Curry, które podbiło moje serce.


Zapragnęłam odrobiny słońca, koloru, ciepła i dreszczyku emocji. A ponieważ nie ma szansy na wyjazd w egzotyczne kraje, na wycieczkę wybrałam się na mojej patelni.


Trudno zrobić ładne zdjęcie potraw curry, dlatego już od dawna podaję sos i ryż osobno, tak by każdy połączył je sobie na talerzu, układając i mieszając według uznania. Czasem robię aureolkę z ryżu i w środek wkładam sos, szczególnie wtedy gdy jest tak piękny w kolorystyce jak ten kurczak po malezyjsku. Przepis znalazłam u mojego ulubionego Kulinarnego Diabła, ale odrobinę go zmodyfikowałam (naprawdę minimalnie, nie licząc zamiany udek na pierś), tak by pasował do naszych domowych gustów.

To co mnie uwiodło w tym sosie, który póki co jest najsmaczniejszym curry jakie kiedykolwiek jadłam to zharmonizowanie smaków. Zwykle w kuchni indyjskiej czy podobnej nie ma aż takiej równowagi. Tutaj ostrość dopełnia się ze słodyczą, słoność ani kwaskowatość nie kłócą się o palmę pierwszeństwa, a dodatek korzennych aromatów dopełnił podboju mego serca.

Gdy jeszcze doszedł do tego kokosowy ryż basmati z nutą imbiru zwycięstwo tego dania było przesądzone. Do sosu, nietypowo dla siebie, postanowiłam dać więcej papryczek chili niż zwykle. Nigdy jeszcze do żadnego dania, które by nie wypaliło mi języka i co gorsze także żołądka nie dodałam więcej niż jednej papryczki chilii. A tutaj dwie, całkiem ostre panny zadomowiły się w tym daniu, dając niezwykle przyjemny dreszczyk, swoje ostrze tracąc dzięki mleczku kokosowemu i jeśli się nie mylę, również dzięki trawie cytrynowej. Paradoksalnie w całym daniu najmniej czuć było imbir. Jednak od pierwszej chwili mi to nie przeszkadzało, gdyż dopełniał pozostałe smaki, dopominając się o swoje miejsce na podniebieniu dopiero po dłuższej chwili.

Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że to malezyjskie curry podbiło moje serce.

Kurczak po malezyjsku
(dla 6 osób, ja zrobiłam z 2/3 porcji)

Składniki na pastę curry:
5 ząbków czosnku, bez łupin, posiekanych
4-5 długich papryczek chilli, oczyszczonych z pestek, posiekanych
3 gałązki palczatki cytrynowej, oczyszczone, bez liści, pokrojone w plasterki
5 cm korzeń imbiru, obrany i posiekany
4 duże szalotki, obrane i posiekane
1 łyżeczka mielonej kurkumy
2-3 łyżki oleju z orzechów ziemnych

Składniki na kurczaka w curry:
cała pasta curry
1 kg udek z kurczaka, bez kości, pokrojonych na kawałki wielkości kęsa (dałam pierś kurczaka, więc danie dusiłam krócej)

2 łyżki oleju z orzechów ziemnych (dałam mniej niż 1 łyżkę)
2 cebule, obrane i posiekane w piórka
sól morska i świeżo mielony pieprz (sól pominęłam, gdyż danie było wystarczająco słone dzięki sosowi sojowemu i rybnemu, pieprz dałam na samym końcu, wraz z fasolką)
4 liście limonki kaffir
1 laska cynamonu
3 sztuki anyżu gwiazdkowatego
400 ml mleka kokosowego
100 ml bulionu z kurczaka
1 łyżeczka cukru palmowego (lub miałkiego trzcinowego)
2 łyżki sosu sojowego (dałam mniej o ok. 1/2 łyżki)
2 łyżki sosu rybnego (dałam mniej o ok. 1/2 łyżki)
400 g zielonej fasolki szparagowej, oczyszczonej i pokrojonej w 5 cm kawałki (dałam mrożoną, pokrojoną w kawałki 2 1/2 cm)
garść liści kolendry (pominęłam, gdyż jej nie miałam, ani w pobliskich sklepach nie udało mi się jej kupić, a na pietruszkę o dziwo nie miałam chęci)

Przygotowanie: Najpierw należy przygotować pastę curry. Wszystkie jej składniki zmiksowałam w blenderze na gładką pastę. Przygotowałam pozostałe składniki dania (należy mieć wszystko przygotowane, gdyż potem już tylko wrzucamy do garnka w kilkuminutowych odstępach). Na rozgrzanym oleju arachidowym (średni ogień) podsmażyłam pastę curry, aż zaczęła uwalniać aromat (ok. 4 minut). Potem dodałam cebulę i smażyłam do czasu aż nie zmiękła. Włożyłam kurczaka i smażyłam, aż z zewnątrz przestał być różowy. Dorzuciłam anyż, cynamon i listki limonki kaffir. Wlałam mleko kokosowe, bulion, cukier, sos sojowy i rybny. Zagotowałam na średnim ogniu, a potem zmniejszyłam ogień i dusiłam ok. 30 minut (udka do 40 minut) pod przykryciem. Na ostatnie 8 minut wrzuciłam fasolkę. Jeśli jest zbyt dużo tłuszczu (szczególnie, gdy używamy udek) należy zebrać nadmiar z powierzchni. Odstawiłam z ognia na kilka godzin (najlepiej na drugi dzień, by smaki się przegryzły, a mięso wchłonęło płyny). Przed podaniem podgrzałam. Podałam z ryżem kokosowym i dodatkową porcją fasolki. Można posypać liśćmi kolendry, ale ja to pominęłam.

Kokosowy ryż
(dla 6 osób, zrobiłam z 1/3 porcji jednego dnia i z 1/3 porcji drugiego)

Składniki:
1 łyżeczka oleju arachidowego
350 g ryżu jaśminowego, tajskiego lub innego długoziarnistego (ja dałam basmati)
200 ml mleka kokosowego
200 ml wody
5 cm korzenia imbiru, obrany, pokrojony na 2-3 części
szczypta soli

Przygotowanie: Ryż opłukałam i namoczyłam przez 30 minut (przy innym niż basmati nie trzeba namaczać). Odsączyłam. W rondelku podgrzałam olej, wsypałam ryż i przez 1 minutę smażyłam, ciągle mieszając. Wlałam mleko kokosowego, wodę, wrzuciłam imbir i szczyptę soli. Zagotowałam na średnim ogniu, zmniejszyłam ogień i gotowałam pod przykryciem przez 8-10 minut. Zdjęłam z ognia i zostawiłam pod przykryciem przez 5 minut. Spulchniłam widelcem. Podałam.

Moja uwaga: danie jest idealne na drugi dzień, także wymieszane uprzednio z ryżem i zabrane w lunchboksie, potem podgrzane jak bądź :-)

Źródło obu przepisów: Gordon Ramsay „Niedzielne przysmaki”

Smacznego.

Ciepło, słodko … gospodarnie.


Ja dalej pozostaję w zimowych klimatach. Wystarczy kilka chwil na mroźnym spacerze po zakupy, bym w drodze do domu marzyła o czymś rozgrzewającym. Kubek kakao? Hmmm, być może. Szklanka ciepłej herbaty? Niby tak, ale chciałoby się jeszcze trochę słodyczy i coś na przysłowiowy ząb.

Maślano-chlebowy pudding to odpowiedź na potrzebę wykorzystania resztek pieczywa, jak również na ogromną ochotę na coś rozgrzewającego i słodkiego. Moim zdaniem najlepsza wersja to ta, w której używamy podsuszonej już chałki czy innej niezbyt słodkiej drożdżówki, ale w gruncie rzeczy każdy chleb posmakuje Wam wybornie.


A prostszego przepisu na deser ze świecą szukać. Prosty kogel-mogel, lub nawet całe jajka ubite do białości z odrobiną cukru, zaparzone mlekiem i zapieczone. Jedna jest tylko żelazna zasada. Kromki pieczywa posmarowane masłem muszą (!) odleżeć przed pieczeniem przez 15 minut. Taka kąpiel daje ciastu nasiąknąć, wchłonąć smaki, by potem podzielić się swoim nowym obliczem.

Metod przygotowania też jest kilka. Znajdziecie i takie, gdzie autorzy kładą nacisk na całkowite zalanie płynem pieczywa, albo i takie gdzie masy mleczno-jajecznej ma być tyle co na lekarstwo. Osobiście jestem zwolenniczką złotego środka. Kromki układam przechylone, ale bliskie pionu, zalewając je masą od góry tak by zakryte zostały maksymalnie do połowy. Dzięki temu mamy konsystencję i miękką i chrupką, a jajeczny smak nie wybija się w całości, tworząc prawie niezauważalne tło dla kilku nut słodyczy – tych z pieczywa, tych z cukru lub miodu i tych z bakalii.

Do tego mocna czarna herbata i czujemy się jak w raju. Po pierwszej tradycyjnej wersji można jeszcze poeksperymentować ze smakiem. Dodać ulubionego likieru, mieszanki bakalii czy smakowego ekstraktu. Spodziewamy się gości i chcemy zrobić coś bardziej wykwintnego, ale nie ma czasu ani środków. Wystarczy zapiec małe, indywidualne porcyjki i udekorować je owocami. Wyśmienity rezultat gwarantowany … w każdym przypadku.

Maślano-chlebowy pudding

Przepisów jest tyle, co i gotujących, ale ten który ja używam jest najbliższy temu, który czas jakiś temu zamieściła u siebie Basia

Składniki:
14 kromek domowej chałki, powinna być już 2-3 dniowa, by była czerstwawa (to powinna być 1 średnia chałka) (jeśli użyjemy bezglutenowego pieczywa, danie będzie dobre na osób nietolerujących glutenu)
masło do posmarowania kromek
3 jajka
1-3 łyżek cukru (gdy robimy z chałki, lepiej dodać maksymalnie 1 łyżkę cukru, gdy ze zwykłego pieczywa, do 3)
1/2 l mleka
garść rodzynek (ja dałam żurawiny, gdyż i chałka była z żurawinami)
opcjonalne dodatki: chlust likieru lub ekstraktu, dodatkowe bakalie, przyprawy (np. kardamon)

Przygotowanie: Kromki chałki (nie pokrojone zbyt cienko) posmarować cienko masłem z obu stron i ułożyć w naczyniu, tak by były przechylone, ale nie położone ani w pionie. W tym czasie nagrzać piekarnik do 170 stopni Celsjusza. Z jajek lub żółtek wraz z cukrem ukręcić kogel-mogel (czyli ubić do białości), a mleko doprowadzić niemal do wrzenia. Cały czas ubijając jajka wlewać mleko cieniutkim strumyczkiem. Dodać likier/ekstrakt/przyprawy. Kromki posypać bakaliami i zalać mieszaniną mleczno-jajeczną, polewając wszystkie kromki od góry. Odstawić na 15 minut. Po tym czasie piec przez ok. 30 minut, do ścięcia masy i chrupkości wierzchołków kromek. Zajadać ze smakiem jeszcze ciepłe :-)

Smacznego.

Zimowa sonata.

 

Zima sprzyja monotonii barw. Biel lub szarobura kołdra otulają ziemię, w domu też z szaf i szuflad wyciągamy koce i ciepłe szale, a na talerze nakładamy rozgrzewające dania. Niestety ulubione przez wielu, w tym i przeze mnie gulasze czy potrawki, które tak cudownie pasują do menu w mroźne dni, nie wyróżniają się kolorem. Ciepłe, ale brązowe dania są cudowne, gdy wracam zziębnięta do domu, a one otulają mnie rozkosznie zharmonizowanymi smakami. Nie zachwycają jednak kolorami.

 

 


W ostatni weekend jednak zapragnęłam czegoś kolorowego na talerzu, ale wciąż pełnego mocnego smaku. Żeberka wieprzowe marynowane w sosie sojowym, syropie klonowym, imbirze i goździkach doskonale odpowiedziały na to zapotrzebowanie. Rumiane mięso, wilgotne i lekko pikantne pieściło nie tylko podniebienia, ale i nos swoim aromatem. Choć wciąż dominowały kolory brąz i złoty, było tam jeszcze miejsce na warzywa, które w zwykłych potrawkach duszą się przez dłuższy czas w sosie.


Dlatego obok żeberek ułożonych na aromatycznych kromkach wybornego chleba pojawiła się sałatka na ciepło, w której królował kolor pomarańczowy i fioletowy. Kiedy doszło do tego bordo i zieleń sałaty od razu zrobiło się ciekawiej.

A co spotkało nas na języku? Słodycz podpieczonych warzyw, kwaskowatość pomarańczy, wyrazistość goździków i cudownie upieczony czosnek, doskonały do rozsmarowywania na chlebie. Każdy smak dał się wyczuć oddzielnie, a razem zagrały wspaniałą zimową sonatę.

Żeberka w zimowej marynacie

Składniki:
1 1/2 kg żeberek wieprzowych

2 łyżki oleju/oliwy
3 łyżki sosu sojowego
1 łyżka kechupu
1 łyżka syropu klonowego/miodu leśnego
2 łyżki soku z cytryny
1 czubata łyżka tartego imbiru
1 łyżeczka mielonych goździków

Przygotowanie: Wszystkie składniki marynaty wymieszać. Żeberka pokroić na porcje po dwie kostki, oczyścić z nadmiaru tłuszczu i błon. Włożyć do torebki foliowej (ew. miski) i wymieszać dokładnie z marynatą. Jeśli zrezygnujemy z soku cytrynowego można tak potrzymać do 1 doby. Z sokiem cytrynowym powinno się marynować do 12 godzin. Najlepiej włożyć je w marynatę rano i popołudniu upiec.
Mięso wyjąć z lodówki na 1 godzinę przed pieczeniem. Wyjąć z marynaty, zachowując ją w miseczce. Mięso ułożyć na ruszcie ułożonym na blasze. Piec w 180 stopniach Celsjusza ok 1 godziny, często obracając i smarując marynatą.

Zimowa sałatka na ciepło

Składniki:
6 marchewek, pokrojonych w słupki
2 pomarańcze, podzielone na cząstki
4 czerwone cebule, podzielone na szóstki
1 mała główka czosnku, każdy ząbek oddzielnie, ale w łupince
1 łyżka oliwy

1/2 łyżeczki goździków
sól i pieprz

Przygotowanie: Marchewki i czerwone cebule wymieszać z oliwą, goździkami, solą i pieprzem. Dodać delikatnie cząstki pomarańczek. Upiec w 200 stopniach przez ok. 25 minut, aż marchewki zmiękną, ale w środku dalej będą chrupkie. Czosnek przed podaniem wyjąć z łupinek. Można od razu przygotować z niego i łyżki sosu z pieczenia warzyw pastę do smarowania chleba.

Smacznego.

Torty … wspaniała zabawa.

 

Lubię dekoracje na talerzu, ale nie wtedy, gdy przyćmiewają potrawę. Są jednak takie dania, które powstają po to, by być nośnikiem dekoracji. Torty!

 

Kiedy chcemy świętować czy to urodziny, czy to rocznice, czy to wspaniałe osiągnięcia, a do tego gdy to świętowanie odbywa się w szerszym gronie doskonale sprawdzają się torty. Nie raz piekłam już torty dla rodziny czy przyjaciół. Zawsze na twarzach biesiadników widziałam jak zachwycali się dekoracjami. Proste różyczki z czekolady czy marcepanu, rozetki z bitej śmietany, listki z masy cukrowej … a czemu nie pójść na całość?

I tak zaczęła się moja przygoda z tortami.


Ten najbardziej udany powstał dla przyjaciółki na urodziny, w czasie gdy dowiedziała się o płci swojego dziecka. Zainspirowany piękną stroną Cake Girl. Jasny i kakaowy biszkopt upiekłam oczywiście zgodnie z przepisem Roux. Po przecięciu na trzy części przełożyłam truskawkową masą, aż wyszedł najwyższy tort jaki piekłam do tej pory. Nasączony mocnym earl grey'em smakował wspaniale.


Ale w tym torcie nie o smak tylko chodziło, a o prezent sam w sobie. Formując grzechotkę czy smoczek, wałkując śliniaczek miałam ogromną zabawę, ale i poznawałam ciekawostki. Gdy masa po raz kolejny wałkowana na kolejną ozdobę, zaczęła mi się kruszyć od podsypywania cukrem pudrem, odkryłam olejowy trik. Odrobina oleju arachidowego zapobiegała przyklejaniu się masy do blatu, a jednocześnie nie pozwalała na jej wysychanie i kruszenie.

Jedna tylko uwaga! Naprawdę to musi być odrobinka oleju. Najlepiej cieniutko posmarować pędzelkiem blat, bo większa ilość może uniemożliwić sklejenie ozdób, a poza tym, kto chce jeść ociekający tłuszczem tort.


Przy okazji różnych tortów odnalazłam swój absolutny faworyt do przekładania biszkoptów. Masa powstała na bazie gęstego jogurtu i kremu cukierniczego z dodatkiem puree owocowego i miodu. Jest idealnie lekka, a dzięki żelatynie lub agarowi wystarczająco mocna, by utrzymać nawet wysoki tort.

Przy okazji eksperymentów nad tortem dla brata, okazało się, że nawet ogromna misa może przysłużyć się do zrobieniu tortu. Wystarczyło wyłożyć ją folią spożywczą (możliwie gładko), delikatnie posmarować olejem, wlać masę i poczekać aż odrobinę zastygnie w lodówce. Potem nałożyłam blat cienkiego biszkoptu, dociążając go, by skleił się z masą, ale w nią nie zapadł. Na drugi dzień wystarczyło obsypać tort kokosowymi wiórkami i wyszedł najlżejszy i najbardziej minimalistyczny tort jaki zrobiłam. Za to smak był doskonały, idealny na późną wiosnę i zwieńczenie popołudnia z dziećmi.


A najbardziej skomplikowany tort? To był ten pierwszy. Choć masa cukrowa była za gruba, a i sam tort niemiłosiernie słodki, wrażenie zrobił niezwykłe. Jak widać pieczony był dla siedmioletniej fanki Hannah Monthany, a wykorzystałam do niego również gotowy opłatek z nadrukiem i opłatkowe kwiatki.


Za to świeczki, ślimaczki, kokardki, całe pokrycie to był mój – a raczej nasz (mój i Męża) debiut. Przerażają Was błękitne palce po takiej zabawie. Bez obaw. Domyły się błyskawicznie, a jeśli nie chcemy się o to martwić, wystarczy użyć cienkich rękawiczek. Za to gwarantuję, że każde dziecko oszaleje ze szczęścia za kolorowy, bajecznie udekorowany tort.

Teraz zabieram się za dekoracje nie tylko piękne, ale i smaczne. Gdyż przyznaję, że taki tort z masą cukrową wygląda pięknie, ale sama masa to … to cukier. Każdy wie jak on smakuje. Niewiele pomaga użycie cukru pudru trzcinowego. Za to czekolada czy marcepan to już inna bajka. Taka, którą będę teraz poznawać :-)

Krem owocowy do tortów

Składniki:
Puree z 1 kg owoców (dobrze jest je przecedzić przez sitko, ale to wszystko zależy od owoców i gustu)
ok. 800 g gęstego jogurtu (bałkański, grecki – można też dodać śmietany kremówki)
krem cukierniczy z 6 żółtek (przepis poniżej)
miód do dosłodzenia (zawsze dosładzam do smaku, bo zależy to od owoców)
żelatyna/agar agar (najlepiej sprawdzić jakie proporcje podają na opakowaniu i rozprowadzić proszek w 50-100 ml mleka lub innego płynu)

Przygotowanie: Puree z owoców mieszam z jogurtem i kremem cukierniczym na jednolitą masę. Dosładzam do smaku miodem (pamiętając, że dekoracje i biszkopt też są słodkie, więc lepiej, żeby masa była trochę mniej słodka). Żelatynę lub agar rozpuszczam w ilości potrzebnej na ok. 2 l. płynu w dodatkowych 50-100 ml. mleka, zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Łączę wszystko i miksuję, by napowietrzyć masę (potrzebna jest do tego naprawdę duża miska, inaczej gruntowne sprzątanie kuchni gwarantowane).
Masę wkładam do lodówki na 10-15 minut, by zaczęła tężeć. Potem w tortownicy wyłożonej po bokach pergaminem powyżej jej wysokości, układam na zmianę biszkopty i masę.

Zwykle wkładam 1 biszkopt, potem masę, potem biszkopt i pozwalam temu się połączyć i zestalić. Potem znów masę, kolejny biszkopt i znów na 10 minut do lodówki. I tak w kółko, aż do wykończenia.

Ta ilość masy wystarcza na każdy z tych tortów powyżej. Pierwszy powstał na bazie 2 biszkoptów genueńskich (jeden jasny, drugi kakaowy), przeciętych na trzy. Było więc 6 warstw biszkoptu, 5 warstw masy, a na tym wszystkim, pod masą cukrową był krem maślany. Jest on konieczny by masa się nie odbarwiała od wilgoci kremu do przełożenia.

Drugi tort powstał w misce ok. 3 litrowej, a na spód upiekłam biszkopt genueński w 30 cm tortownicy w proporcjach na 20 cm tortownicę. Dzięki temu biszkopt był idealnie okrągły i cienki.

Trzeci tort to była smakowa porażka. Skorzystałam z przepisu Anny Olson na tort z białą czekoladą, ale wyszedł tak słodki, że nie dało się go jeść. Nie będę więc podawać przepisu, a tylko link do niego.

Krem maślany

Składniki:
3 białka
140 g cukru drobnego
50 ml wody
250 g masła, bardzo miękkiego
aromat waniliowy/laska wanilii

Przygotowanie: Masło ucieram z wanilią, żeby było puszyste. Potem szykuję bezę włoską. W oddzielnej misce ubijam białka, a w rondelku gotuję syrop z wody i cukru, aż osiągnie temperaturę 115 stopni Celsjusza (przydaje się tutaj termometr cukierniczy lub wprawne oko – tutaj). Powoli wlewam do prawie ubitych białek syrop, cały czas ubijając. Gdy wleję cały, ubijam ok. 10-15 minut na wysokich obrotach, do momentu, aż beza osiągnie temperaturę pokojową. Wtedy po łyżce dodaję masło, dalej miksując, teraz jednak na średnich obrotach.

Ten krem idealnie nadaje się do sklejania różnych warstw czy dekoracji. Można go też zabarwić, najpierw barwiąc masło wybranym barwnikiem. Konieczny jest też do oddzielenia innych kremów na bazie śmietany czy jogurtu od lukru i barwników. Inaczej wyjdą nam zacieki.

Krem cukierniczy di Luca Montersino

Składniki:
100 g żółtek (zwykle ok. 6 szt.)
100 g cukru drobnego (6 łyżek)
wanilia lub inny dodatek smakowy
11,5 g skrobi kukurydzianej (można zmieszać pół na pół ze skrobią ryżową) (nie bardzo czubata 1 łyżka)
260 ml mleka pełnotłustego (ale używałam też wszelkich innych)
75 ml kremówki (czasem jak zabrakło mi kremówki, dawałam mleko skondensowane niesłodzone, albo samo mleko, dolewając po prostu te 75 ml mleka)

Przygotowanie: Mleko z kremówką podgrzewam powoli w garnku. W tym czasie żółtka ubijam z cukrem i dodatkiem smakowym. Gdy mam już puszystą, jasną masę przesiewam skrobię i delikatnie ubijam przez ok. 1 minutę. Mleko doprowadzam do wrzenia. I tutaj zaczyna się magia. Ogień zmniejszam na malutki, a żółtka wlewam na gotujące się mleko. Nie mieszać!!! Żółtka zostają na górze. Gotuję tak przez ok. 1 minutę, aż mleko zacznie wychodzić bokami (trzeba pilnować wysokości ognia – musi być naprawdę malutki). Po tym czasie trzepaczką mieszam kilka razy, wyłączam ogień i mieszam dalej, aż uzyskam jednolitą konsystencję. Potem szybko schładzam przekładając do miseczki, którą wkładam do większej wypełnionej lodem i zimną wodą. Krem przykrywam posmarowaną masłem folią, tak by dotykała powierzchni kremu. Nie zrobi się wtedy kożuch.

Wiem, że ta metoda jest daleka od tej tradycyjnej, gdzie żółtka gotuje się z mlekiem, cukrem i skrobią, długo ubijając i modląc się by się nie ścięło. Ale przy odrobinie odwagi, koncentracji i szybkości udaje się idealnie. Wyszedł mi za każdym razem, a robiłam go już niezliczoną ilość razy. Również do makaroników. Połączony z roztopioną czekoladą, jest doskonały do przełożenia tych piękności.

Przepis dostałam od Eli, a ona od znajomego cukiernika. Dzięki Elu :-)

Biszkopty do tortów zawsze piekę z przepisu Roux. Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Zwykle dzielę je na trzy części, nasączam albo wybranym alkoholem, albo syropem z herbatą lub kawą. Wszystko zależy od smaków tortu.

 

Masa cukrowa

4 łyżeczki żelatyny rozpuścić w 70 ml wody razem ze 100 g glukozy (w proszku lub w żelu) w kąpieli wodnej. Nie wolno zagotować! Gdy syrop ostygnie dosypać stopniowo cukier puder. Dobrze jest mieć przygotowane ok. 800 g, ale zwykle schodzi mi sporo mniej. Zagnieść rękami na stolnicy, do uzyskania elastycznego "ciasta".

Barwniki należy dodawać w zależności od ich konsystencji. Barwnik w proszku dodajemy wraz z pierwszą partią cukru pudru (to powinna być mała ilość cukru pudru). Barwniki w żelu, paście lub płynie dodajemy po wyrobieniu masy i podsypujemy cukrem pudrem w zależności od wilgotności barwnika.

Zamiast lub dodatkowo do barwników można dodawać jakieś smakowe dodatki. Najlepiej w proszku, takie jak suszone i sproszkowane skórki cytrusów, owoce ewentualnie kawę. Zastanawiam się nad możliwością dodania kakao, ale tego jeszcze nie sprawdzałam.

Smacznego.

 

Wyobraźnia bez granic.


Makaroniki to pasja niezmierzona i nieustająca. Tylko na krótką chwilkę zastąpiło je szaleństwo na tle ptysi (o których już wkrótce), ale i wtedy makaroniki musiały się pojawić.


Ale, ale … od początku. Najpierw muszę wszem i wobec oznajmić, że powstała kolejna Loża M… Loża Makaronikowa rzecz jasna :-D, a jej honorowym członkiem jest nie kto inny tylko wytrwały i zdeterminowany Mały Dżentelmen (vel Synek Lo). Było to już czas temu pewien, gdy kilka warszawskich Kuchareczek spotkało się znów w moim Szczęściu (vel kuchni), a towarzyszył nam nasz Mały Czeladnik. Kakaowe makaroniki przekładałyśmy kremem z czekolady, wymieszanym a to z drobinkami ziaren kawy a to z pomarańczową esencją. Niebo na podniebieniu!


Potem cały listopad upłyną mi pod znakiem makaronikowych szaleństw. Powoli dochodzę do wniosku, że po kilkuset makaronikach … zaczynam mieć wprawę.

Te, które tutaj widzicie to połączenie cynamonowych i pomarańczowych muszelek, przełożonych czekoladowym budyniem, aromatyzowanym wodą z kwiatów kewra. Były jednak i zielenią pyszniące się pistacjowe muszelki, kwiatowo pachnące różane piękności czy nawet bajkowo niebieskie skorupki, które różę z opowieści o Pięknej i Bestii mi przypominały. Tych nie udało mi się ładnie uwiecznić, ale zajrzyjcie do Oczka, gdyż to właśnie dla tej zwariowanej i kochanej Babeczki tort urodziny nie mógł być inny niż … makaronikowy.


A potem? Potem znów były makaroniki. Kolejne muszelki wyskakiwały z pieca, a ja notowałam spostrzeżenia. Wymyślałam połączenia smaków i kolorów, aż do przesłodzenia poznając granice makaronikowych możliwości.

Czy je poznałam? Czy one w ogóle istnieją? … Oczywiście, że nie. Wyobraźnia nie ma przecież granic :-)

Makaroniki pomarańczowo-cynamonowe
(na podstawie makaroników Felluni)

Zasada Felluni:
70 g białek – 170 g cukru pudru – 100 g migdałów

70 g białek, wysuszonych przez 3-5 dni na blacie, ubić na średnio sztywno i dodać
35 g cukru pudru i ubić na max
barwnik w proszku wmieszać (choć ja go zwykle dodaję w czasie miksowania cukru pudru z migdałami), a następnie
135 g cukru pudru, zmiksować ze 100 g migdałów blanszowanych (lub płatków migdałowych), wraz z ewentualnymi dodatkami smakowymi (w tym przypadku była to w jednej części skórka z pomarańczy, a w drugiej cynamon z kawą rozpuszczalną) najpierw w mikserze, potem w młynku do kawy, by uzyskać bardzo drobne zmielenie. Wmieszać tant-pour-tant bardzo krótko.

Przełożyć do rękawa cukierniczego, wycisnąć równe krążki na blachę wyłożoną pergaminem (lepiej matą teflonową, gdyż z niej wygodniej się odklejają makaroniki po upieczeniu). Blachą należy delikatnie, ale stanowczo uderzyć o miękką powierzchnię, najlepsze jest do tego łóżko lub tapczan, by masa równomiernie się rozłożyła, a ewentualne czubeczki pochowały. Ciasteczka można posypać czymś (np. sproszkowanymi owocami, drobno zmielonymi, lub drobno zmieloną kawą, ale nie drobinkami czekolady! ważne, by posypka w czasie pieczenia się nie roztopiła!).

Potem odkładamy blachy na ok. 30 minut, by makaroniki podeschły i utworzyła się na nich cienka skorupka (będzie można bez przyklejenia dotknąć je delikatnie palcem). Piekłam w 140 stopniach przez ok. 12-15 minut. Czas pieczenia w każdym piekarniku może być różny – nie poddawajcie się – ja dopiero po kilkunastu próbach doszłam do odpowiedniej temperatury. Nie ma to jak wytrwałość w kuchni :D
Makaroniki nie powinny się zbrązowić!

Po upieczeniu, zwykle delikatnie zdejmuję całą matę z wciąż ciepłej blachy z jeszcze przyklejonymi do niej ciasteczkami. Pozwalam im ostygnąć na macie ułożonej na kuchennej kratce i dopiero potem odklejam makaroniki w następujący sposób: unoszę delikatnie matę/pergamin i odklejam ciągnąc ją delikatnie w dół, ciasteczko trzymając w pionie. Dzięki temu nic nie zostaje przyklejone do maty.

Przestudzone makaroniki możliwie szybko należy przełożyć masą. Ja przełożyłam je czekoladowym kremem, na bazie kremu cukierniczego, czekolady i wody z kwiatów kewra. Najlepsze na drugi dzień, po kilkunastu godzinach w lodówce, szczelnie zamknięte w pudełku.

Źródło: Fellunia

Smacznego.