Piknik na przedwiośniu.

20160307_piknik_gruszka05
 
Od kiedy w naszym domu pojawił się Arthas, a potem Nauro pikniki stały się naszą codzienności. Nie ważne czy lato czy zima, czy słońce czy deszcz, jedziemy na treningi w najróżniejsze części Polski i Czech, a jeść przecież trzeba. O pulled pork już pisałam, jako o jednej z naszych wyjazdowych opcji obiadowych, ale nie może zabraknąć też słodyczy. Na blogu już jest chlebek bananowy i "odjazdowe" brownie, nawet gryczana szarlotka, która kiedyś zabrała się z nami na trening, różne placki z owocami na lato, ale ile można jeść to samo? W kuchni lubię szukać nowych smaków :)
 
20160307_piknik_gruszka01
 
Nasze pikniki to nie kocyk i koszyk, to nie serwetki i naczynia przywiezione z domu, to nie luksus i relaksik. Nasze pikniki to aktywnie spędzany czas z psami, tropiąc, ćwicząc posłuszeństwo czy obrony. Nasze pikniki to zwykle dosyć spartańskie warunki, choć i tak jesteśmy już do nich całkiem zacnie przygotowani. Gdy o świcie pojawiamy się na polach, by ułożyć ślady dla psów, wystarczy rozkładane krzesełko i już można delektować się czymś wybornym w niezwykłych okolicznościach przyrody.
 
20160307_piknik_gruszka02
 
A te okoliczności potrafią zaprzeć dech w piersiach. Stojąc na skąpanych w rosie łąkach, patrząc na wymalowane świtem lub zachodem słońca niebo, na lasy bądź na łany zbóż, na kępy drzew czy krzewów, można poczuć prawdziwy, ten wewnętrzny relaks, który pozwala odpalić najbardziej zaspany czy zmęczony akumulator. Natura maluje najpiękniejsze obrazy całą gamą kolorów, a nasze oczy odpoczywają od szarości życia w mieście. Gdy mamy więcej czasu, gdy teren daje ku temu możliwość, czasem rozkładamy koc czy przenośny stolik, by w przerwach cieszyć się i widokiem i smacznym posiłkiem. Ale nawet, gdy aura na to nie pozwala, wystarczy stanąć i chłonąć widoki, zapachy, dźwięki.
 
20160307_piknik_gruszka03
 
Trochę gorzej bywa w dni deszczowe. Wtedy piknik przenosi się do wnętrza auta, a my z treningów wracamy ubłoceni, mokrzy, zziębnięci, ale szczęśliwi i gotowi na kolejny dzień. Również wtedy obserwacja gonitwy chmur, promieni słońca, które niczym złota girlanda tu i tam przeświecają przez jesienne czy zimowe chmury, pozwala zapomnieć, że zimno, że mokro, że błoto brudzi nogawki. Przy odrobinie dobrej woli i logistycznej układance można przygotować się na spędzenie dnia na świeżym powietrzu w niemalże każdych warunkach.
 
20160307_piknik_gruszka04
 
Piecyk na gazowe kartusze, ubranie na cebulkę, rozkładane krzesełka i stare śpiwory do ich wyłożenia, pozwalają utrzymać ciepło, w czasie gdy obserwujemy lub pomagamy innym takim wariatom jak my w ich treningach. Czasem wystarczy niewielki grill, by nie tylko zjeść ciepły posiłek, ale i ogrzać zgrabiałe dłonie. Innym razem, gdy jest na to bezpieczne miejsce, ognisko daje nie tylko ciepło, ale i magiczną atmosferę.
 
Wiecie już, że kilkanaście lat temu los i przypadek sprawiły, że straciłam całkowicie pamięć. Od tamtego czasu pamięć nie wróciła, ale ja dowiedziałam się o swoim życiu całkiem sporo. Na przykład o tym, że jako nastolatka co roku jeździłam na obozy wędrowne. Nie tylko latem, ale i zimą. Teraz odkrywam ten kawałek własnej historii, zapomnianej, ale na nowo tworzonej i wcale nie dziwię się, czemu gnało mnie wtedy na bezdroża. To czasem najpiękniejsze miejsca na ziemi.
 
20160307_piknik_gruszka06
 
Kiedy więc budzik dzwoni godzinę przed świtem na trening tropienia, kiedy bez spoglądania na pogodę za oknem, pakujemy psie piłeczki i gryzaki, jadąc na treningi, brakować może tylko jednego – małego co nieco ;)
 
Dlatego, gdy po ostatnim seminarium tropieniowym zostało mi kilka kilo gruszek i jabłek, wiedziałam, że chcę je smakowicie, ale i piknikowo zutylizować :D
 
20160307_piknik_gruszka10
 
Najpierw padło na gruszki, jako te szybko dojrzewające. Soczyste, mięciutkie konferencje aż prosiły się, by wylądować w jakiś placku. Marzyło mi się clafoutis, ale struktura tego deseru nie bardzo nadaje się na piknik. Wysoki, puchaty placek też mi tym razem nie pasował. Powstał więc kompromis między wygodą a ochotą – wilgotny, napakowany gruszkami, słodki, głównie ich owocową słodyczą placek z tego co pod ręką, z tego co akurat trzeba było wykorzystać. Na szczęście tym razem notowałam czego i ile dodałam, mogę więc spisać ten przepis na przyszłość. A placek bardzo na to zasłużył.
 
20160307_piknik_gruszka09
 
Płaski, ale tak pełen gruszek, że w smaku przypominał bardziej gruszki w cieście, doskonale sprawdzał się na pikniku w szaro-bury dzień. Nie brudził dłoni, a kardamonowo-cytrynowy posmak i aromat przyjemnie pieścił kubki smakowe. Prawdą jest, że czasem najwspanialsze wypieki robimy zupełnie przez przypadek :)
 
20160307_piknik_gruszka08
 
Rozmyślając co zrobić z gruszkami zdałam sobie sprawę, że na blogu nie mam najbardziej z podstawowych przepisów na muffinki. Są różne eksperymenty muffinkowe – dyniowe, wzbogacone, z nadzieniem czy kokosowe, ale brak w moim wirtualnym zakątku przepisu bazy. Bazy, z której można wyjść w każdą stronę, tworząc niezliczoną ilość muffinkowych smakołyków. W tym i gruszkowych muffinek wzbogaconych imbirem w trzech postaciach. Kandyzowany, suszony i świeży imbir dodały kopa gruszkom, a nam energii do kilkugodzinnego spędzenia czasu na świeżym powietrzu, pomimo wiatru i mżawki.
 
20160307_piknik_gruszka07
 
Sądząc po porównaniu szybkości znikania muffinek i placka, myślę, że dodatek rozgrzewającego imbiru w muffinkach to było to czego tego dnia wszyscy trenujący potrzebowali. Spisuję więc receptury na przyszłość, bo jeszcze nie jeden szaro-bury dzień przed nami, któremu przyda się rozświetlenie złocistym plackiem czy babeczką :)
 
 
Placek z owocami (gruszkami)
 
Składniki:
1 kg gruszek, miękkich i soczystych
3 cytryny, sok i skórka
1 kopiasta łyżeczka kardamonu
4 jajka
100 g oleju kokosowego (można użyć oliwy lub miękkiego masła)
150 g mąki pszennej
150 g cukru, najlepiej drobny trzcinowy
2 łyżeczki proszku do pieczenia
½ łyżeczki sody
 
Przygotowanie: Blaszkę 35×20 cm wyłożyć pergaminem. Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza.
Gruszki obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić w kostkę. Skropić sokiem z cytryny i wymieszać ze skórką cytrynową i kardamonem.
Do miski wbić jajka, dodać olej kokosowy, cukier i wszystko lekko zmiksować. Przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i wszystko delikatnie zmiksować. Dodać gruszki wraz z sokiem. Wymieszać delikatnie. Ciasto przełożyć do formy.
Piec ok. 45 minut, do suchego patyczka. Wystudzić.
 
 
Mufiny z owocami i bakaliami
 
Składniki:
Baza:
250 g mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
150 g cukru brązowego drobnego
175 ml śmietany/jogurtu/maślanki/kefiru/mleka zwykłego lub roślinnego
100 ml oleju
2 jajka
 
Dodatki smakowe:
350 g owoców, jabłka, gruszki, morele, brzoskwinie, śliwki, maliny, truskawki – co wam w duszy zagra
Ok. 1/2 szklanki bakalii pasujących do wybranych owoców
1 łyżeczka przyprawy pasującej do wybranych owoców i bakalii (cynamon, imbir, kardamon, etc).
 
Przygotowanie: Piekarnik nagrzać do 200 stopni. W jednej misce wymieszać suche składniki: mąkę, proszek, cukier, przyprawy. Dodać do nich bakalie i pokrojone w kostkę owoce. W drugiej misce połączyć mokre składniki: olej, śmietana/jogurt/maślanka/kefir, jajka. Do mokrych składników dodać suche i delikatnie wymieszać, tylko do połączenia składników. Nie wyrabiać, nie miksować, bo muffiny będą twarde.
Formę do muffinów wyłożyć papilotkami. Ciasto rozłożyć do 2/3 wysokości papilotek/formy. Muffiny można też posypać czymś pasującym przed pieczeniem, np. wiórkami kokosowymi, sezamem, grubym cukrem brązowym lub perłowym.
Piec przez 20 – 25 minut do suchego patyczka. Wyjąć i ostudzić.
 
Smacznego.
 

Krótka historia o dwóch kawałkach mięsa.

Zagadałam Was pewnie okrutnie ostatnim postem, ale jak tu nie dzielić się taką smakowitą miłością do Befsztyka :)
 
Dziś za to krócej i treściwiej … o! bardzo treściwie i smakowicie. Moje dwa ulubione dania – jedno typowo jesienno-zimowe, drugie w gruncie rzeczy całoroczne, ale ze względu na czas jego szykowania i moje zabieganie ogrodowo-psiejskie w czasie wiosennej czy letniej ładnej pogody, zwykle pozwalam sobie na nie zimą, gdy pogoda, a czasem i choroba, uziemi mnie w domu.
 
Od początku jednak. Kilka dni temu, z racji przeziębienia i fatalnej pogody, zamiast wybrać się do sklepu stacjonarnego, zrobiłam zakupy w sklepie internetowym Befsztyka. Robiłam je już wcześniej, ale jedynie dwukrotnie, wciąż więc trochę gubiłam się w tym. Nie żeby to była jakaś szczególnie skomplikowana procedura. Po prostu mam ostatnio myśli rozbiegane za zbyt dużą ilością zajęć jakie robiłam, by ustrzec się przed błędem zbyt szybkiego klikania :)
 
SONY DSC
 
Jeśli obserwujecie fejsbukową odsłonę mojego Szczęścia, wiecie, że kilka dni temu zamieściłam to zdjęcie, z takim oto komentarzem "(…) Druga opcja to dopiero zagwozdka – robię zakupy przez internet, zaznaczam ossobuco z polskiej Limousine, ale zamiast zaznaczyć w porcjach, zaznaczam w całości … LOL ale miałam śmiechu jak rozpakowałam zakupy. I teraz się zastanawiam – szukać piłki do metalu czy dusić ten 2 kilogramowy kawałek w całości? Pewnie stanie na duszeniu w całości, a będzie to moje ulubione zimowe połączenie imbiru i pomarańczy z wołowiną. (…)"
 
Nie, nie skończyło się duszeniem dwukilogramowego kawałka w całości. Ponieważ w ramach sprawdzania, testowania i odświeżania przepisów z początków mojego bloga, chciałam z tej pręgi z kością zrobić gulasz wołowy pomarańczowo-imbirowy, z moimi zmianami. Dlatego też wzorem Julii Child z jednego z jej programów – odcięłam mięso po powięziach (chodzi o te błonki pomiędzy całymi kawałkami mięsa) i udusiłam swój gulasz, kość dokładając wraz z mięsem. Zależało mi przede wszystkim na smaku oraz konsystencji, jaką szpik miał nadać mięsu i sosowi, dzięki procesowi długiego i powolnego pieczenia. Wizualny efekt kawałków pręgi na kości był drugorzędny, choć mile widziany w przyszłości :)
 
Ile ja miałam śmiechu z samej siebie jak po wizycie Łukasza z Befsztyka, który dostarczył mi pełne torby mięs, zaczęłam wszystko wyjmować do lodówki, to już wiem tylko ja i pies, który patrzył się na mnie zaciekawiony, czemu to jego pani tak śmieje się nad kawałkiem mięsa z kością :D
 
SONY DSC
 
Teraz o samym przepisie. Oryginalny przepis od tego sprzed kilku dni (który widzicie na zdjęciu powyżej) różni się przede wszystkim rodzajem mięsa. Tym razem użyłam, zamiast chudszych kawałków zrazówki, pręgi z kością, która nadała sosowi cudowną wręcz kleistość, gęstość i mięsny smak podniesiony do kwadratu. Dodatkowo, nawet najlepsza konfitura kupiona w sklepie, nie da tego smaku jaki daje własna, domowa konfitura z gorzkich pomarańczy. I wierzcie mi, nie ma lepszego dania na chorobę, niż ten imbirowo-pomarańczowy kociołek słońca. Z kuskusem, polentą, ziemniakami czy chlebem, z czymkolwiek nie jest jedzony, jest przykładem takiego dania, o którym mówi się "przez żołądek do serca".
 
SONY DSC
 
I tak przechodzimy do wolnopieczonego rostbefu. Idealny rostbef musi być przede wszystkim idealnym kawałkiem mięsa – z mięsnej rasy, poprzerastany tłuszczykiem, odpowiednio sezonowany.
 
Bez tego ani rusz, nie będzie idealnego rostbefu i już (hehehe, ale mi się zrymowało :D)
 
Można oczywiście taki kawałek mięsa marynować w mocnych aromatach, ja jednak lubię jak obdarowuje on nas jedynie swoim mięsnym smakiem, z nutką ziół, jak w tym przypadku rozmarynu. Taki rostbef uwielbia też dodatki. Kiedy szykuję go na obiad, najczęściej na talerzu znajduje się sos berneński lub szalotkowy sos winno-maślany. Gdy kroję sobie plasterki do lunchowej sałatki, wtedy wystarczy kwaskowaty winegret na bazie octu z czerwonego wina, by pozwolić mięsu rozwinąć swój potencjał. A jeśli macie jeszcze zachomikowaną w szafce wędzoną sól morską, to naprawdę nie potrzeba wiele więcej.
 
Hmmm, miało być dziś krócej … i nie wyszło :) Za to z pewnością jest smakowicie, a w taki dzień jak dzisiaj, po weekendzie pełnym zajęć i choroby mojej i psa, doskonale jest zjeść miseczkę pomarańczowo-imbirowego gulaszu z kromką chleba czy sałatkę z wolnopieczonym rostbefem.
 
 
Pomarańczowa wołowina z imbirem
 
Składniki:
200 ml. bulionu wołowego (ja nie dawałam tych 3 przypraw poniżej i nie używałam bulionu wołowego ze względu na duszenie mięsa z kością. Kość daje wystarczająco silny mięsny, wołowy smak, że można użyć nawet wody. Ja jednak dałam bulion warzywny)
3 goździki (pominęłam teraz)
3 nasiona kardamonu, lekko roztłuczone (pominęłam teraz)
opcjonalnie kawałek kory cynamonowej (ok. 2-3 cm) (pominęłam teraz)
 
2-3 łyżki oleju
70-90 dag mięsa wołowego (z 2 kg pręgi z kością, miałam ok 1,25 kg mięsa)
2 duże cebule (ja teraz dałam naprawdę duże, cebule giganty odmiany cukrowej)
świeży imbir, 2-5 cm obranego i pokrojonego w cienkie paski kłącza (w zależności od upodobań ostrości, ja daję 5 cm, choć tym razem dałam ok 8 cm i to była imbirowa torpeda)
 
1-2 duże marchewki (dałam 2)
seler naciowy (ilość do smaku, tym razem nie dałam, ale mój bulion warzywny był mocno warzywny, z dużą ilością selera)
3 łyżki sosu sojowego jasnego (tym razem dałam 2 łyżki ciemnego)
250 ml. soku z pomarańczy
do 1 szklanki marmolady z pomarańczy (najlepiej możliwie gorzka, z dodatkiem skórek – dałam własną, przepis tutaj)
2 łyżki przyprawy pięć smaków (mniej więcej równe proporcje anyżu gwiazdkowatego, cynamonu i pieprzu syczuańskiego, połowa goździków i ćwierć kolendry, najpierw wstępnie utłuczone w moździerzu, potem zmielone na proszek w młynku do kawy)
 
Przygotowanie: Bulionu tym razem nie aromatyzowałam dodatkowo przyprawami korzennymi, gdyż dusiłam mięso z kością, a do tego używałam domowej mieszanki, świeżych i mocno aromatycznych przypraw do przyprawy pięciu smaków.
Mięso oddzieliłam od kości, zachowując w całości części mięśni. Te większe podzieliłam na pół. Obsmażyłam na oleju na bardzo dużym ogniu, by szybko jedynie zbrązowić kawałki z zewnątrz. Jeśli naprawdę się spieszycie, można pominąć ten etap, choć moim zdaniem dodaje on ważną warstwę smaku. Mięso przed smażeniem powinno być idealnie suche, by olej nie pryskał.
Obsmażone (lub nie) mięso przekładam do brytfanki (u mnie to 7 litrowy podłużny garnek, idealny do duszenia, bo mogę i dusić na palniku i w niskiej temperaturze piekarnika), a na pozostałym tłuszczu szklę cebulkę i przesmażam imbir przez 1-2 minuty. Wszystko łączę w brytfance, do której wrzucam pokrojone na duże kawałki talarki marchewki (i pokrojonego w cieniutkie paseczki selera naciowego). Wlewam sok pomarańczowy, marmoladę, przyprawę pięć smaków, sos sojowy oraz przecedzony bulion. Dolewam wody/bulionu, tak by zakryła mięso. Doprowadzam wszystko do wrzenia. Zmniejszam ogień i gotuję pod przykryciem przez 1 1/2 godziny. W przypadku pręgi z kością ten czas się znacznie wydłuża – na maluteńkim ogniu (najlepiej garnek położyć na płytce, można je kupić zwykle na bazarach) zajmie to minimum ok 2,5-3 godzin, ale można zostawić na więcej. Dzięki kości i kleistości pręgi w praktyce nie ma możliwości by przesuszyć mięso. Celem jest doprowadzić je do stanu, by można było je podzielić na kawałki samym widelcem.
Przed podaniem sos można przecedzić i zaokrąglić go masłem, ale ja wyjęłam mięso i marchewki, a z kości szpik dodałam do sosu i dokładnie roztrzepałam wszystko. Sos zyskał na gęstości i smaku. Ponieważ dałam baaaaaardzo dużo imbiru tym razem, nie dodawałam już pieprzu, ale przed podaniem należy doprawić do smaku.
Dlatego też ważne by nie pokroić mięsa na maleńkie kawałki, by nie rozpadły się, bo będziemy mieć ragu zamiast gulaszu.
Podawać z kuskusem czy ryżem, albo jak ja tym razem z polentą (przepis poniżej). Do tego jakieś zielone warzywo dla koloru, a najlepiej zielone i zimowe warzywo dla koloru i smaku – brokuł czy brukselka pasują idealnie, dodając ziemistości. Po ugotowaniu doprawiam je lekko sosem sojowym, octem ryżowym i olejem sezamowym. Podobny dressing daję do sałaty, najlepiej twardej rzymskiej lub pekińskiej, ewentualnie pak choi.
 
Żródło: program Michela Smith'a, kandyjskiego kucharza (bodajże o tytule Domowy Kucharz), z moimi zmianami.
 
Rostbef wolnopieczony …
 
… nie potrzebuje skomplikowanego przepisu. Weź idealny, doskonały poprzerastany tłuszczem równomiernie (chodzi o te białe żyłki tłuszczu w mięsie) rostbef, idealnie by był bez błon. Posmaruj go oliwą, szczodrze posyp solą morską i bez przesady rozmarynem. Pieprzu możesz nie dawać na poczatku. Pieprz lepiej dać na koniec. Obsmaż z góry i dołu na meeega rozgrzanej patelni po pół minuty, maks minutę. Tylko by go ładnie zbrązowić, gdyż potem w czasie długiego pieczenia zyska piękną ciemną, karmelową wręcz obwódkę. Chcesz ją widzieć na swoim plasterku :)
 
Włóż do brytfanki. Piecz w 80 stopniach przez … długo. Ok 2,5-3 godzin dla 1 kg kawałka, do uzyskania – wielce trudno brzmiącego stanu medium rare (rare czy blue wolę do steków smażonych/grillowanych gwałtownie, przy wolnym pieczeniu smaczniejszy dla mnie jest medium rare lub medium, ale to kwestia gustu, więc sprawdź jaki smakuje Ci bardziej). Doskonale jest mieć termomentr z sondą i alarmem. Można czytać książkę, leżąc chora w łóżku ;-)
 
Rostbef po upieczeniu musi odpocząć kilka minut, zanim go pokroimy, by soki się w nim ustabilizowały.
 
Rostbef lubi dodatki. Jeśli ma zagościć na obiedzie, daj mu winnego sosu szalotkowego (szalotki drobno posiekane, zeszklone a potem połączone z redukcją wina i bulionu, zaokrąglone masłem) lub sosu berneńskiego (czyli sos holenderski z dodatkiem estragonu. Wariacje na temat sosu holenderskiego i jego rodzajów szukaj tutaj). Zapomnij jednak by sfotografować danie, które z racji choroby i złej w takim czasie organizacji zjadacie o 21:00 ;-) Za to na drugi dzień odgrzej mięso też w 80 stopniach przez ok 1-1,5 godziny i podaj z ugrilowaną polentą, pokrojoną w kostkę i sałatką z sałaty rzymskiej z jabłkowym dressingiem. Rostbef luuuuubi sosik, szczególnie kwaskowaty* :)
 
Jeszcze jedna uwaga – wolnopiczony rostbef nie lubi odgrzewania. W dniu pieczenia jest idealny, na drugi dzień smakowity, na trzeci już nie tak bardzo. Lepiej więc upiec go w mniejszych porcjach, a jeśli zostanie na trzeci dzień będzie doskonały do kanapek.
 
* co dziwne, ale pasuje mu też taka kapusta – sprawdzone ostatnio, gdy zajadaliśmy szybki obiad z resztek z lodówki i z szykowanej do gęsi duszonej kapusty :D
 
Źródło: Ten przepis to moja wolna amerykanka, ale idealnego rostbefu nauczyłam się na kursie u Kurta Scheller'a, o którym … hmmm … no mam nadzieję, że w końcu napiszę :D
 
Polenta na dwa sposoby, kremowa i smażona/grillowana
 
1 szklankę polenty (to porcja na 5-6 osób lub 2-4 żołnierzy :D) wsyp powoli do 3 szklanek wrzątku, mieszając cały czas trzepaczką balonową, ewentualnie łyżką (trzepaczką łatwiej). Gotuj na średnim (do małego) ogniu, często mieszając (później, gdy masa gęstnieje, trzepaczkę lepiej zamienić na łyżkę), ok 15-30 minut (wiele zależy od rodzaju kaszki – gotowałam już włoskie i francuskie i niemeickie i polskie, czas gotowania zawsze mnie zaskakiwał). Na koniec doprawić łyżką masła, solą i sporą dawką parmezanu, jeśli chcemy kremowej polenty, jedzonej od razu po ugotowaniu.
 
Ja jednak nie przejmuję się czasem gotowania. Gdyż polentę według mnie najlepiej ugotować duuuużo wcześniej. Można i dzień wcześniej. Bo choćby nie wiem jak doprawiona, taka płynna mamałyga to nie jest to. Za to gdy pod koniec gotowania doprawimy solą (bez masła i parmezanu), a potem wylejemy wszystko do naczynia (u mnie ceramiczne nauczynie pi razy oko 20 x 30 cm), po całkowitym ostudzeniu uzyskamy cienki placek, który doskonale nadaje się do pokrojenia w dowolny kształt (kwadraty, trójkąty, romby, itp) i do odsmażenia na pateni (lub grillowania na patelni grillowej). Taką polentę można też odgrzać w niskiej temperaturze wraz z rostbefem.
 
Polenta kremowa, lepsza jest z dodatkami, typu podduszona dymka z chilli i imbirem czy usmażone na maśle z cebulką grzyby albo z podduszonymi suszonymi pomidorkami. Wariacji tyle ile wyobraźnia podda. I w kremowej i w smażonej/grillowanej opcji jest bardzo smaczna, a do tego o konsystencji jak żaden inny dodatek, bo to ani nie puree ani żadna kasza ani makaron. Jest niezwykle chłonna na smaki i bardzo plastyczna, więc może być ciekawym materiałem do eksperymentów.
 
Ważne by do polenty do grillowania/odsmażania nie dodawać masła i parmezanu, bo będzie przywierać i się kruszyć. Taką polentę należy doprawić raczej zmielonymi przyprawami (idealny jest też puder z grzybów, czyli zmikoswane suszone grzyby).
 
Smacznego.

I życie jest piękne :)

 
Jesień to czas rozpieszczających dań. Gdy uciekamy do ciepłego domu przed wiatrami i słotą chcemy czegoś co nas rozgrzeje. Dania, które napełni dom aromatami, a twarze domowników i gości wypełnią uśmiechy.
 
"Bez pracy nie ma kołaczy" jak mówi przyszłowie. By na stole postawić półmisek pełen wspaniałych smaków czasem wystarczy szczęście i trafienie na odpowiedni smak i konsystencję, a czasem – i to jest ta najlepsza część – czasem potrzeba eksperymentów. Eksperymentów ze składnikami, eksperymentów z metodami gotowania czy pieczenia, eksperymentów z dodatkami … krótko mówiąc smakowitej nauki :)
 
SONY DSC
 
Jeszcze wiosną postawiłam sobie za cel odnalezienie idealnego przepisu na żeberka. Nie tyle chodziło mi o marynatę, gdyż to czym przyobleczemy nasze mięso jest zależne od gustów każdego z biesiadników, a czy będzie uznane za idealne zależy w głównej mierze od tego czy zgrały się w jednym miejscu i czasie nasze pragnienia z tym co czeka na nas na talerzu.
 
Nie! W przypadku mięs ideał kryje się w ich strukturze i konsystencji.  Dodatki wpływają na konsystencję, tak samo zresztą jak jakoś mięsa. Pisałam niedawno, że mam małego świra na punkcie sezonowości. Mam też małego świra na punkcie używania mięsa od zwierząt, które wiodły swój żywot względnie szczęśliwie, gdacząc sobie na podwórkach czy ryjąc w zagajnikach. Dlatego też po mięsa jeżdżę do sklepów*, gdzie sprzedawca wie skąd pochodzą jego towary, a dzielone na zapleczu półtusze nie są "zażynane" po raz drugi po śmierci poprzez nieumiejętne ich podzielenie.
 
Dziś jednak nie o wyborach w sklepach czy o wpływie składników na smak i konsystencję mięsa chcę napisać. Dziś chcę podzielić się z Wami moimi doświadczeniami z gotowana, duszenia i pieczenia, w doborze temperatur i czasu, w podziale na etapy, a wszystko to na przykładzie żeberek wieprzowych, które to mogą być rozkosznie rozpieszczającym ideałem lub tłustym, twardawo-wiórowatym koszmarem.
 
SONY DSC
 
Zaczęłam oczywiście od tradycji :D To znaczy od pieczenia w 180 stopniach przez mniej wiecej godzinę do półtorej, zarówno z jak i bez uprzedniego obsmażania. I tutaj efekty były przeróżne, silnie zależne od składników marynaty, długości marynowania, jak również jakości mięsa – nawet tego i tak z wyższej półki jakościowej, bo eko czy też wolnowybiegowej**. Pieczenie wszystkiego niemalże w 180 stopniach to standard w większości kuchni, w większości domach. Efekt jaki dostajemy jest niemalże zawsze mało wymierny, bo u jednego wychodzi lepiej u drugiego gorzej, a wpływ na efekt ma tak wiele czynników, że czasem, aż trudno nad tym zapanować.
 
Co zatem zrobić, by nie być zmuszonym do jechania po te same składniki co ciocia, u której żeberka są idealne czy mama koleżanki, której pieczeń z karczku wszystkich zachwyca? I nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi mi o obniżanie standardów kupowanego mięsa. Od wiosny piekłam żeberka blisko dwadzieścia razy. Za każdym razem kupowałam w jednym z trzech bardzo dobrych i sprawdzonych źródeł, a jednak zarówno zmiejniajaca się pora roku, jak i zapewne różnice w karmieniu świń (tak! wieprzowina to ta słodka świnka, a nie paczka bezpodmiotowego mięcha) czy różnice w długości kruszenia miesa, sprawiały że nawet powtarzane te same marynaty i metody dawały różne rezultaty.
 
Różne rezultaty czekały mnie na talerzu, aż do czasu, gdy przygotowywanie żeberek rozłożyłam na etapy, dostosowane do wolnego pieczenia w niskiej temperaturze. I tak zaczęłam od marynowania mięsa. Zaraz ktoś pewnie rzuci kamieniem, ale wierzcie lub nie, ten etap może być pominięty. Im dłużej pieczemy/dusimy (bo de facto długie pieczenie w niskiej temperaturze to to samo co duszenie), tym mniej istotne staje się wcześniejsze marynowanie, a gdy dodamy do tego etap, który uważam za najistotniejszy – czyli "post-marynowanie", tzn. pozostawienie upieczonego/uduszonego miesa w sosie na drugi dzień, etap wstępnego marynowania możemy sobie darować, jeśli nie mamy na niego czasu.
 
SONY DSC
 
Uznajmy zatem etap wczesnego marynowania za zerowy i przejdźmy do pierwszego etapu. Oczyszczone (z marynaty lub po prostu) mięso, solimy i obsmażamy na bardzo mocno rozgrzanej patelni. Ten etap kilkakrotnie próbowałam wyeliminować i wierzcie mi, nie warto. Nawet jeśli nie zwrócicie takiej uwagi na różnicę w smaku, to różnica w konsystencji i wyglądzie jest ogromna, gdyż mięso nawet pomimo bardzo długiego duszenia w sosie, zachowuje aż do końca tą przyjemną skorupkę na wierzchu, którą łatwo uczynić znów chrupką, jeśli włożymy mięso pod grilla tuż przed podaniem. A do tego ciemnobrązowe żeberka są o niebo bardziej apetyczne niż te jasnobrązowe, czy nawet złociste.
 
Po pierwszym etapie – obsmażaniu, przychodzi etap drugi, który ma dwa elementy. Pierwszym jest zeszklenie cebuli i ewentualnych dodatkowych warzyw, wraz z suszonymi ziołami i korzennymi przyprawami, by tworzyły podstawę dla mięsa w brytfance, a drugim zdeglasowanie całego smaku z patelni winem, wermutem, bulionem, wodą czy piwem. Zbudowanie tej cebulowo-warzywnej podstawy wpływa nie tylko na smak, ale poprzez to, że unosi mięso częściowo ponad powierzchnię płynów, pozwala dalej pracować nad odpowiednią strukturą mięsa, które dzięki temu jest zarówno duszone jak i gotowane na parze.
 
SONY DSC
 
Etap trzeci też składa się z dwóch elementów. Pieczenia/duszenia w niskiej temperaturze oraz "post-marynowania" mięsa w sosie po upieczeniu. I tutaj dobór temperatury jest kluczem by uzyskać idealne żeberka. Według mnie są dwie metody. 140-150 stopni i pieczenie przez 3-4 godziny to idealna metoda, gdy nie mamy zaufania do piekarnika, by zostawić go na noc albo też wiemy, że nie ma szans byśmy chcieli obudzić się po 6-7 godzinach :P 90 stopni i pieczenie przez 6-7 godzin to ideał nocny (ewentualnie na krótki czas pracy, jeśli nasz piekarnik sam się nie wyłącza), choć uprzedam, że pomimo szczelnego zakrycia aromaty jakie się wtedy unoszą w mieszkaniu są po prostu zniewalające i smakowite sny gwarantowane :D
 
To właśnie ta niska temperatura w połączeniu z cierpliwie udzielonym czasem dają nam idealną konsystencję żeberek, a gdy dojdzie do tego użycie lubianych przez nas składników i "post-marynowanie" smak i konsystencja razem stworzą symfonię smaku pod tytułem idealne żeberka. Dalej pozostaje już tylko etap ostatni, czyli odgrzanie i doprawienie wszystkiego oraz przygotowanie dodatków, by wszystko pojawiło się na stole i rozgrzało ciała, serca i dusze biesiadników. Uprzedzam, takie żeberka uzależniają :)
 
Ja wiem, że to wszystko co napisałam brzmi długo i zawile, że wygląda trudno i groźnie. Ba! nawet dla uczynienia tego posta bardziej wesołym wrzuciłam tu kilka obrazków z naszych szaleństw z Arthasem, gdyż niestety większość żeberkowych dokonań nie została uwieczniona w porze jaka dawałaby szanse na ładne zdjęcia :D A poza tym mam ogromnego świra na punkcie naszego kochanego łobuziaka, a pierwsze eksperymenty z żeberkami zaczęłam robić niedługo zanim on pojawił się u nas, więc był świadkiem tych smakowitości. A że to były smakowitości, to niech to ostatnie zdjęcie będzie dowodem :D
 
arthas4
 
Wracając do żeberek. Ten przepis choć brzmi skomplikowanie, jest jednak jednym z prostszych i mniej wymagających przepisów, a jedyna trudność polega na organizacyjnej stronie i włożenia naszych żeberkowych dokonań albo w wieczorny albo w nocny schemat dnia. Dzień wcześniej upieczone żeberka, na drugi dzień stają się szybkim i bezproblemowym daniem, dając nam albo czas by poszaleć z dodatkami albo też by zająć się innymi sprawami w domu, na które nie było czasu wcześniej. Albo też by po prostu spędzić ten czas drapiąc zmęczonego spacerem psiaka za uchem, siedząc wtuloną w ramię Ukochanego. I życie jest piękne :)
 
 
Żeberka idealne
 
Składniki:
2 kg żeberek wieprzowych (ale jeśli chcemy mroźić porcje żeberek, to najlepiej od razu podwoić składniki, by mieć później zachomikowane porcje tego smakowitego dania :D)
 
4-5 dużych ząbków czosnku, drobno posiekane
dużu kawałek imbiru, wielkości kciuka, drobno posiekany
szczypta płatków chilli (zależnie od upodobań ostrości, ja robię mało ostre ze względu na wymogi żołądkowe ;D)
8 łyżek sosu sojowego
2 łyżki miodu
sok i skórka cytryny
1/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki goździków
 
olej
3-4 duże cebule, drobno posiekane
4 gwiazdki anyżu
1 szklanka wermutu
bulion warzywny lub woda
gruby szczypior dymki, posiekany
 
Przygotowanie: Żeberka pokroić na pojedyńcze lub podwójne kostki. Czosnek, imbir, drobno posiekane wymieszać z miodem, chilli, sosem sojowym, cytryną, goździkami i cynamonem. Tą marynatą natrzeć żeberka i odstawić na dzień do lodówki. Ten etap można pominąć i zacząć obsmażanie, bez marynowania.
Żeberka wyjąć godzinę*** przed pieczeniem. Nagrzać piekarnik do 140-150**** stopni Celsjusza. Zalać je wermutem i w ten sposób oczyścić z części marynaty (jak czosnek i imbir). Mięso powinno być bez żadnych elementów marynaty (bo inaczej czosnek się spali i będzie gorzki) i osuszone. Wino z marynatą odstawić na później. Na oleju i na wysokim ogniu obsmażyć żeberka aż mocno (!) zbrązowieją. Przekładać je na talerz.
Po obsmażeniu mięsa, na mniejszym ogniu szklę cebulę wraz z gwiazdkami anyżu. Po kilku minutach wlewam wermut z marynatą, by zdeglasować patelnię i zredukować wino do 1/2. Po zdeglasowaniu patelni, przelewam zawartość patelni na dno brytfanki, układam na cebuli żeberka (kostką do dołu) pojedynczą warstwą i dolewam bulionu/wody do wysokości połowy żeberek. Przykrywam folią aluminiową. Wkładam do piekarnika i piekę przez 3-4 godziny (zależnie od jakości mięsa, jego grubości), aż będą miękkie i delikatnie rozpadające się. Pilnuję by sos się zbyt mocno nie odparował.
Po tym czasie wyjmuję żeberka z sosu, sos przecedzam, ale zachowuję jego składniki w osobnym pojemniczku (wyrzucam tylko gwiazdki anyżu). Żeberka wkładam do miski, wyższej niż szerszej i zalewam ciepłym sosem. Odstawiam do ostudzenia a potem do lodówki, gdzie czekają na drugi dzień. Na drugi dzień mogę bezproblemowo odtłuścić sos, przez zdjęcie tłuszczu jaki ściął się na wierzchu. A dzięki temu, że składniki marynaty jak cebula, czosnek i imbir wyjęłam, teraz nie pozbędę się ich zdejmując tłuzcz. Tłuszcz zachowuję do podpiekania ziemniaków na następne dni lub mrożę, by dodać później do bigosu.
Na ok pół godziny przed podaniem odtłuszczony sos z żeberkami łączę w garnku ze składnikami jakie pozostały po odcedzeniu (cebula, czosnek, imbir) i gotuję na malutkim ogniu, by odgrzać całość i lekko zredukować sos. W tym czasie akurat albo piekę ziemniaki albo gotuję kaszę gryczaną (klik) oraz szykuję inne dodatki (jak naprzykład sałatka na ciepło podana do innych, dawno temu pieczonych, smakowitych, choć nie idealnych żeberek – klik). Mięso mniej potrzebuje już atencji, może poza doprawieniem do smaku sokiem z cytryny, solą i pieprzem. Na ostatnie 5-7 minut pieczenia ziemniaków, wkładam nad nimi żeberka wyjęte z sosu, tuż pod grzałkę, by się ładnie zrumieniły, a sos w tym czasie doprawiam. Podaję udekorowane grubym szczypiorem dymki, który dodaje doskonałego świeżego posmaku i pięknie ożywia brązowe danie zielenią. Idealnie też pasuje tutaj podduszona marchewka w sosie z pomarańczy i masła.
 
Żeberka i sos – osobno i/lub w porcjach – doskonale nadają się do zamrożenia. Jeśli sos zostanie, jest doskonały razem z makaronem jako szybki lunch.
 
Pieczone ziemniaki
 
Ziemniaki, nieobrane, ale dokładnie wyszorowane smaruję oliwą, posypuję solą morską i nakłuwam w kilku miejscach szpikulcem do spinania zrazów. Zawijam je w cienko posmarowaną oliwą folię aluminiową i piekę ziemniaki w 200 stopniach do miękkości – czas zależy od pory roku, odmiany i wielkości, ale od 40 minut do nawet 1,5 godziny.
 
* jednym z takich miejsc, najlepszym z najlepszych jest sklep Befsztyk, o którym niedługo napiszę, a tymczasem tylko odesłanie czynię :)
** wolnowybiegowe to moje "przeniesione" z kurczaków określenie na wszystko co pochodzi od gospodarstwa takich lub prawie takich jak "eko/bio", ale bez marż wziętych z kosmosu za samą nalepkę bio.
*** ideałem jest przynajmniej godzina, tak by mięso doszło do temperatury pokojowej, ale przynajmniej niech to będzie pierwsza czynność, gdy zabieramy się za gotowanie, a też będzie dobrze ;)
**** lub 90 stopni przez noc, tzn. maks 6-7 godzin, więc albo musimy mieć samowyłączający się piekarnik albo wstać choć na chwilę, by wyjąć mięso z piekarnika. Dalsze czynności możemy spokojnie zrobić jak obudzimy się ponownie :D
 
Żeberka dołączam do Korzennego Tygodnia u Ptasi:
 
Smacznego.