo i jeszcze bardziej radośnie, bo i w większym gronie :-)
 
 
Ischler tortchen
 
Składniki:
250 g mąki (ja użyłam pszennej typ 450, tortowa)
140 g masła, zimnego
50 g cukru (w oryginale 80 g)
40 g zmielonych migdałów
1 duże żółtko
1 łyżka mleka
 
Nadzienie:
3 żółtka (ja zrobiłam kogel mogel z 2 żółtek i 50 g cukru)
100 g cukru (jak napisałam powyżej, dałam tylko 50 g)
odrobina mielonej wanilii (ja pominęłam)
1 łyżeczka rumu (ja dałam 2 łyżki koniaku)
20 g konfitury z czerwonej porzeczki (ja dałam 2 czubate łyżki dżemu z dzikich pomarańczy)
150 g uprażonych orzechów laskowych (ja dałam migdały i zmieliłam je na grubą mąkę)
 
Polewa:
150 g czekolady
30 g masła
 
Przygotowanie: Najpierw przygotowałam ciasto. Do misy miksera z nożami włożyłam wszystkie składniki, bez mleka. Zmiksowałam do uzyskania grudek i dolałam mleka, cały czas miksując. Wyjęłam ciasto, szybko zagniotłam na stolnicy, by je dokładnie zagnieść i uformować w płaski placek, zawinęłam w folię i odłożyłam do lodówki (minimum na 30-60 minut). Schłodzone ciasto wywałkowałam cienko (jakieś 2-3 mm) i wykrawałam kółka (powinny być o średnicy 6 cm, ale ja miałam szklaneczkę 5,5 cm). Można też ciasto uformować w wałek i pokroić kółka. Tak zrobiłam z ciastem jakie zostało po wykrojeniu pierwszej partii ciasteczek.
Wykrojone ciasteczka schłodziłam w lodówce i upiekłam w 180 stopniach przez 12-15 minut.
W czasie pieczenia ciasteczek przygotowałam krem. Żółtka utarłam z cukrem na kogel mogel. Dodałam koniak, dżem i zmielone w mikserze na grubo migdały, uprażone wcześniej na suchej patelni. Wymieszałam do uzyskania gęstego kremu. Jeśli krem jest za płynny, można dodać więcej posiekanych/zmielonych orzechów/migdałów.
Ciasteczka po ostudzeniu przekładałam kremem (krem kładłam od strony "dolnej" ciasteczka i oblewałam polewą z gorzkiej czekolady i masła, rozpuszczonych w kąpieli wodnej. Udekorowałam połówkami migdałów. Można tez udekorować posiekanymi orzechami czy kandyzowaną skórką z pomarańczy. Pozwoliłam czekoladzie zastygnąć. Ciasteczka trzymałam przełożone pergaminem w lodówce.
 
 
Dżem z dzikich pomarańczy
 
Składniki:
Dzikie pomarańcze z Sycylii
cukier brązowy jasny
 
Przygotowanie: Pomarańcze gotowałam w wodzie partiami (każdą partię ok 1 godziny, przykrywając je mniejszą pokrywką, by całe były przykryte) i delikatnie wyjmowałam z wody, do ostudzenia. Dopiero wtedy przekroiłam i wyjęłam ewentualne pestki. Zmieliłam pomarańcze w maszynce do mielenia i całą masę dodałam do garnka, odważając ją. Przygotowałam cukru w ilości połowy wagi owoców, ale do pomarańczy dodałam tylko połowę przygotowanego cukru. Zaczęłam gotować, mieszając od czasu do czasu. Po ok 1 godzinie, gdy masa była gorąca i cukier się rozpuścił, spróbowałam czy należy dodać więcej cukru. Dżem powinien być słodki, ale nie powinien być ulepkiem. Ja dosypałam jeszcze większość z drugiej połowy cukru, ale nie wszystko. Pamiętajcie, że dżem po ostudzeniu nie będzie aż tak słodki jak gorący. Smażyłam na dwa etapy. Pierwszego dnia ok 2 godzin, drugiego dnia ok 1-1,5 godziny, aż do uzyskania gęstej konsystencji. Czas może się wydłużyć w zależności od ilości soku jaką będą miały w sobie pomarańcze. Przed przełożeniem dżemu do wysterylizowanych* słoików, robię test zimnego spodeczka. Wkładam do zamrażalki spodeczek na ok 20 minut. Gdy jest bardzo zimny, wylewam na niego łyżkę dżemu. Poruszam spodeczkiem na boki i sprawdzam. Jeśli dżem zastygnie i zgęstnieje szybko, konsystencja jest już dosyć gęsta. Jeśli nie, gotuję kolejne 30 minut i ponawiam próbę. Zwykle po drugiej próbie wystarcza już, ale gotowałam kiedyś dżem z brzoskwiń, który po 6 godzinach dodatkowego smażenia dalej był bardzo płynny. Dlatego przetwory to nie tylko nauka, ale i magia :)
 
*wysterylizowanie słoików – wkładam umyte i suche słoiki na blachę do zimnego piekarnika i włączam nagrzewanie do 100 stopni. Od momentu jak się piekarnik nagrzeje, "piekę" słoiki ok 1 godziny. Pokrywki od słoików sterylizuję we wrzątku, gotując je w garnku przez ok 20 minut. Podobno można je też tak wypiekać w piekarniku jak słoiki, ale mi dwa razy się spaliły, więc nie próbuję :D
 
Smacznego.