Weekendowa Piekarnia #14 – Chleb Petera


W przedświątecznym zabieganiu, obładowani siatkami (ekologicznymi!) pełnymi zakupów – zarówno składników świątecznych potraw jak i prezentów dla bliskich, poczuliśmy z mężem, że potrzebujemy chwili odpoczynku. Usiedliśmy na kawie w „Coffee Heaven” wcinając kanapki czy czekola
dowe ciacha, pozwoliliśmy sobie na chwilkę oddechu. Ja przeglądałam kolejną książkę kucharską, którą właśnie nabyłam na stoisku Produktów Benedyktyńskich podczas Jarmarku Produktów Regionalnych, a mój Ukochany przeglądał kawiarniany magazyn. Nagle na przeglądanej przeze mnie książce pojawia się położone pismo z kolorowym zdjęciem człowieka trzymającego piękne chleby. Okazało się, że mój mąż trafił na artykuł o biopiekarni Petera Stratenwertha.

Czytałam o szwajcarze, który znalazł swoje miejsce na ziemi w Grzybowie, o człowieku, który nie chciał być jedynie doradcą i własną pracą zaczął pokazywać co to znaczy prowadzić ekologiczne gospodarstwo i jak piec wspaniałe, prawdziwe chleby. Cóż może to tylko marketing, a może coś w tym jest, gdyż poczułam że chciałabym odwiedzić to miejsce, zobaczyć jego piekarnię, spróbować chleba prosto z jego pieca. Można wprawdzie kupić i w Warszawie (oraz w innych miastach) jego chleby, jednak sama wiem że wyjęcie ciepłego bochenka z pieca i ukrojenie go kiedy jeszcze uciekają z niego resztki ciepła daje niezapomniane wrażenie i walory smakowe.

W magazynie był przepis na chleb Petera, który na papierowej torebce po oscypkach, skrzętnie zanotowałam. Nie wiem czy jest to dokładnie receptura jakiej używa do chleba Hruby, czyli staropolskiego chleba gruboziarnistego, ale myślę że warto wypróbować ten ciekawy przepis. Ma ona jeszcze jedną zaletę – nie potrzeba do niej wyhodowanego zakwasu ani drożdży, więc spróbować możemy wszystkie – zarówno te z nas, które mają zakwas jak i te w niego nie zaopatrzone, czy te nie używające drożdży.

Z początku wahałam się czy nie powinno się jednak do wyrabiania ciasta właściwego dodać 1 czy 2 łyżeczek drożdży, tak jak to robiłam przy moim młodym zakwasie, ale usłyszałam już że ktoś upiekł ten chlebek dokładnie tak jak został podany w gazecie i wyjął z pieca pyszny chlebek. Więc i moje obawy i wahania czmychnęły precz i zamierzam upiec go zgodnie z podaną procedurą, by nie utracić unikalnego klimatu tego chleba. Dodam jednak, że w innym artykule o tym piekarzu przeczytałam, że w biopiekarni do ciasta dodają odrobinę drożdży, więc kwestię tego dodatku pozostawiam Waszemu uznaniu.


Chleb Petera

Zaczyn:
1 szklankę mąki żytniej wymieszać z 1 szklanką ciepłej wody i 1 łyżką soku z kapusty kiszonej. Odstawić w ciepłe miejsce na 6-10 godzin do wyrośnięcia.

Chleb:
1 kg mąki żytniej razowej wymieszać z 2 szklankami zaczynu wymieszać z wodą posoloną 20 g. soli. Wody powinno być 1:1 w stosunku do mąki, czyli 1 l. Dodawać wody, aż powstanie miękkie ciasto. Dobrze wyrobić ciasto i odstawić na 1 godzinę w temperaturę 20-30 stopni Celsiusa (chyba pod przykryciem). Zagnieść ciasto, a następnie przełożyć je do naoliwionej formy i odstawić do rośnięcia na 3-6 godzin. Piec ok. 1 godziny w 240 stopniach Celsiusa, z tym że przez pierwsze 15 minut z parą, aby skórka nie była zbyt twarda.

EDIT: myślę, że ciasto należy podzielić na dwa bochenki.

Pozostały z pieczenia zaczyn, można przechowywać i użyć do następnego pieczenia, rozrabiając go jedynie mąką i wodą.

Ważne: gdzieś przeczytałam, że w biopiekarni Peter Stratenwerth „maluje chleby” przed pieczeniem – czyli smaruje je wodą z mąką, by nadać im ładną skórkę.

Źródło: dzięki dociekliwej Oczko, tropiącej przypadkowe przypadki wiem już, że gazeta ta nazywała się „Dom z pomysłem” (grudniowy numer), a tutaj jest strona biopiekarni i zachęcam do jej odwiedzenia – wirtualnego i może też realnego :)

Chleb Hruby ma ekologiczny certyfikat i zastrzeżoną nazwę.

EDIT 11.01.2009: Dokonałyśmy kilka modyfikacji w trakcie pieczenia:
– zaczyn po nocy miał tylko kilka bąbelków, więc dodałyśmy kopiastą łyżkę zakwasu i odstawiłyśmy na 3 godziny;
– posmarowałyśmy chlebek olejem, zamiast wodą z mąką;

Chlebek wyszedł wilgotny, o chrupkiej i lekko słodkawej skórce, za to o wyczuwalnym aromacie i smaku kiszonej kapusty w miąższu. Muszę przyznać, że jest to chlebek wart robienia, choć pewnie nie wejdzie w takiej wersji do stałego repertuaru, jednak na pewno jeszcze kiedyś go upiekę. Pełną relację weekendowej piekarni i wspaniałego (jeszcze nie zakończonego) weekendu zamieszczę około połowy tygodnia.

Dziękuję wszystkim za wzięcie w niej udziału oraz Margot za jej stworzenie. Już z niecierpliwością czekam na następne wydanie Weekendowej Piekarni :)

Smacznego.

Taka szybka … nie koniecznie kobieta.


Uwielbiam makarony! To zdanie może być wielce dwuznaczne, gdy czytało się „La Cucinę” Lily Prior, a gdy jeszcze makaronowej uciesze towarzyszy sos o wielce niedwuznacznej nazwie „puttanesca”, czy trzeba cokolwiek jeszcze dodawać …

… warto dodać, że pyszny jest ten sos, delikatnie rybny, kwaskowato-słony od oliwek, słodkawy od pomidorów i ostrawy od anchois i kaparów. Każdy ze składników na patelni zamienia się smakiem, zmienia konsystencję i tworzy całość, która daje ogromnie przyjemne połączenie …

… a to taka szybka … pasta ;-p

Puttanesca

Składniki
1 łyżka oliwy z oliwek
4 ząbki czosnku, sprasowane
9 filecików anchois
1 szklanka czarnych i zielonych oliwek bez pestek, pokrojonych w plasterki
1 łyżka kaparów, jeśli duże pokroić na mniejsze kawałki
1 puszka pomidorów (400 g)
1 łyżka koncentratu pomidorowego (do zagęszczenia sosu, można też wcześniej pomidory z puszki podgotować, by je trochę odparować)
pieprz
1 pęczek (doniczka) bazylii, porwanej
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
makaron

Przygotowanie: Podsmażyłam czosnek na oliwie przez 1 minutę. Dodałam anchois, kapary, oliwki i zamieszałam. Zostawiłam na ogniu, mieszając do czasu aż anchois się rozpuściły. Dorzuciłam pomidory, koncentrat i porwaną bazylię, doprawiłam pieprzem i posypałam natką. Dorzuciłam ugotowany makaron, wymieszałam i podałam.

Smacznego.

Zupa wykwintna.


Wczorajszy dzień obfitował w wiele prac, niejednokrotnie całkiem wyczerpujących. Dlatego koniecznie trzeba było zjeść coś co napełni nasze żołądki czymś smacznym, ale nie będzie wymagało długiego stania przy kuchni. Z pomocą przyszła blogowa inspiracja. Najpierw dostrzegłam tą zupkę na Oczkowej Kosie, potem doczytałam o niej na Jejże Historiach, a na koniec wczytałam się ze smakiem w relacje Bei.

Pyszna zupa ziemniaczana, została odrobinę przeze mnie zmieniona, ale pozostaje w kanwie podanej przez obie Inspiratorki. Lubię gdy w zupie czuć wyraźnie seler naciowy, więc kilka jego łodyg drobniutko pokrojonych wylądowało w garnku. Lubię też gdy pory przesmażają się z cebulką, łącząc swój aromat i smak w jedno. Jest to też idealny moment na podsmażenie przypraw, by uwolniły pełnię swego aromatu. Na końcówce też trochę zamieszałam. Najpierw zapomniałam o winie, co wkrótce nadrobiłam dodatkiem brandy, która dodała zupie wyraźnego akcentu. Podobnie jak limonka, którą skropiłam pod koniec zupkę, zastępując nią cytrynę.

Danie jest niezwykłe także w innym wymiarze. Mianowicie jest to połączenie bardzo pospolitych składników z ogromnie wręcz wykwintnymi czy egzotycznymi. Ziemniaki i pory, powiedziałabym, że zupełnie przeciętne warzywa dopełnione, doprawione, stworzone niejako na nowo przez szafran, kumin (kmin rzymski) oraz dodatek aromatycznej brandy. Zjedzona z własnoręcznie upieczonym chlebem słonecznikowym stała się zamiast szybkim zapychaczem zupą wykwintną.


Zupa ziemniaczano-porowa z szafranem

Składniki:

1 łyżka oliwy

1 cebula, pokrojona w kosteczkę
2-3 łodyki selera naciowe, pokrojone na cieniutkie platerki
2 duże pory, tylko białe i te lekko zielone części, pokrojone w cienkie półtalarki
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka szafranu
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
3 duże ziemniaki, obrane i pokrojone w kostkę
1 1/2 litra bulionu warzywnego
2-3 łyżki brandy
sok z 1 limonki
pieprz
śmietana
kilka pręcików szafranu do dekoracji i wzmocnienia smaku

Przygotowanie: Cebulę zeszkliłam na oliwie. Jak tylko zaczęła się szklić dorzuciłam pory i selera naciowego. Smażyłam na niewielkim ogniu, do czasu aż wszystkie warzywa lekko zmiękły (ok. 5 minut). Dodałam kumin, szafran i gałkę i smażyłam całość ok. 1-2 minuty. Dorzuciłam ziemniaki i zalałam wszystko bulionem (wszystko powinno być przykryte płynem, ale nie w nim pływać, by zupa po zmiksowaniu nie była za rzadka). Gotowałam do całkowitej miękkości ziemniaków (ok. 10 minut) pod przykryciem, by nie odparowywać zupy. Na 2-3 minuty przez końcem gotowania dolałam brandy, a na koniec gotowania doprawiłam sokiem z limonki i pieprzem. W oryginalnym przepisie Bea podaje by dodać śmietanę i zmiksować. Ja zmiksowałam przed dodaniem śmietany, którą dodałam dopiero na talerzach z zupą i przyozdobiłam roztartymi w palcach kilkoma pręcikami szafranu, dla wzmocnienia aromatu i smaku oraz dla ozdoby. Podałam z chlebem słonecznikowym.

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #13 – Żytni chleb słonecznikowy na zakwasie


Na koniec dzisiejszego pieczeniowego dnia upiekłam drugi chlebek, zaproponowany przez Tatter w ramach Weekendowej Piekarni, czyli chleb na żytnim razowym zakwasie z nasionami słonecznika i żytnią namaczanką. Przyznam się, że mimo ufności w przepisy jakie podaje Tatter oraz dodatkowych zapewnień przeczytanych u Margot, nie odważyłam się upiec tego chlebka bez formy.

Zarówno przed wyrastaniem jak i po nim, nie udało się mi doprowadzić go do stanu choćby trochę mniej płynnego. Może to wina mąki jakiej użyłam, a może źle zrobiłam żytnią namaczankę, dość że ciasto lało się przez palce i gdybym zostawiła je na blasze miałabym wielki placek, zamiast dwóch bochenków.

Upieczenie jednak w formie nie odebrało ani uroku ani tym bardziej smaku temu pysznemu chlebkowi. Chlebek ma chrupką skórkę, wyraziście słonecznikowy smaczek i ma w sobie pewien inny, lekko wyczuwalny akcent, który jeśli się nie mylę pochodzi od żytniej namaczanki. Jest wyborny, lekko wilgotny i pełen nieregularnych dziurek.

Chlebek ten to kolejny, czwarty już mój wypiek na zakwasie, z czego dodam że mój zakwas udało się mi wyhodować dopiero gdy zastosowałam się do zaleceń dzisiejszej Gospodyni Weekendowej Piekarni, Tatter, za co ogromnie jej dziękuję. Przepis podaję za Tatter, a znajdziecie go tutaj. A już w środę zapraszam do mnie po przepis na kolejną Weekendową Piekarnię.


Sunflower Seed Bread with Rye Sourdough

Zaczyn zakwasowy:
200 g maki żytniej razowej
160 g wody
1 łyżka zakwasu

Żytnia namaczanka:
167 g łamanego żyta (rye chops) (
użyłam całego żyta, pokruszonego w blenderze)
167 g wody (wrzącej)

Ciasto właściwe:
633 g białej pszennej maki chlebowej (
użyłam typ 1100)
100-150 g uprażonych (!) nasion słonecznika (
użyłam 125 g)
473 g wody
21 g soli
15 g świeżych drożdży lub 1 1/2 łyżeczki instant (
użyłam instant)
15 g syropu słodowego (
użyłam orkiszowego)
334 g żytniej namaczanki (wszystko)
360 g zaczynu zakwasowego (wszystko minus 1 łyżka)

nasiona słonecznika do posypania (zapomniałam o nich)

Wieczorem dnia poprzedzajacego pieczenie (ok. 19.00-20.00):
Składniki zaczynu wymieszać, przykryć szczelnie folia i zostawić na 14-16godzin w 21C. W tym samym czasie zalać wrzącą wodą łamane żyto i również zostawić na 14-16 godzin.

Uwaga: ja swój zakwas dokarmiłam dzień przed nastawieniem zaczynu, ale nie wiem czy jest to konieczne.

Na drugi dzień (ok. 9.00):
Wszystkie składniki ciasta i żytnią namaczankę połączyć w misce, następnie zagniatać przez 5 minut. Ciasto powinno być średnio luźne i raczej lepkie. Sprawdzić hydracje i zagniatać jeszcze 3 minuty. Temperatura ciasta pod koniec wyrabiania to 26C. (
Temperatury zgadzały się mi podczas wyrabiania ciasta, ale konsystencja była zupełnie płynna, jak bardzo gęsta zupa)

Fermentacja ciasta powinna trwać 1 godzinę (bez składania). Po wyrośnięciu ciasto podzielić na 2 części i z każdej uformować bochenek. Włożyć je do koszy złączeniem w dol. Dokładnie przykryć folia. Zostawić do wyrośnięcia na 50-60 minut. (Ja włożyłam ciasto do naoliwionych średnich keksówek do mniej więcej połowy ich wysokości i przykryłam je naoliwioną (!) folią. Odstawiłam do wyrośnięcia na 1 godzinę, aż ciasto doszło do brzegu foremki).

Piec rozgrzać do 250C. Chleb wyłożyć z kosza na łopatę, naciąć jego wierzch i wsunąć do pieca. Piec z para przez 15 minut. Obniżyć temperaturę do 230 i piec kolejne 30 minut (bez pary). Gdyby bochenek nabierał koloru za szybko, trzeba zmniejszyć bardziej temperaturę pieca. (Mój piekarnik nie jest w stanie utrzymać temperatury 250 stopni Celsiusa, więc piekłam w piekarniku który na początku miał 230 stopni, a po 15 minutach pieczenia z parą, tzn. spryskiwanie spryskiwaczem ścianek piekarnika, piekłam w ok. 200 stopniach Celsiusa).

Dobrze wystudzić bochenki przed krojeniem.

Źródło: J. Hamleman „Bread”

Smacznego.

Idealne śniadanie i kapryśne bułeczki.


Idealne śniadanie … wstajemy nie za wcześnie nie za późno, leniwie siadamy przy stole kuchennym z kubkami kawy i herbaty, a w piecu pieką się jajka w kokilkach, podpatrzone już kiedyś w księgarni u M. Rouxa w jego „Jajkach”, a ostatnio dostrzeżone u Mico. W zgrabnych kokilkach ukryte pod pierzynką serowo-śmietanową, leży jajeczko, którego płynne żółtko jest jak płynne złoto na sztabkach tego kruszcu, jakimi jawi się nam podsmażona w kosteczkę szynka.

Jednak to nie wystarczy by mieć doskonałe śniadanie. Koniecznym i elementarnym składnikiem są oczywiście … bułeczki. Pszenne, lekkie i delikatnie ciepłe, podgrzane przez chwilę w piekarniku wraz z kokilkami. Te bułeczki, niestety mimo zapewnień ich autorki Liski, są zawsze trudnym dla mnie wypiekiem. Ciasto zwykle jest bardzo lepiące i przyznam się, że wychodzą mi średnio jeden raz na trzy podejścia, ale z niezachwianą miłością próbuję je piec, bo to właśnie ten przepis przekonał mnie do pieczenia własnego pieczywa oraz … pisania tego bloga. Dlatego za te cudowne, choć kapryśne bułeczki dziękuję Lisce.

Bułeczki pszenne

Składniki:
1 małe jajko
200 ml. zimnego mleka
8 g świeżych drożdży
2 łyżeczki cukru
50 g zimnego masła, pokrojonego w kostkę
340 g białej mąki pszennej (ja zwykle daję typ 650)
1 łyżeczka soli (oryginalnie 7 g)

mleko do posmarowania
mak/sezam do posypania

Przygotowanie: Mąkę i sól ucieram z masłem ręką. Drożdże rozkruszam, posypuję cukrem i zalewam 4 łyżkami mleka. W misce z mąką łączę rozpuszczone drożdże i powoli wlewam mleko, a na końcu lekko rozbełtane jajko. Wyrabiam rękami aż będzie możliwie gładkie, choć u mnie zwykle ciasto i tak jest dosyć lepkie i czasem niestety pozostaje strasznie lepką paciają.
Odstawiam do wyrośnięcia na 1 1/2 do 2 godzin, przykryte ściereczką aż podwoi objętość. Dzielę ciasto na 8-10 bułeczek i układam na blasze wyłożonej pergaminem w przynajmniej pięciocentymetrowych odstępach. Zostawiam posmarowane mlekiem i posypane posypką do wyrośnięcia na ok. 20 minut (przykryte ściereczką). Piekę w piekarniku nagrzanym do 230 stopni Celsiusa przez 5 minut, a potem zmniejszam temperaturę do 200 stopni Celsiusa i piekę jeszcze 5-10 minut.

A tutaj możecie zobaczyć te bułeczki w innych odsłonach w mojej kuchni – po raz pierwszy, po raz drugi i kolejny.

Jajka w kokilkach

Składniki:
oliwa i masło
2 grube plastry szynki, pokrojone w kostkę

4 świeże jajka
kozi serek
4-5 łyżek śmietany
1 łyżka parmezanu
tymianek i zioła prowansalskie
pieprz

Przygotowanie: Na oliwie podsmażyłam pokrojoną w kostkę szynkę. W nasmarowanych masłem kokilkach ułożyłam szynkę, serek, delikatnie wbiłam jajko, możliwie tak, aby żółtko było na środku. Śmietanę doprawiłam przyprawami i parmezanem i delikatnie wlałam wokół jajka. Zapiekałam w kąpieli wodnej przez 10-12 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni Celsiusa. Czas pieczenia może być różny w zależności od piekarnika, wielkości jajek, grubości kokilek.

Smacznego.