I znów o burakach.

Pomimo rozkwitającej wiosny nie skończyłam z burakami. Po zimnym barszczyku wiedziałam, że jest jeszcze jeden buraczany przepis Clarissy, który muszę wypróbować. Nie tylko dlatego, że buraki to wspaniałe warzywa, a ich podpieczenie intensyfikuje ich słodycz, ale i dlatego, że przepis ten pochodzi z rodziny mojej "inspiratorki". A ponieważ zbliża się wielkimi krokami Festiwal SIMCHA, na którym niestety nie uda mi się pojawić, inspiracje o żydowskim gotowaniu szukam wszędzie indziej.

Jennifer Hyman, żona kuzyna Clarissy robi konfiturę z buraków na każde Pesach. Święto to wywodzi się z prastarych świąt wiosennych, ale przede wszystkim upamiętnia Exodus, ucieczkę z egipskiej niewoli. Przez osiem dni unika się wtedy mąki czy enzymów fermentujących, jedząc macę – "chleb nędzy", pamiątkę pośpiechu opuszczania Egiptu. Zwyczaje związane z tym świętem są bardzo zróżnicowane, od egipskiego dżemu kokosowego poprzez aszkenazyjską konfiturę z buraków czy cukierki z kandyzowanej marchwi. Brzmi smakowicie? A jakże :-)



I właśnie o konfiturze z buraków dzisiaj mowa. Ten niezwykły smakołyk niejako wymyka się zaklasyfikowaniu. To ani konfitura ani dżem, brak mu również kwaśności, by określić go mianem chutney'u. Bliższy jest cukierkom zanurzonym w syropie. Kuszące i rozkosznie miękkie, ale wciąż jędrne kawałki buraków, gładkie, zmiękczone migdały, chłoną słodycz z syropu, a ziemistość z buraków, podkreśla ich własną goryczkę. Imbir tylko przez chwilę pojawia się na podniebieniu ze swoją ostrością, a cytrynowy aromat przyjemnie łączy wszystkie składniki w całość.



Uwielbiam desery czy południowe małe co nieco złożone z jogurtu i dżemu, czasem z dodatkiem granoli. Dzisiaj jedząc taką przekąskę miałam wrażenie, że moje podniebienie rozpływa się w rokoszy. Delikatne, satynowe kawałki buraków i migdałów, skąpane w jogurcie tak przyjemnie łagodziły chrupkość granoli. Od razu zaczęłam sobie wyobrażać, jak by smakowały na kawałku macy …

… Już wiem, co jutro będzie na lunch.


Konfitura z buraków Jennifer Hyman
(albo buraczane cukierki kandyzowane – według mnie)

Składniki (na 2,75 kg konfitury):
3,25 kg buraków (miałam mniej – ok. 2,1 kg)
2,1 kg cukru (dałam ok 75 dag trzcinowego)
6 cytryn
1 czubata łyżka mielonego imbiru (ja dałam świeżo starty świeży imbir)
duża garść sparzonych migdałów (ja dałam ze dwie garści, ok. 1 1/2 szklanki)

Przygotowanie: Według oryginału buraki należy obrać i ugotować w wodzie, ale ja upiekłam je w nasmarowanej oliwą folii przez godzinę w 200 stopniach Celsjusza. Potem obrałam je i pokroiłam na kliny, a potem na trójkątne kawałki. Wrzuciłam buraki do garnka, podlałam odrobiną wody (ok. 2 łyżki), wsypałam cukier i gotowałam na małym ogniu, cały czas mieszając, póki nie rozpuścił się cukier. W tym czasie sparzyłam cytryny, obrałam ze skórki i albedo, a miąższ drobno posiekałam.
 
Po godzinie gotowania buraków w syropie powinno się dodać cytryny, ale ponieważ moje buraki puściły tyle soku, że miałam zupę, a nie syrop, gotowałam dłużej, aż zredukowałam syrop do 1/4. Tak by był gęsty i intensywny. W miedzy czasie dodałam też migdały, by zmiękły razem z burakami i pięknie się zabarwiły. Dopiero gdy syrop się zredukował, dorzuciłam cytryny i gotowałam jeszcze ok 30 minut (a nie jak w oryginale 1 1/2 godziny). Gdy konfitura była już gotowa, dodałam imbir i konfiturę przełożyłam do wysterylizowanych w piekarniku słoików.
 
Zakręciłam i pasteryzowałam w piekarniku. Ponieważ słoiki były małe (ok. 250 ml pojemności) pasteryzowałam je ok. 30 minut. Potem zostawiłam je do ostygnięcia w stygnącym piekarniku.

Źródło: Clarissa Hyman "Kuchnia żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata"

Smacznego.

Przenikanie kultur i co by było gdyby.

Jest kilka dań, które nieodmiennie kojarzą mi się z kuchnią żydowską, ale i z kuchnią polską. Należą do nich m.in. cebularze oraz placki ziemniaczane, po żydowsku nazywane latkes. Inna nazwa, ale dokładnie ta sama technika, te same składniki i ten sam wspaniały smak.



Rzadko smażę placki, gdyż smażone potrawy nie najlepiej wpływają na mój schorowany żołądek, ale kiedy już pojawiają się na stole, wyłączam umiar i rozsądek, zajadając je posypane solą i zanurzone w śmietanie. Zwykle nic więcej do nich nie dodaję. Ich smak, jedyny w swoim rodzaju w połączeniu z efektem smażenia to coś co nie potrzebuje dodatków. Chrupkie, cieniutkie, z delikatną warstwą puchatego ciasta w środku są wspaniałe. Taki comfort food niezależnie od sezonu.

Ale tym razem posłuchałam się Clarissy, która w moim kuchennych inspiracjach stała się niemalże moją koleżanką, która podpowiada mi smakowite połączenia. Do tego nigdy nie mogę oprzeć się daniom naszym, tradycyjnym, smakom które wyrosły w naszej ziemi. A co jest bardziej polskie od buraków?



Jednak placków z buraków ani buraczanych latkes nie chciałam robić. Zaczytana w historii Avrama i Mishy Zeleznikov, którzy po wojennej zawierusze odnaleźli swoje miejsce w Australii, pomyślałam jak mogłoby wyglądać "moje" życie, gdy moja Babcia w podobnej sytuacji, gdy dano jej wybór – bilet do Polski albo do Anglii czy Australii, wybrałaby jak państwo Zeleznikov. Czy poznałabym wtedy w Melbourne Cafe Scheherazade? Czy piłabym ich barszczyk?

Postanowiłam wypróbować ten smak. Ciepło wiosny, prawie jak lata coraz śmielej rozgaszcza się u nas, więc idea chłodniku bardzo mnie pociągała. A gdy miały do tego dojść jeszcze placki ziemniaczane, niecierpliwie czekałam na powrót Męża i pałaszowanie obiadu.



Nie zawiodłam się na tym połączeniu. Kwaskowato-słodkawy barszcz, chłodził w ciepłe popołudnie, a wciąż jeszcze ciepłe placki zanurzane w miseczce ze śmietaną, posypane płatkami soli sprawiały, że chcieliśmy jeść więcej i więcej. I choć może mi nie uwierzycie, ale porcja placków i blisko połowa barszczu zniknęły w jedno popołudnie. Spróbujcie tych smaków, a przenikanie kultur kulinarnych pomoże inaczej spojrzeń na to co tradycyjne i to co egzotyczne.


Latkes (placki) ziemniaczane

Składniki (na ok. 4-5 osób, my zjedliśmy je we dwójkę :D)
1 kg ziemniaków
1 cebula
25 g mąki macowej (lub zwykłej)
1 ubite jajko
sól i pieprz
olej arachidowy do smażenia
mięta i płatki soli do dekoracji
śmietana jako dodatek

Przygotowanie: Cebulę obrałam, zachowując ją w całości, wraz z ogonkiem i taką obraną włożyłam na ok. 10-15 minut do zamrażalnika. Ziemniaki obrałam i starłam na ręcznej, drobnej tarce. Moim zdaniem żadna inna się nie nadaje :). Potem starłam lekko zmrożoną cebulę (dzięki temu nie płacze się podczas jej tarcia czy krojenia). Ziemniaki i cebulę porządnie odcisnęłam przez ściereczkę kuchenną. Dodałam mąkę, jajko, sól, pieprz. Na patelni rozgrzałam olej. Nie za bardzo, bo placki spalą się z zewnątrz, a będą surowe w środku. Formowałam cienkie placki i smażyłam po kilka minut z każdej strony. Przed dodaniem nowej partii placków, dolewałam olej. Odsączałam placki na papierowych ręcznikach. Po usmażeniu posypałam je płatkami soli, podałam ze śmietaną, miętą i barszczykiem na zimno.

Źródło: Clarissa Hyman "Kuchnia żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata"

Barszczyk czerwony a la Cafe Scheherazade

Składniki (na 4 osoby, choć moim zdaniem spokojnie na 6 do 8)
5 buraków, dokładnie umytych, nie obranych
oliwa/olej
2 litry wody (ja dałam mniej, ok. 1 litra)
1 łyżka soli (ja dałam mniej)
100 g cukru albo mniej, zależnie od upodobań (ja dałam 8 łyżek)
100 ml soku z cytryny (czyli z ok. 3 cytryn, ja dałam z 2)
250 ml jogurtu (ew. śmietany)

Przygotowanie: W oryginale buraki należy obrać i ugotować w wodzie z solą i cukrem. Potem dodać sok z cytryny i jogurt lub śmietanę, zmiksować i schłodzić. Ja buraki upiekłam zawinięte w posmarowaną oliwią folię. Potem lekko je przestudziłam, obrałam, pokroiłam i dodałam do garnka z gorącą wodą. Gotowałam chwilę z cukrem i sokiem z cytryny, zmiksowałam i odstawiłam do ostudzenia. Gdy przestygła dodałam jogurtu, zmiksowałam jeszcze raz i ostudziłam do temperatury pokojowej. Potem podawałam też schłodzone (po jakiś 10 minutach ogrzania na blacie).
 Doskonałe z plackami ziemniaczanymi ale i samo, popijane jako lunch na skąpanym słońcem balkonie.

Źródło: Clarissa Hyman "Kuchnia żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata"

Smacznego.

O znaczeniu marchewki, czyli na szczęście po przeprowadzce.

W moim życiu ostatnio wiele się dzieje. Począwszy od tego, że zamieniam się w ogrodniczkę i już planuję co smacznego będę zbierać w przyszłym roku z mojej małej działeczki, intensywnie, czasem nawet na granicy szaleństwa pracuję nad nową odsłoną mojego wirtualnego kątka. I tak samo jak z pracą na działce, tak i zmagania komputerowe czasem doprowadzają do furii, na przykład, gdy kolce uschniętej róży rozharatały mi skórę ręki, albo gdy po raz kolejny zmiany w blogu nie chcą się pojawić. Na szczęście miałam wsparcie mojego Ukochanego, który od niedawna ma u mnie tytuł Najbardziej Cierpliwego Informatyka na świecie. Wierzcie mi, przy moim temperamencie oraz ogólnej niechęci do kodu html zasłużył na niego w pełni :-)
 
Projekt działka dzień 1
 
I cóż. Zmianami w ogródku na razie się Wam nie pochwalę. Trzeba będzie na nie poczekać jeszcze długo, ale zmiany na blogu … hmmm … no sami widzicie. A ponieważ Kuchnia Szczęścia jest po przeprowadzce i zmianie image, chciałam dać jej coś na szczęście. Z początku nic nie przychodziło mi do głowy. A raczej miałam tak wiele pomysłów, że na nic nie mogłam się zdecydować. Ale zbliżający się Festiwal SIMCHA oraz moja ostatnia inspiracja żydowską kuchnią, podsunęły mi wspaniały pomysł … marchewka.

Dlaczego akurat to pomarańczowe warzywo? Otóż marchewka w kuchni żydowskiej jest niezwykle popularna, a przede wszystkim symboliczna. Dodaje się ją niemalże do wszystkiego, a jej kolor i kształt pokrojonych talarków ma ogromne znaczenie. Oznacza pomyślność, szczęście, bogactwo. Dlatego zabierając się za gotowanie dań żydowskich wiedziałam, że muszę zrobić coś marchewkowego, co jednocześnie stanie się szczęśliwą wróżbą dla mojego Szczęścia. Sałatka z marchewki ani cymes jakoś mnie nie ciągnęły tym razem. Może przejadłam się już nimi zimą. Co więc zrobić?

Staroświecki słodki kugiel marchwiowy

I czym to ma być? Obiadem, śniadaniem, przekąską, czy deserem? I znów z pomocą przyszła mi moja ulubiona książka. Przeglądałam ją, podziwiałam zdjęcia, zatapiałam się w opowieściach, aż tu nagle przewracając stronę zobaczyłam to, na co miałam ochotę.

Kugiel marchewkowy to słodkawy deser, który wzbogacony przeze mnie … a jakże … kardamonem, zachwycał. Najlepszy na ciepło i aż prosił się o łyżkę jogurtu czy lodów. Siedzieliśmy na balkonie, popijaliśmy go kawą, a ostatnie chłodniejsze powiewy owiewały nam twarze. W takich chwilach nie mówi się nic. Na twarzach rozgaszcza się błogi wyraz zadowolenia, myśli swobodnie płyną do przodu, a na podniebieniu rozlewają się słodkawe smaki marchewki, ostrawy, lekko ziemisty kardamon, akcenty daktyli i rodzynek … bajka normalnie. Nawet rozdrażnienie bloggerem, wordpressem i innymi programami odchodzi w zapomnienie :-)

I jak tu się dziwić, że na słowo "kugiel" aż ciepło robi się na sercu tym, którzy znali go od małego, którym babka nakładała go łyżką ze starej brytfanki, czy matka kroiła kawałek na święta. Można uwierzyć, że po takim smakołyku sama pomyślność nas czeka :-)


Staroświecki słodki kugiel marchwiowy
(Pudding marchwiowy, na 4-6 osób)

Składniki:
3 łyżki mąki ziemniaczanej
8 łyżek słodkiego, czerwonego wina (np. porto lub sherry, ja dałam naszą wiśniówkę)
450 g tartej marchwi
100 g cukru brązowego (ja dałam ok. 70-80 g)
8 łyżek drobno zielonej mąki macowej (ja zmieliłam po prostu macę na mąkę)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka mielonego cynamonu (zastąpiłam kardamonem)
skórka z 1 cytryny
sok z 1 cytryny
1 jajko, ubite
50 g rodzynek
50 g drobno pokrojonych daktyli
100 g stopionego masła

Przygotowanie: Najpierw nagrzałam piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Mąkę ziemniaczaną rozprowadziłam winem. Potem dodałam kolejne składniki i dokładnie wymieszałam. Przełożyłam mieszaninę do natłuszczonej formy (ok. 20 cm x 25 cm) i piekłam do czasu aż utworzyła się chrupka, złocista skórka, przez ok. 1 godzinę. Najlepsze jeszcze ciepłe, choć wśród biesiadników byli i zwolennicy zimnego. Jak podaje Clarissa Hyman po zjedzeniu go, należy położyć się spać na resztę dnia :-)

Źródło: Clarissa Hyman "Kuchnia Żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata"

Smacznego.

Żydowska penicylina inaczej, czyli żydowskiego gotowania początek.

Pod koniec maja w jednym z piękniejszych polskich miast, Wrocławiu, zaczyna się Festiwal Kultury Żydowskiej SIMCHA. Kiedy dowiedziałam się o nim, od razu powstało pragnienie, by się tam udać, spróbować żydowskich smaków, posłuchać muzyki, poznać bliżej tę kulturę. Niestety maj to dla mnie zawsze bardzo napięty czas i rzadko udaje mi się wyrwać wtedy z Warszawy. Jednak już sama lektura strony Festiwalu i korespondencja z Organizatorami, była smakowitą inspiracją, której nie mogłam się oprzeć. Wiedziałam więc, że w najbliższych tygodniach moja kuchnia znów będzie gościć i te bardziej i te mniej tradycyjne potrawy żydowskie. Przecież od kiedy zaczęłam gotować to właśnie dania tej kuchni były tymi, które ogromnie mnie przyciągały.


Wcale nie dlatego, że metody do ich gotowania są szczególnie nowatorskie czy stanowiące wyzwanie, wcale nie dlatego, że to najsmaczniejsze czy najbardziej oryginalne smaki, choć smaku i ciekawych doznań nie można im odmówić. Za to jest w niej to coś, co porusza struny mojej duszy. Rodzinność, ciepło, rozsądek i mądrość … tradycja. Wiem, że zabrzmiało to jak tani cytat ze "Skrzypka na dachu", ale to właśnie tradycja sprawia, że więzi rodzinne są silne i trwałe, że nawet w czasie burz, jakie rodzinę mogą nawiedzić, jej członkowie mają poczucie pewności i bezpieczeństwa, gdy przed nimi na stole pojawi się czulent czy kugiel, a przede wszystkim "żydowska penicylina" – rosół z kury.

Jak pisze Clarissa Hyman, której książka stale towarzyszy mi w czasie kulinarnych inspiracji, zupa ta "jednoczy cały żydowski świat". I nie można się temu dziwić. Złocisty, pełen smaku płyn nie tylko dobroczynnie wpływa na zdrowie, ale podnosi na duchu niezależnie czy za oknem pada śnieg, czy niebo zasnuły ciemne chmury, czy wręcz przeciwnie – słońce praży, a na twarzy czujemy lekki wiaterek. Kiedy usłyszałam o Festiwalu, od razu zapragnęłam kubka tej niezwykłej zupy w moich rękach. Nic więc dziwnego, że od razu powędrowałam po przepis Clarissy.

 
Jednak kiedy zaczęłam czytać ją od początku do końca, kilka stron za rosołem z kury, zobaczyłam inną jego wersję. Rosół Curaçao z kurczaka od razu mi się spodobał. Tradycyjny żydowski rosół, to przede wszystkim drobiowo-wołowy smak, z niewielkim dodatkiem warzyw i przypraw. Mój ulubiony rosół to wersja bardzo zbliżona do tej, jaką kiedyś Poleczka pokazała na swoim Stoliku, a którą ja przemieniłam swego czasu w azjatycką wersję. Za to rosół, który powstał w Curaçao, to można by powiedzieć kompromis między tymi daniami. Dodatek limonek i kukurydzy, oraz sporej ilości pomidorów na początku sprawił, że byłam pewna że uzyskam smaczną pomidorówkę, a nie zupę o głębokim smaku. Nic jednak bardziej mylnego. Zamiana kurczaka na bażanta, również nie była ogromnym wystąpieniem wbrew zasadom kuchni żydowskiej, gdyż jak podaje Clarissa Hyman, bażanty mogą być używane w koszernej kuchni, a skoro dwie tuszki leżały sobie w lodówce i czekały na spożycie, wiedziałam że nie mogę pozwolić im się zmarnować. Wszak w kuchni żydowskiej rozsądne gospodarzenie produktami jest jedną z głównych jej idei.

Czytając o tworzeniu się społeczności żydowskiej na tej pięknej wyspie Antyli Holenderskich, dowiedziałam się jak ważne pomimo oddzielenia były ich związki z macierzystą gminą w Amsterdamie. Miejsce, które stało się od 1634 roku dla nich domem i schronieniem przed inkwizycją, było małym światem tolerancji i współistnienia wielu kultur i ras. Tego właśnie obrazem jest ten rosół. Tam, gdzie limonki i kukurydza są powszechne, musiały pojawić się w daniu, tak ważnym, scalającym żydowskie rodziny. W tej najstarszej gminie żydowskiej w Nowym Świecie, kuchnia odmieniła swoje oblicze, ale pozostała też wierna tradycyjnym smakom.

Właśnie to przywiązanie do korzeni, szacunek dla tradycji w połączeniu z tolerancyjnym uwzględnieniem nowego miejsca w świecie, sprawił, że na naszym stole pojawił się ten rosół. Słodkawy od marchewek i kukurydzy, lekko kwaskowaty dzięki pomidorom, ale przede wszystkim mięsny i esencjonalny dzięki bulionowi ugotowanemu na kościach i dodatkowi bażanta rozpieścił nasze podniebienia. Jego piękna pomarańczowa barwa prawie jak zachodzące słońce jednoczyła się z zielenią dymki i papryki, jasnobrązową barwą bażanta i niewinną bielą plasterków ziemniaków. Plasterki marchewki niczym dukaty przynoszące pomyślność dopełniały wszystko zarówno swym kolorem jak i słodkawym smakiem, dając poczucie szczęśliwego posiłku, a mnie dopingując do kolejnych smakowitych spotkać z kuchnią żydowską. Co teraz pojawi się na naszym stole?


Rosół Curaçao z kurczaka (u mnie z bażanta)

Składniki:
1 kurczak (ok. 1,2 kg) (u mnie 2 bażanty o wadze ok. 0,7 kg)
2-3 świeże limonki
3 łodygi selera naciowego, pokrojone w kosteczkę
2 zielone papryki, pokrojone w cienkie paseczki
1 mała cebula, drobno posiekana
1 ząbek czosnku, drobno posiekany
3 marchewki, pokrojone w cienkie talarki
2 dymki, drobno pokrojone (biała i zielona część)
2 pomidory, drobno pokrojone (u mnie w półplasterki, ale myślę, że następnym razem lepiej dodać sparzonego pomidora, pokrojonego w drobną kostkę)
2 łyżki przecieru pomidorowego
450 g kości na zupę (nie dałam, gdyż zamiast wody dałam esencjonalny bulion z kurczaka, ugotowany na korpusach i resztek z pieczonego całego ptaka)
3 kostki rosołowe (nie używam kostek, dałam bulion zamiast wody)
1 kaczan młodej kukurydzy, ziarna odcięte (ja dałam kukurydzę z puszki, ale w sezonie lepiej użyć świeżej)
4-5 ziemniaków, pokrojonych w plasterki
ok. 100 g wermiszelu (albo więcej według uznania – ja nie dałam)
sos worcester (według uznania)
sól, pieprz
liść laurowy

Przygotowanie: Bażanty natarłam sokiem z limonek i ułożyłam na warstwie pokrojonych warzyw: marchewki, selera naciowego, pomidorów, cebuli, białej części dymki, papryki, czosnku (jeśli nie używacie bulionu, to teraz też należy dodać kości na zupę). Dodałam przecier i zalałam bulionem z kurczaka. Dodałam pokruszony liść laurowy. Zagotowałam, odszumowałam, zmniejszyłam ogień i gotowałam ok. 25-30 minut. Po tym czasie wyjęłam bażanta, by lekko przestygł, a potem oddzieliłam mięso od kości i pokroiłam na kawałki. W tym czasie do garnka wrzuciłam ziemniaki, doprawiłam do smaku i gotowałam do miękkości ziemniaków. Potem dodałam kukurydzę (gdybym używała świeżej, dodałabym ziarna tuż przed ziemniakami – dlatego, że ziemniaki pokroiłam naprawdę cienko).

Według oryginalnego przepisu po wyjęciu kurczaków/bażanta z rosołu, należało wyrzucić wszystkie warzywa oraz kości poza marchewką, dodać kostki rosołowe. Ponieważ już wcześniej zamiast wody użyłam bulionu ugotowanego na korpusach kurczaków i warzywach, pominęłam ten etap, a z warzyw pozbyłam się tylko resztek pomidorów. Papryka zachowała całkiem przyzwoicie swój kształt, więc dostała ułaskawienie i została w zupie. Podobnie cebula i seler.

Po ugotowaniu ziemniaków i ew. kukurydzy do miękkości, można dorzucić wermiszel, ale ja pominęłam już dodatek makaronu i gdy ziemniaki były gotowe, doprawiłam solą, pieprzem, sosem worcester i wyłączyłam ogień.

Do garnka powędrowały kawałki mięsa bażanta, a cały rosół poczekał na drugi dzień, by smaki się ze sobą przegryzły. Można jednak jeść już od razu, ja jednak lubię jak większość dań duszonych czy zup, przegryzie się, tak by smaki się połączyły, tworząc spójną całość. Dlatego zwykle takie dania szykuję dzień wcześniej, wieczorem, a podaję na obiad na drugi dzień, po lekkim podgrzaniu. Wtedy też należałoby dodać makaron, gdyby go użyć, ponieważ stygnąć z zupie tylko by się rozgotował.

Źródło: Clarissa Hyman "Kuchnia żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata"

Smacznego.  

Skarby przeszłości i dzisiejsza Tili.

Ostatnio kilka razy dostałam zaproszenia do zabawy, by zdradzić kilka tajemnic, coś o sobie powiedzieć. I choć jestem straszliwą gadułą, to pisać tylko o sobie nie umiem. Jednak jeśli chcecie poznać choć trochę dzisiejszą Tili, zapraszam do wywiadu w portalu We Dwoje, gdzie odsłaniam trochę zaplecza mojej Kuchni Szczęścia :-)
 
 
Lubię marzyć, ale i myśleć o tym co tu i teraz, lubię też wspominać. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość ma dla nas wiele skarbów, których odkrywanie przynosi wiele szczęścia. Dlatego zawsze chętnie wracam do dawno odkrytych receptur szczególnie, gdy pojawiały się na początku mojej kulinarnej drogi. Odkryć je na nowo, zmodyfikować, czasem poprawić. To jak spojrzenie na siebie z dystansu. Czas mija, uczę się, zmieniam i wraz ze mną przekształcają się dania, które gotuję. Pierogi serowo-szpinakowe … pod tą nazwą pierwszy raz ugotowałam te smakowite kluski. Wtedy jeszcze nie doceniałam wyważonego połączenia szpinaku i gałki, za to pieprz królował w mojej kuchni. Kiedy jakiś czas temu zobaczyłam u Liski gnudi, nie mogłam oprzeć się chęci ponownego ich przyrządzenia.
 
Gnudi
 
Z początku chciałam zrobić ich polską wersję, ale ponieważ w lodówce czekały 2 pojemniczki niewykorzystanej ricotty, nie mogłam pozwolić im się zmarnować. Ale prawda jest taka, że gnudi czy serowe pierogi to nic innego jak trochę inna wersja naszych dobrych znajomych … leniwych. W tym wydaniu ozdobionych zielenią szpinaku, doprawionych gałką i szczodrą porcją ziół, a formowanych dwoma łyżeczkami, by nadać im urokliwy kształt.
 
Można oczywiście zjeść te kluseczki z ziołowym masłem, można podać je do śmietanowych sosów, można wreszcie zjeść je najprościej, z masłem i gruboziarnistą solą. Smakują wybornie, gdy są ciepłe, a pachnące masło roztapia się na nich. Nikt się im wtedy nie oprze. Spróbujcie jednak dodać ich mniejszą wersję do sałatki z rukolą i parmezanem, a zachwyci i na pikniku i w drodze na urlop.
 
Ta receptura to jeden z tych wszechstronnych przypadków, jakie czekają tylko na naszą fantazję. Szpinak zamieniony na szczaw lub młode liście pokrzywy, a może nawet i mniszka, ricotta zastąpiona przez zmielony i odciśnięty twaróg, przyprawy pojawiające się jak w kalejdoskopie, a nasza wyobraźnia ma pole do popisu i podróży.
 
Bo któż zabroni nam zrobić paneer, a do szpinaku dodać garam masalę, by Indie poczuć we własnej kuchni. A może i utarta feta pozwoli nam przenieść się do Grecji. Tym razem byłam w słonecznej Italii, ale gdy po wczorajszym śniegu z deszczem słońce wyszło zza chmur, ja już marzę o leniwych z pokrzywami zajadanych nad mazurskimi jeziorami.
 
 
Gnudi (czytaj: Nudi)
 
Składniki:
750 g szpinaku (użyłam mrożonego w liściach)
oliwa
1 cebula, bardzo drobno posiekana
sól i pieprz
gałka muszkatołowa (do smaku, ja starłam ok. 1/4 gałki)
400 g ricotty
50 g świeżo startego parmezanu
duża garść ziół (np. bazylii i pietruszki, ja dodałam jeszcze koperku)
2 jajka
sól, pieprz
gałka muszkatołowa (do smaku, ja starłam ok. 1/4 gałki)
ok. 3/4-1 szklanki mąki pszennej
zimne masło i płatki soli lub sól gruboziarnista, lekko utłuczona w moździerzu
 
Przygotowanie: Szpinak najpierw lekko poddusić na zeszklonej cebulce, doprawić solą, pieprzem i gałką muszkatołową. Lekko przestudzić i drobno posiekać. Ja użyłam mrożonego szpinaku, który bez rozmrażania wrzuciłam na zeszkloną cebulkę. Po rozmrożeniu i podduszeniu wyłożyłam go na sitko, by jak najdokładniej odcisnąć. Świeży też należy odcisnąć, wtedy mniej użyjemy mąki. Ricottę w czasie szykowania szpinaku wyłożyłam na sitko, by odciekła (nie należy jej zbyt mocno dociskać!). W misce połączyłam posiekany szpinak z cebulką, ricottę, parmezan, jajka, sól, pieprz, dodatkową porcję gałki i stopniowo wyrabiając ręką dodawałam mąkę. Gdy ciasto było już spoiste (będzie lepkie), włożyłam je do lodówki na min. 1 godzinę (dobrze jest zrobić to rano, a wyjąć przed obiadem). W dużym garnku zagotowałam wodę, masę serowo-szpinakową formowałam dwoma łyżkami i obtaczałam delikatnie w mące. Wrzucałam do wrzątku i gdy wypłynęły gotowałam jeszcze ok. 1-2 minuty. Podałam z masłem i płatkami soli.
 
Źródło: Inspiracje z książki Arthura Agatsona "Dieta South Beach. Książka kucharska" oraz u Liski
 
Smacznego.