Cytrusowe szaleństwo …

… spotyka mnie zwykle raz na dwa-trzy lata, gdy to zamawiam pełne cubotta pomarańczy i cytryn z InCampagna, ekologicznego gospodarstwa z Sycylii (przeczytajcie o nim więcej tutaj klik klik).
 
SONY DSC
 
Szaleństwo uwiecznione na tych zdjęciach spotkało mnie rok temu, ale jakoś nie złożyło się, by opisać i te zmagania i te receptury, a zasługują na zapisanie. Zaczęło się od dwóch skrzynek – jednej z pomarańczami Moro, drugiej z cytrynami. Oczywiście najpierw była zasada "dziel i rządź". Tu pomarańcze do konfitury, tu do marmolady, a tam na nalewki. To samo spotkało i cytryny, a przy okazji spisywałam ile potrzebuję cukru, wódki i spirytusu, grubej soli, słoików i butelek. Bez podręcznego zeszyciku, w którym spisuję swoje kuchenne eksperymenty chyba nic nigdy bym nie zapamiętała, gdyż niezwykle rzadko gotuję ściśle według receptur innych.
 
Tak i tym razem receptury były wypadkową moich dotychczasowych doświadczeń, zasłyszanych metod, przeczytanych rad. Zamarzyło mi się zamknąć w słoikach ten pięknie krwisty kolor pomarańczy moro i choć planu nie zrealizowałam idealnie, a same receptury jeszcze będą dopieszczane, warto już spisać je, by w przyszłych cytrusowych szaleństwach nanieść ewentualne poprawki i spostrzeżenia.
 
Dodam jeszcze, że mając przed sobą obie skrzynki cytrusów obiecałam sobie, że wykorzystam z nich wszystko, a jedynie ogonki na kompost polecą. Żadne skórki, żadne skrawki, żadne odcięte albedo nie może się zmarnować. Ba! nawet pestki i błonki miały – i stały się – naturalną pektyną.
 
SONY DSC
 
Zacznę od nalewek, a konkretnie od NALEWKI POMARAŃCZOWEJ. Te najszybciej powstawały, bo i metoda sprawdzona już wielokrotnie, szybka i bez problemowa. Mam swoją ulubioną proporcję na nalewki, którą stosuję zawsze, bez względu na rodzaj owoców czy alkoholu. Jest to 1 kg owoców na 1 litr mieszanego alkoholu (zwykle pół na pół spirytus z wódką) i między ćwierć a pół kilo cukru (zależy od słodyczy owoców, nie lubię ulepkowych nalewek, ale też nie przepadam za wytrawnymi). Tak więc pomarańcze (2 kg) obrałam obieraczką do warzyw, tak by zdjąć z nich samą aromatyczną skórkę, bez albedo. Potem owoce przekrawałam i wyciskałam z nich sok. Wszystko co zostawało, resztki błonek, abedo, pestki odkładałam do osobnego naczynia i dodałam później do marmolady lub naturalnej pektyny.
 
Skórki zalałam alkoholem w dużym słoju. Na tym etapie dobrze jest dodać do nich jakieś ulubione korzenne przyprawy lub kilka kawałków imbiru. Odstawiłam na minimum 14 dni, ale ja zwykle nie ruszam ich wcześniej niż po miesiącu – nie dlatego, że tak jest lepiej. Po prostu o nich zapominam ;)
 
Wyciśnięty sok wymieszałam z cukrem. Najpierw tylko połową przeznaczonego cukru, czyli z pół kilo brązowego cukru. Lekko podgrzałam, tylko na tyle by szybko się rozpuścił. Spróbowałam, dodając sobie "w pamięci", że to jeszcze będzie mieszane z alkoholem. Mi wystarczyło tylko pół kilo cukru. Ale robiąc swoje nalewki sprawdźcie sami. Zresztą, nie stanie się tragedia, jak dosłodzicie je podczas drugiego etapu, jakim jest łączenie alkoholu nasądzonego aromatem skórek (i przypraw/imbiru) z posłodzonym sokiem. Ów posłodzony sok na czas tych 14 dni, gdy skórki macerują się w alkoholu, wsadzam do zamrażalnika. W przypadku nalewek nie przejmuję się stratą wartości odżywczych, witamin i takich tam. W końcu nie po to nalewki się robi. Nie dla zdrowotności, a ku radości :D
 
SONY DSC
 
Podobnie robię NALEWKI CYTRYNOWE, ale w ich przypadku zwykle nie aromatyzuję ich już dodatkowo. Bardzo lubię cytrynową nalewkę, a pomarańczowa bez dodatków wydaje mi się mdła. Dlatego robię jeszcze drugą NALEWKĘ KAWOWO-POMARAŃCZOWĄ. Tą robię trochę inną metodą. Całe owoce (ok. 850 g) nakłuwam i wsadzam do dużego, ok. 2 litrowego słoja. Wsypuję ok 150 g kawy w ziarnach, cukier biały (ok. 200 g) i zalewam niecałym litrem alkoholu. Taką nalewkę trzymam pod ręką w czasie jej robienia, gdyż wymaga częstego wstrząsania. Gdy cukier się całkowicie rozpuści, zwykle po ok 3-4 tygodniach zlewam cały płyn, wyciskam pomarańcze, które miksuję i dodaję do pieczonego brownie, a kawę również mielę i dodaję do jakiegoś ciasta. 
Jeden słój właśnie taki robię rok rocznie, gdyż po prostu ślicznie wygląda, jednak od zeszłego roku zaczęłam również robić nalewkę kawowo-pomarańczową tą pierwszą opisaną metodą – kawę wsypuję do skórek. Wygodniej :)
 
SONY DSC
 
Nalewki są doskonałe do picia, jako prezenty, ale też do nasączania ciast, aromatyzowania kremów czy trufli. Innym doskonałym dodatkiem do wszelakich cukierniczych dokonań jest skórka pomarańczowa. Na tzw. SKÓRKĘ POMARAŃCZOWĄ W SYROPIE obierałam całe pomarańcze ze skórki wraz z albedo. Lubię, gdy skórki używane później do serników czy paschy, do dekoracji tortów czy kremów mają ten cytrusowy, słodko-gorzki posmak. Odcinam nadmiar albedo, ale zawsze pozostawiam jego cienką warstwę. Pokrojenie ich to już kwestia fantazji. Ja zwykle potrzebuję drobną kostkę, ale można pokroić w paseczki, czy nawet zostawić w dużych kawałkach i kroić wedle potrzeb. Takie skórki gotuję w zmienianej wodzie 2-3 razy po kilka minut od zagotowania na średnim ogniu, aż zmiękną i stracą goryczkę. 
 
Potem to już kwestia przygotowania syropu w ilości wystarczającej do przykrycia wszystkich skórek. Nie gotujcie go za dużo. Nie ma potrzeby, a dodatkowo z czasem syrop ten nabierze smaku i aromatu i sam w sobie będzie doskonale nadawał się do nasączania ciast czy jako dodatek do herbaty lub kawy. Syrop gotuję tzw. prosty. 1 część wody i 1 część cukru. Zagotowuję (na średnim ogniu) bez mieszania łyżką, za to delikatnie mieszając garnkiem. Gdy cukier się rozpuści, a syrop zacznie delikatnie wrzeć wrzucam skórki i gotuję ok 15 minut. Po tym czasie przekładam skórki do wysterylizowanych słoików, pasteryzuję i trzymam w lodówce.
 
Różne ścinki – zarówno z szykowania skórek w syropie, jak i innych przetworów zbierałam na blachę i suszyłam. Uzyskałam dzięki temu SUSZONĄ SKÓRKĘ, idealną do aromatyzowania soli czy użycia jako przyprawy do ryb, mięs, w praktyce wszystkiego.
 
SONY DSC
 
Te piękne malutkie pomarańcze moro aż prosiły się by zachować je również w postaci PLASTERKÓW W SYROPIE. Pokroiłam je cieniutko i układałam w wysterylizowanych słoikach. Zagotowałam prosty syrop (1 część wody i 1 część cukru) i wrzący wlałam na nie. Zamknęłam i pasteryzowałam przez 30 minut w piekarniku w 100 stopniach. Po tym czasie plasterki zmiękły, a później potrzeba było tylko czasu, aby syrop nabrał ich koloru i smaku, a one słodyczy. Doskonale sprawdzają się jako dekoracja ciast czy jako dodatek do grzańca.
 
SONY DSC
 
Cytryny miały swoje odpowiedniki i jako nalewki i jako plasterki czy skórki w syropie, jak również suszone skórki. Ale jest też coś unikalnego, coś tylko dla cytryn. KISZONE CYTRYNY. Robiłam je już kiedyś (klik klik do marynowanych cytryn), ale tamta metoda była niepotrzebnie skomplikowana. Po cóż wyciskać z części sok, a tylko część zasalać, skoro wystarczą 2-3 dni od zasolenia, a cytryny puszczą tyle soku, że nie będzie potrzeby ich niczym zalewać. Tak więc, zgodnie z ideą upraszczania i ekonomicznego gospodarowania ponacinałam na 4 części wszystkie cytryny przeznaczone na kiszenie (czyli ok. 1,5 kg cytryn – 4 cytryny na każdy 1-litrowy słoik). Następnym razem po prostu przekroję je na 4 cząstki. Może i ładniej wyglądają w słoju całe, tylko nacięte cytryny, ale dużo więcej ich mieści się gdy się je pokroi na cząstki. Ułożyłam je w słojach, sypiąc po łyżce gruboziarnistej soli morskiej do środka każdego owocu, jak i po drugiej łyżce na każdą cytrynę. Na koniec upchnęłam je mocno trzonkiem od drewnianej łyżki i odstawiłam do szafki na 3 dni. Po tym czasie puściły bardzo dużo soku, który stał się ich zalewą i jednocześnie zabezpieczeniem.
Skompresowałam je z trzech do dwóch 1-litrowych słoików, przekrawając każdy owoc na 4 części do końca, zalałam po wierzchu cienką warstwą oleju i wstawiłam do lodówki. Każdy taki słoik można dodatkowo aromatyzować najróżniejszymi przyprawami, ale ja wolę je takie uniwersalne. Po 3-4 tygodniach są wystarczająco ukiszone, by użyć je do tagine, pieczonej ryby czy gulaszu rybnego.
 
SONY DSC
 
Pisałam już wyżej, że i skórki cytrynowe zostały zamknięte w syropie, a i mały słoiczek plasterków cytryn też znalazł sobie miejsce w lodówce. Nie pisałam jeszcze jak robiłam swoją NATURALNĄ PEKTYNĘ. Wszystkie odcięte albedo (to ta biała część ze skórki) oraz pestki wrzuciłam do garnuszka. Zalałam wodą tylko do przykrycia. Można dodać wcześniej zbierane też pestki z jabłek, gniazda nasienne z jabłek i pigwy. Gotuje się to 30 minut, odcedza, a płyn używa do zagęszczenia galaretek. Teoretycznie 1-2 łyżki na 1 kg owoców.
 
SONY DSC
 
I tak przechodzimy do KONFITURY POMARAŃCZOWEJ. Pamiętacie mój dżem z dzikich pomarańczy? Tamten dżem powstał z gotowanych całych pomarańczy, zmielonych później w maszynce do mięsa (można też posiekać je nożem, by mieć większe kawałki skórki). W ten sam sposób zrobiłam też dżemy z cytryn i zwykłych pomarańczy – o czym za chwilkę napiszę więcej – ale tym razem zamarzyła mi się krwisto-czerwona galaretka pełna skórek. Miałam nadzieję, że jeśli z owoców wycisnę sok, zagotuję go z cukrem, skórkami i workiem pektynowym (czyli w potrójnie złożoną gazę wrzucone wszystkie pestki i błonki z wyciskania soku – jak na zdjęciu powyżej) uzyskam piękną galaretkę z zatopionymi paseczkami skórek.
 
SONY DSC
 
Wraz z moim Ukochanym przystąpiliśmy do pracy tytanicznej, gdyż na tą konfiturę przeznaczyłam aż 5 kg pomarańczy, a na jej cytrynową wersję 2,5 kg cytryn. Razem raźniej i weselej się nam pracowało, krojąc, siekając, wyciskając, a przy okazji malując moją białą kuchnię w krwiste kropki. Generalnie cały timeline moich cytrusowych działań to było 5 dni prac, ale nie ciągłych, z czasem dla psich treningów, czasem na eksperymenty z rillettes czy smalcem, czasem na towarzyskie spotkania, domowe prace, rodzinne zjazdy. Przy dobrej organizacji szła ta zabawa całkiem sprawnie :)
 
SONY DSC
 
Tak oto wyglądał 10 litrowy gar KONFITURY POMARAŃCZOWEJ na początku gotowania.
Te cytrynowe skórki posiekane w kosteczkę to była wpadka – pomyliłam się i zamiast je ugotować osobno w syropie, wrzuciłam do konfitury. Nic to! Przepadło! Nauczka na przyszłość, by najpierw wypić kawę, a nie tuż po obudzeniu brać się za konfitury :D
 
Skórki pomarańczowe (było ich 1 kg plus wpadkowe 400 g skórki cytrynowej) i sok z pomarańczy (2,5 kg) wymieszałam z cukrem (na 5 kg pomarańczy zużyłam 2,5 kg cukru jasnego brązowego). Podgrzałam do rozpuszczenia cukru. Wtedy dołożyłam worek pektynowy (wszystko w nim ważyło 1,5 kg) i gotowałam na małym ogniu ok 2 godzin, mieszając od czasu do czasu.
 
SONY DSC
 
KONFITURA CYTRYNOWA powstawała w 5 litrowym garnku. Skórki (700 g) posiekane w paseczki, sok (1 kg) zagotowałam do rozpuszczenia cukru białego drobnego (1,5 kg). Dodałam worek pektynowy (800 g) i gotowałam ok 2 godzin na małym ogniu, mieszając od czasu do czasu.
 
SONY DSC
 
Po tym czasie wyjęłam worki pektynowe i bardzo porządnie je odcisnęłam, odcedzając ich zawartość na sitkach, by oddały cały sok, całą pektynę, cały smak. To dosyć męczące zajęcie, ale jak się ma kilka sitek i misek pod ręką, można sobie poradzić bez nadwyrężania nadmiernego. A wierzcie mi, wiem co mówię. Zanim przybyły do mnie dwa pudła cytrusów nabawiłam się nie tylko nawrotu rwy kulszowej, ale również najsilniejszego od lat powrotu kontuzji łokcia tenisisty. Małymi kroczkami jednak dało się zrobić wszystko bez bólu i zgrzytania zębów ;)
 
Za to jaki zapach był w domu!
 
SONY DSC
 
Niestety mimo zabiegów z pestkami i albedo przerabianych na naturalną pektynę, konfitura bardzo długo nie chciała się zagęścić. Test zimnego talerzyka nie wychodził i nie wychodził. Aż mnie to ciut zasmuciło, gdyż im dłużej gotowana była konfitura, tym bardziej traciła swój piękny czerwony kolor. Koniec końców zdecydowałam się dodać kupioną w eko-sklepie pektynę i chyba niepotrzebnie, bo odłożony mały garnuszek konfitury doszedł do odpowiedniej konsystencji w tym samym czasie.
 
Ale, skoro ten wpis w moim zamyśle ma być kroniką tamtych działań, by usprawnić przyszłe cytrusowe szaleństwa, z dokładnością kronikarza zapisuję co nastąpiło, a mianowicie, iż że do konfitury pomarańczowej dodałam 4 łyżki, a do cytrynowej 2 łyżki pektyny, rozmieszanej w niewielkiej ilości zimnej wody. Tragedia się nie stała, ale ten odłożony mały garnuszek pokazał mi, że niepotrzebnie straciłam cierpliwość.
 
Co do temperatury – jeśli ktoś z was ma termometr cukierniczy, to idealna temperatura dla słodkich przetworów to ok 105 stopni Celsjusza.
 
SONY DSC
 
Co do testu zimnego talerzyka. Pewnie każdy go zna, ale może jednak nie … podaję więc o co chodzi. Kilka spodeczków wkładam do zamrażalki pod koniec szykowania konfitury czy dżemu, aż się porządnie schłodzą. Przynajmniej na 30 minut. Potem wylewam łyżkę konfitury na talerzyk i delikatnie nim poruszam. Po kilku chwilach (około pół minuty) palcem sprawdzam czy konfitura ma odpowiednią gęstość. Jeśli tworzą się zmarszczki i po gwałtownym ochłodzeniu (=dzięki wlaniu na zmrożony spodeczek) jest już odpowiedniej konsystencji, znak, że konfitura jest gotowa.
 
Tak uzyskałam duuuużo aromatycznych słoiczków – ogółem około 6 litrów konfitury pomarańczowej i około 3 litrów cytrynowej, a ostatnie słoiczki wyjadam teraz, blisko rok później :D
Mimo straty w kolorze doskonale sprawdzają się zarówno jako słodki dodatek do śniadania, ale i jako uzupełnienie serów czy wędlin. A w herbacie z kapką nalewki pomarańczowej z goździkami mmmmm poezja! :)
 
SONY DSC
 
Kandyzowane plasterki i kandyzowana skórka pomarańczowa – pomimo pasteryzacji – powędrowały do lodówki. Niestety w mieszkaniu w bloku mam za ciepło by trzymać je w moich spiżarnianych szafkach. Nie tyle by spleśniały, co zaczęły fermentować. A że nie planowałam robić cytrusowego wina, szybko wylądowały w lodówce. Grzańce robione na święta były właśnie aromatyzowane syropem z ostatnich plasterków. Same w sobie te plasterki są jak cukierek. Bajka!
 
SONY DSC
 
Przejdźmy do kolejnego eksperymentu, niezwykle udanego, szczególnie jeśli mowa o słodkich przetworach dla dzieci czy jako dodatek do naleśników na słodko. MARMOLADA POMARAŃCZOWA i identycznie przygotowana MARMOLADA CYTRYNOWA.
 
Pamiętacie szykowanie skórek w syropie? Obierałam ja te owoce ze skórek, a same owoce … przekrawałam na mniejsze kawałki i zasypałam cukrem. Trochę resztek skórek się tam trafiło, trochę wytłoczyn z wyciskania soków. Zasypałam to wszystko cukrem. Prawie 2 kg cytrynowych elementów zasypałam 1 kg cukru. Natomiast w przypadku pomarańczy również blisko 2 kg owocowego wkładu dostało tylko pół kilo cukru. Jak pisałam wyżej – wszystko zależy od smaku i gustu. Odnajdźcie swój idealny smak ;)
 
Te obrane pomarańcze czy cytryny, wraz z różnymi końcówkami posiekałam drobno, zasypałam cukrem i odstawiłam na noc do lodówki. Po tym czasie przelałam do garnków i smażyłam. Nie zajęło to długo, ale było rozciągnięte w czasie. Gdyż jak na marmoladę przystało była ona smażona przez minimum 2-3 dni, po około godzinę do dwóch dziennie. Na maluteńkim ogniu, często mieszana, by odparowała i zgęstniała. Na koniec zmiksowałam wszystko blenderem i … przetarłam.
 
Tak! Przetarłam. Jak nasze babki i prababki przed nami, jak nasi dziadowie z dziada pradziada, marmolady się przeciera! Koniec kropka! Tu trzeba wytężyć muskuły. Ale jak się ma najwspanialszego Męża na świecie, który jest również doskonałym rehabilitantem i masażystą, to i przecieraniu można podołać. Na koniec tą przetartą już marmoladę zagotowałam i hyc do słoików, by potem delektować się nią z naleśnikami smażonymi przez ukochanego, jako dodatek do kremu do ptysi, jako wypełnienie ciasteczek z dziurką, jako nadzienie do pierniczków … i tak po prostu wyjadane łyżeczką, choć przyznać się muszę, że wolałam jednak tak po prostu wyjadać łyżką konfiturę ze skórkami niż marmoladę :D
 
SONY DSC
 
Ostatnim eksperymentem była rozmarynowa galaretka pomarańczowo-rabarbarowa. O dziwo! wyszła dokładnie tak jak sobie tego zaplanowałam, choć dopiero za drugim razem.
 
Ale zacznijmy od początku. Rozmroziłam rabarbar. Zamrożone owoce zwykle już nie nadają się na przetwory, gdyż tracą siłę żelowania. Jednak to nie na rabarbarze opierała się siła tej galaretki, którą później planowałam wykorzystać do piersi z kaczki lub steku z rostbefu. To właśnie ta naturalna pektyna z wytłoczyn z cytrusów, z ich pestek, miąższu i resztek soku dała galaretce jej siłę. Prawie 600 g cytrusowych wytłoczyn zasypałam połową szklanki (ok. 110 g) cukru białego. Prawie 800 g rabarbaru również zasypałam połową szklanki cukru (ok. 110 g). Na drugi dzień zlałam z nich sok, wytłoczyny wrzuciłam do garnka i gotowałam najpierw na małym ogniu przez ok 30 minut, potem dorzuciłam rabarbar i gotowałam na średnim ogniu do zawrzenia. Przerzuciłam wszystko na sitko i poczekałam od odcieknie. To zajęło kilka godzin, ale nie należy się z tym spieszyć ani na siłę odciskać, gdyż inaczej galaretka nie wyjdzie klarowna.
 
Szczerze powiedziawszy, to dopiero na tym etapie pomyślałam sobie, że chcę by ta galaretka miała od razu aromat rozmarynu. Więc dopiero po odcieknięciu wrzuciłam łyżkę suszonego rozmarynu, podgrzałam, bez zagotowywania i zostawiłam do ostudzenia. Odcedziłam jeszcze raz i przelałam do słoiczka. Wyszedł mi tego jeden malutki słoiczek galaretki. Akurat na dwa obiady – jeden z piersią kaczki, drugi z pieczonym rostbefem. Patent stanowczo do powtórzenia i wykorzystywania w przyszłości, szczególnie z kaczką. Pasuje cuuuudownie!
 
SONY DSC
 
Prawie prawie na koniec chcę Wam przedstawić moje podstawowe narzędzia kuchenne – zeszyt z ołówkiem i kalkulator w komórce. Kubek z herbatą lub kawą jest opcjonalny :D
 
Mam kilka swoich zeszytów kuchennych. Jest jeden – zwę go "Ten prawie idealnym" do niego spisuję przepisy warte zapamiętania, ale ponieważ mam fioła na punkcie uporządkowania to denerwuje mnie, że jest przeplatany – babeczki z mulami w winie, krewetki obok musu czekoladowego, czy suflet bananowy sąsiadujący z makaronem i lasagne – właśnie dlatego założyłam bloga, by móc łatwo i szybko wyszukiwać swoje przepisy :D
Jest "Ten chlebowy". Założyłam go, gdy działała "Piekarnia po Godzinach", a teraz dodaję do niego chleby, które mnie zachwyciły. Na szczęście to kołonotatnik, więc mogę wywalić przepis, który zbyt pochopnie pojawił się na kartach "Tego chlebowego".
 
Jest i "Ten chwilowy". To zeszyt do spisywania wydarzeń na gorąco. Bez zwracania uwagi na pismo, bez zwracania uwagi na to czy poplamią się kartki. Ten zeszyt leży tuż przy kuchence lub desce do krojenia, ołówek lub długopis obok, a zapiski pojawiają się w nim na bieżąco. Oczywiście – jak na nadperfekcjonistkę przystało – spisuję swoje dokonania co do tzw "grosza". Tak więc rabarbaru do galaretki było 826 gram a nie około 800 gram, a marmolada cytrynowa miała masy cytrynowej 1830 g, a nie blisko 2 kg. Taki to już mój prywatny, perfekcjonistyczny świrek :)
 
Przy okazji zwróćcie uwagę na zdjęcie słoików cytryn. Zostało zrobione po trzech dniach i po kompresji z 3 do 2 słoików. Już na tym etapie nie było potrzeby dolewać żadnego soku z wyciskanych cytryn. A dwa dni później nawet odrobinka cytryny nie wystawała ponad powierzchnie soku i oliwy.
 
SONY DSC
 
Na sam koniec przetworów jeszcze DŻEM Z GOTOWANYCH CYTRYN z 2012 roku. W tamtym roku wszystkie cytrusowe przetwory szykowałam metodą gotowania całych owoców, wiec odsyłam Was do przepisu spisanego tutaj (klik klik). Dodam jeszcze, że cytrynowy dżem dużo szybciej się żeluje sam z siebie – jasne! cytryna ma bardzo dużo pektyn. Co do możliwości zastosowań to już musicie sami sobie odpowiedzieć – ja uwielbiam go i jako łakoć, i jako dżem na kanapce, i jako dodatek do dań wytrawnych – szczególnie rybnych lub z indykiem, a herbata z imbirem, nalewką cytrynową i łyżeczką cytrynowego dżemu to po prostu bajka!
 
Tak kończy się długaśny wpis o moim cytrusowym szaleństwie, ale to jeszcze nie koniec cytrusowych szaleństw. Będę jeszcze nie raz eksperymentować z tymi smakowitymi owocami, tym bardziej jak można je dostać prawdziwe, niewoskowane, bez chemii i przetworzyć w coś smakowitego – dla siebie, dla przyjemności poszukiwania nowych smaków czy dla obdarowanych miłych nam ludzi :)
 
Smacznego.

I życie jest piękne :)

 
Jesień to czas rozpieszczających dań. Gdy uciekamy do ciepłego domu przed wiatrami i słotą chcemy czegoś co nas rozgrzeje. Dania, które napełni dom aromatami, a twarze domowników i gości wypełnią uśmiechy.
 
"Bez pracy nie ma kołaczy" jak mówi przyszłowie. By na stole postawić półmisek pełen wspaniałych smaków czasem wystarczy szczęście i trafienie na odpowiedni smak i konsystencję, a czasem – i to jest ta najlepsza część – czasem potrzeba eksperymentów. Eksperymentów ze składnikami, eksperymentów z metodami gotowania czy pieczenia, eksperymentów z dodatkami … krótko mówiąc smakowitej nauki :)
 
SONY DSC
 
Jeszcze wiosną postawiłam sobie za cel odnalezienie idealnego przepisu na żeberka. Nie tyle chodziło mi o marynatę, gdyż to czym przyobleczemy nasze mięso jest zależne od gustów każdego z biesiadników, a czy będzie uznane za idealne zależy w głównej mierze od tego czy zgrały się w jednym miejscu i czasie nasze pragnienia z tym co czeka na nas na talerzu.
 
Nie! W przypadku mięs ideał kryje się w ich strukturze i konsystencji.  Dodatki wpływają na konsystencję, tak samo zresztą jak jakoś mięsa. Pisałam niedawno, że mam małego świra na punkcie sezonowości. Mam też małego świra na punkcie używania mięsa od zwierząt, które wiodły swój żywot względnie szczęśliwie, gdacząc sobie na podwórkach czy ryjąc w zagajnikach. Dlatego też po mięsa jeżdżę do sklepów*, gdzie sprzedawca wie skąd pochodzą jego towary, a dzielone na zapleczu półtusze nie są "zażynane" po raz drugi po śmierci poprzez nieumiejętne ich podzielenie.
 
Dziś jednak nie o wyborach w sklepach czy o wpływie składników na smak i konsystencję mięsa chcę napisać. Dziś chcę podzielić się z Wami moimi doświadczeniami z gotowana, duszenia i pieczenia, w doborze temperatur i czasu, w podziale na etapy, a wszystko to na przykładzie żeberek wieprzowych, które to mogą być rozkosznie rozpieszczającym ideałem lub tłustym, twardawo-wiórowatym koszmarem.
 
SONY DSC
 
Zaczęłam oczywiście od tradycji :D To znaczy od pieczenia w 180 stopniach przez mniej wiecej godzinę do półtorej, zarówno z jak i bez uprzedniego obsmażania. I tutaj efekty były przeróżne, silnie zależne od składników marynaty, długości marynowania, jak również jakości mięsa – nawet tego i tak z wyższej półki jakościowej, bo eko czy też wolnowybiegowej**. Pieczenie wszystkiego niemalże w 180 stopniach to standard w większości kuchni, w większości domach. Efekt jaki dostajemy jest niemalże zawsze mało wymierny, bo u jednego wychodzi lepiej u drugiego gorzej, a wpływ na efekt ma tak wiele czynników, że czasem, aż trudno nad tym zapanować.
 
Co zatem zrobić, by nie być zmuszonym do jechania po te same składniki co ciocia, u której żeberka są idealne czy mama koleżanki, której pieczeń z karczku wszystkich zachwyca? I nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi mi o obniżanie standardów kupowanego mięsa. Od wiosny piekłam żeberka blisko dwadzieścia razy. Za każdym razem kupowałam w jednym z trzech bardzo dobrych i sprawdzonych źródeł, a jednak zarówno zmiejniajaca się pora roku, jak i zapewne różnice w karmieniu świń (tak! wieprzowina to ta słodka świnka, a nie paczka bezpodmiotowego mięcha) czy różnice w długości kruszenia miesa, sprawiały że nawet powtarzane te same marynaty i metody dawały różne rezultaty.
 
Różne rezultaty czekały mnie na talerzu, aż do czasu, gdy przygotowywanie żeberek rozłożyłam na etapy, dostosowane do wolnego pieczenia w niskiej temperaturze. I tak zaczęłam od marynowania mięsa. Zaraz ktoś pewnie rzuci kamieniem, ale wierzcie lub nie, ten etap może być pominięty. Im dłużej pieczemy/dusimy (bo de facto długie pieczenie w niskiej temperaturze to to samo co duszenie), tym mniej istotne staje się wcześniejsze marynowanie, a gdy dodamy do tego etap, który uważam za najistotniejszy – czyli "post-marynowanie", tzn. pozostawienie upieczonego/uduszonego miesa w sosie na drugi dzień, etap wstępnego marynowania możemy sobie darować, jeśli nie mamy na niego czasu.
 
SONY DSC
 
Uznajmy zatem etap wczesnego marynowania za zerowy i przejdźmy do pierwszego etapu. Oczyszczone (z marynaty lub po prostu) mięso, solimy i obsmażamy na bardzo mocno rozgrzanej patelni. Ten etap kilkakrotnie próbowałam wyeliminować i wierzcie mi, nie warto. Nawet jeśli nie zwrócicie takiej uwagi na różnicę w smaku, to różnica w konsystencji i wyglądzie jest ogromna, gdyż mięso nawet pomimo bardzo długiego duszenia w sosie, zachowuje aż do końca tą przyjemną skorupkę na wierzchu, którą łatwo uczynić znów chrupką, jeśli włożymy mięso pod grilla tuż przed podaniem. A do tego ciemnobrązowe żeberka są o niebo bardziej apetyczne niż te jasnobrązowe, czy nawet złociste.
 
Po pierwszym etapie – obsmażaniu, przychodzi etap drugi, który ma dwa elementy. Pierwszym jest zeszklenie cebuli i ewentualnych dodatkowych warzyw, wraz z suszonymi ziołami i korzennymi przyprawami, by tworzyły podstawę dla mięsa w brytfance, a drugim zdeglasowanie całego smaku z patelni winem, wermutem, bulionem, wodą czy piwem. Zbudowanie tej cebulowo-warzywnej podstawy wpływa nie tylko na smak, ale poprzez to, że unosi mięso częściowo ponad powierzchnię płynów, pozwala dalej pracować nad odpowiednią strukturą mięsa, które dzięki temu jest zarówno duszone jak i gotowane na parze.
 
SONY DSC
 
Etap trzeci też składa się z dwóch elementów. Pieczenia/duszenia w niskiej temperaturze oraz "post-marynowania" mięsa w sosie po upieczeniu. I tutaj dobór temperatury jest kluczem by uzyskać idealne żeberka. Według mnie są dwie metody. 140-150 stopni i pieczenie przez 3-4 godziny to idealna metoda, gdy nie mamy zaufania do piekarnika, by zostawić go na noc albo też wiemy, że nie ma szans byśmy chcieli obudzić się po 6-7 godzinach :P 90 stopni i pieczenie przez 6-7 godzin to ideał nocny (ewentualnie na krótki czas pracy, jeśli nasz piekarnik sam się nie wyłącza), choć uprzedam, że pomimo szczelnego zakrycia aromaty jakie się wtedy unoszą w mieszkaniu są po prostu zniewalające i smakowite sny gwarantowane :D
 
To właśnie ta niska temperatura w połączeniu z cierpliwie udzielonym czasem dają nam idealną konsystencję żeberek, a gdy dojdzie do tego użycie lubianych przez nas składników i "post-marynowanie" smak i konsystencja razem stworzą symfonię smaku pod tytułem idealne żeberka. Dalej pozostaje już tylko etap ostatni, czyli odgrzanie i doprawienie wszystkiego oraz przygotowanie dodatków, by wszystko pojawiło się na stole i rozgrzało ciała, serca i dusze biesiadników. Uprzedzam, takie żeberka uzależniają :)
 
Ja wiem, że to wszystko co napisałam brzmi długo i zawile, że wygląda trudno i groźnie. Ba! nawet dla uczynienia tego posta bardziej wesołym wrzuciłam tu kilka obrazków z naszych szaleństw z Arthasem, gdyż niestety większość żeberkowych dokonań nie została uwieczniona w porze jaka dawałaby szanse na ładne zdjęcia :D A poza tym mam ogromnego świra na punkcie naszego kochanego łobuziaka, a pierwsze eksperymenty z żeberkami zaczęłam robić niedługo zanim on pojawił się u nas, więc był świadkiem tych smakowitości. A że to były smakowitości, to niech to ostatnie zdjęcie będzie dowodem :D
 
arthas4
 
Wracając do żeberek. Ten przepis choć brzmi skomplikowanie, jest jednak jednym z prostszych i mniej wymagających przepisów, a jedyna trudność polega na organizacyjnej stronie i włożenia naszych żeberkowych dokonań albo w wieczorny albo w nocny schemat dnia. Dzień wcześniej upieczone żeberka, na drugi dzień stają się szybkim i bezproblemowym daniem, dając nam albo czas by poszaleć z dodatkami albo też by zająć się innymi sprawami w domu, na które nie było czasu wcześniej. Albo też by po prostu spędzić ten czas drapiąc zmęczonego spacerem psiaka za uchem, siedząc wtuloną w ramię Ukochanego. I życie jest piękne :)
 
 
Żeberka idealne
 
Składniki:
2 kg żeberek wieprzowych (ale jeśli chcemy mroźić porcje żeberek, to najlepiej od razu podwoić składniki, by mieć później zachomikowane porcje tego smakowitego dania :D)
 
4-5 dużych ząbków czosnku, drobno posiekane
dużu kawałek imbiru, wielkości kciuka, drobno posiekany
szczypta płatków chilli (zależnie od upodobań ostrości, ja robię mało ostre ze względu na wymogi żołądkowe ;D)
8 łyżek sosu sojowego
2 łyżki miodu
sok i skórka cytryny
1/4 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki goździków
 
olej
3-4 duże cebule, drobno posiekane
4 gwiazdki anyżu
1 szklanka wermutu
bulion warzywny lub woda
gruby szczypior dymki, posiekany
 
Przygotowanie: Żeberka pokroić na pojedyńcze lub podwójne kostki. Czosnek, imbir, drobno posiekane wymieszać z miodem, chilli, sosem sojowym, cytryną, goździkami i cynamonem. Tą marynatą natrzeć żeberka i odstawić na dzień do lodówki. Ten etap można pominąć i zacząć obsmażanie, bez marynowania.
Żeberka wyjąć godzinę*** przed pieczeniem. Nagrzać piekarnik do 140-150**** stopni Celsjusza. Zalać je wermutem i w ten sposób oczyścić z części marynaty (jak czosnek i imbir). Mięso powinno być bez żadnych elementów marynaty (bo inaczej czosnek się spali i będzie gorzki) i osuszone. Wino z marynatą odstawić na później. Na oleju i na wysokim ogniu obsmażyć żeberka aż mocno (!) zbrązowieją. Przekładać je na talerz.
Po obsmażeniu mięsa, na mniejszym ogniu szklę cebulę wraz z gwiazdkami anyżu. Po kilku minutach wlewam wermut z marynatą, by zdeglasować patelnię i zredukować wino do 1/2. Po zdeglasowaniu patelni, przelewam zawartość patelni na dno brytfanki, układam na cebuli żeberka (kostką do dołu) pojedynczą warstwą i dolewam bulionu/wody do wysokości połowy żeberek. Przykrywam folią aluminiową. Wkładam do piekarnika i piekę przez 3-4 godziny (zależnie od jakości mięsa, jego grubości), aż będą miękkie i delikatnie rozpadające się. Pilnuję by sos się zbyt mocno nie odparował.
Po tym czasie wyjmuję żeberka z sosu, sos przecedzam, ale zachowuję jego składniki w osobnym pojemniczku (wyrzucam tylko gwiazdki anyżu). Żeberka wkładam do miski, wyższej niż szerszej i zalewam ciepłym sosem. Odstawiam do ostudzenia a potem do lodówki, gdzie czekają na drugi dzień. Na drugi dzień mogę bezproblemowo odtłuścić sos, przez zdjęcie tłuszczu jaki ściął się na wierzchu. A dzięki temu, że składniki marynaty jak cebula, czosnek i imbir wyjęłam, teraz nie pozbędę się ich zdejmując tłuzcz. Tłuszcz zachowuję do podpiekania ziemniaków na następne dni lub mrożę, by dodać później do bigosu.
Na ok pół godziny przed podaniem odtłuszczony sos z żeberkami łączę w garnku ze składnikami jakie pozostały po odcedzeniu (cebula, czosnek, imbir) i gotuję na malutkim ogniu, by odgrzać całość i lekko zredukować sos. W tym czasie akurat albo piekę ziemniaki albo gotuję kaszę gryczaną (klik) oraz szykuję inne dodatki (jak naprzykład sałatka na ciepło podana do innych, dawno temu pieczonych, smakowitych, choć nie idealnych żeberek – klik). Mięso mniej potrzebuje już atencji, może poza doprawieniem do smaku sokiem z cytryny, solą i pieprzem. Na ostatnie 5-7 minut pieczenia ziemniaków, wkładam nad nimi żeberka wyjęte z sosu, tuż pod grzałkę, by się ładnie zrumieniły, a sos w tym czasie doprawiam. Podaję udekorowane grubym szczypiorem dymki, który dodaje doskonałego świeżego posmaku i pięknie ożywia brązowe danie zielenią. Idealnie też pasuje tutaj podduszona marchewka w sosie z pomarańczy i masła.
 
Żeberka i sos – osobno i/lub w porcjach – doskonale nadają się do zamrożenia. Jeśli sos zostanie, jest doskonały razem z makaronem jako szybki lunch.
 
Pieczone ziemniaki
 
Ziemniaki, nieobrane, ale dokładnie wyszorowane smaruję oliwą, posypuję solą morską i nakłuwam w kilku miejscach szpikulcem do spinania zrazów. Zawijam je w cienko posmarowaną oliwą folię aluminiową i piekę ziemniaki w 200 stopniach do miękkości – czas zależy od pory roku, odmiany i wielkości, ale od 40 minut do nawet 1,5 godziny.
 
* jednym z takich miejsc, najlepszym z najlepszych jest sklep Befsztyk, o którym niedługo napiszę, a tymczasem tylko odesłanie czynię :)
** wolnowybiegowe to moje "przeniesione" z kurczaków określenie na wszystko co pochodzi od gospodarstwa takich lub prawie takich jak "eko/bio", ale bez marż wziętych z kosmosu za samą nalepkę bio.
*** ideałem jest przynajmniej godzina, tak by mięso doszło do temperatury pokojowej, ale przynajmniej niech to będzie pierwsza czynność, gdy zabieramy się za gotowanie, a też będzie dobrze ;)
**** lub 90 stopni przez noc, tzn. maks 6-7 godzin, więc albo musimy mieć samowyłączający się piekarnik albo wstać choć na chwilę, by wyjąć mięso z piekarnika. Dalsze czynności możemy spokojnie zrobić jak obudzimy się ponownie :D
 
Żeberka dołączam do Korzennego Tygodnia u Ptasi:
 
Smacznego.

Ciasteczko na dobry dzień.

Kupiłam sobie książkę … książkę kucharską, ale jednocześnie maszynę do podróży w czasie. Pisana językiem, jaki nasi przodkowie za codzienny uważali, dziś jest fascynująca zarówno w warstwie przepisów jak i samego języka. Urzekła mnie niezwykle, a ponieważ ogromną radość znajduję w takich słownych zabawach, pomyślałam ?Czemu samej nie spróbować na trochę przenieść się w inny czas??

Tak oto powstał Kącik Kulinarny na intranetowym forum w pracy, gdzie dzielę się przepisami na Ciasteczko na Dobry Dzień. Malutkie te rarytasy zwykle w puszce czekają w biurowej szafce, by degustować je i częstować, aby uśmiech gościł nie tylko na moich ustach, ale i osób wokoło. Dziś dzielę się tymi wpisami również z Wami. Choć nie zajrzę do Was do pokoju, częstując ciasteczkiem ze świątecznej puszki, to może radości trochę Wam sprawię tym dawnym językiem. Zaczynajmy więc.

 

SONY DSC
Na czekoladowe biscotti trzy jajca ubić trza Ci z połową szklanicy miodu na jasny i puszysty krem. Do mieszaniny tej przesiej dwie takież same szklanice mąki uniwersalnej, ale dla zdrowia część zastąp pełnoziarnistą lub orkiszową, cztery niezbyt kopiaste łyżki kakao (ważne by gorzkie było, inaczej ulepek, a nie ciastka powstaną) i jedną łyżeczkę proszku do ciast wszelakich pieczenia oraz malutką szczyptą soli. A łyżką drewnianą mieszaj, bo masa raczej z tych gęstych będzie i sypnij bakalii znaczną ilość. Odważ 100 gram posiekanych orzechów np. włoskich (lub innych ulubionych), 100 gram rodzynek lub żurawin (czy innych suszonych owoców, pokrojonych na niewielkie kawałki, dobre były by tez śliwki lub morele) oraz 100 gram gorzkiej czekolady, też obowiązkowo na malutkie kawałeczki posiekanej.

SONY DSC
Mieszaj całe towarzystwo razem do zjednoczenia, a gdy to nastąpi wiesz, że czas by ręce ubrudzić. Masę czystymi dłońmi, lekko zwilżonymi dla łatwości działania, w dwa płaskie bochenki uformuj, koniecznie nie dłuższe niż stopa (ok. 25-30 cm) i nie szersze niż długość palca (ok. 4-5 cm). Na blachę pergaminem przykrytą kładź je i do pieca nagrzanego do 180 stopni wsuń. W żarze tym ma się ciasto opalać przez najmniej pół godziny. Następnie bochenki na deskę kładź i oddechu im daj z kwadrans, tymczasem żar w piecu do 160 stopni zmniejsz. Bochenki jak ciut przestygną krój ukośnie bardzo ostrym nożem (!) na ciastka o grubości malutkiego paluszka (ok. 1-1,5 cm). Ułóż je jeden obok drugiego na blasze i piecz osiem minut. Potem obróć i powtórnie na osiem minut do pieca wstawiaj.

Studź ciastka na kratce kuchennej, a wystudzonymi ciesz się przy kawie czy to w czas pracy czy w czas wolny, w towarzystwie najlepiej, ale i bez niego też wybornie smakują. W czasie, gdy po ciasteczko nikt ręki nie wyciąga, do puszki je kładź, z dala od wilgoci.

Miodowe biscotti z pieprznym pazurem czynisz podobnie jako i te czekoladowe, choć ciasto pewnikiem bardziej mokre będzie, toteż mąki więcej podczas formowania podsypiesz. Ale, ale po kolei.

SONY DSC
Najsampierw trzy duże jajca od szczęśliwych kur ubij pięknie do białości, najlepiej takim elektrycznym ustrojstwem, co to się blender nazywa chyba, że mięśnie ćwiczyć chcemy, tedy za ręczną trzepaczkę się chwytamy. Tych ćwiczeń jednak nie trza nam uskuteczniać, bo ciasteczka wielce dietetyczne są. Zatem kiedy już te jajca porządnej puszystości nabiorą (po ok. 5-7 minutach ubijania) wlewać trza nam 3/4 szklanicy miodu i słuszny chlust ekstraktu wanilii, o ubijaniu nie zapominając. Potem jeszcze minutę lub dwie całe towarzystwo zespalać, by puszystość odzyskało i już za suche ingrediencje możemy się brać.

Od przesiania zacząć trzeba dwóch i ćwierci szklanicy mąki, najlepiej uniwersalnej, ale w gruncie rzeczy każda się nada. Przeto jeśli chcemy, co by zdrowiej było, to po orkiszową można sięgnąć lub chociażby po pełnoziarnistą. Z mąką tą pytlujemy* 1 łyżeczkę proszku do pieczenia i 1/2 łyżeczkę sody. A teraz najważniejsze. Do tego przesiewania dodajemy 1, a jeszcze lepiej to 2 łyżeczki przypraw zmielonych wszelakich ? cynamonu, kardamonu. anyżku, imbiru, goździków(lub jak kto ma dużo, albo nie chce mu się mieszać samemu to przyprawy piernikowej może sypnąć) i obowiązkowo niepełną łyżeczkę świeżo zmielonego pieprzu kolorowego. Tylko niech zbyt popędliwych ręka dowolna broni by sypać kupny zmielony pieprz, bo samą gorycz dostaniemy, a pazur pożądany zniknie bezpowrotnie. Szczyptę soli też sypnąć trza dla podkreślenia słodyczy.

SONY DSC
Kiedyś już te suche materie z mokrymi połączył przy pomocy drewnianej łyżki, posiekanych moreli szklanicę i takoż posiekanych orzechów dowolnych pół szklanicy sypnąć nam trza. Bardzo akuratnie sprawdzi się tu mieszanka włoskich i migdałów, ale fantazję popuśćcie i dodajcie co Wam w duszy zagra. Tymczasem oko musimy wprawiać, bo jeśli materia naszego ciastowego ciała wciąż bardzo mokra to na stolnice sypiemy znaczną garść mąki i omączonymi palcami całe ciasto w dwa bochenki formujemy. Dobrze by przypilnować by ciasto miało płaski kształt, nie szerszy niż długość palca (ok. 5 cm), a nie dłuższy niż stopa (ok. 30 cm). Natenczas dwa te bochenki na wyłożoną pergaminem blachę kładziemy, zwilżonymi dłońmi równamy ich fakturę i do pieca w żar 180 stopni wsuwamy, na pół godziny o nim zapominając.

Gdy czas już ich minie blachę z pieca bierzemy, a w nim samym temperaturę obniżamy ku 165 stopniom zacnego pana Celsjusza, by naszym ciasteczkom miłe dla suchości, a nie spalenia warunki stworzyć. Bochenki kładziemy na deskę i ostygnąć pozwalamy im z kwadrans, ażeby potem ostrym nożem ukośnie ciąć w ciasteczka o grubości nie większej niż grubość palca nadobnej panny (1-1 1/2 cm). Ciasteczka układamy na blasze jedno obok drugiego i znowuż do pieca na chwil kilka (5-7 minut), aby potem obrócić je na drugi boczek i ponownie na chwil kilka (5-7 minut) ostawić. Dalej już tylko wystudzić na kratce je trzeba, a gdy zimne już zupełnie w słoje lub puszki pakować i trzymać … nie! Częstować i degustacji się oddawać, bynajmniej nie grzesznej, wszak to owoc naszych rąk konsumujemy ;-)

* pytlować = przesiewać

SONY DSC 
Na zakończenie tych włoskich klimatów szybkie cantucci pomarańczowe przygotujemy. Odważ do miski 400 gram mąki i 150 gram migdałów na mąkę zmiksowanych. Drugie 150 gram migdałów sypnij do miski w całości i jeszcze cukru między 130 a 200 gram odważ, zależnie jak słodkie lubisz ciasteczka. W miejsce cukru miodu pół szklanicy można wlać, ale podówczas uważać trzeba, bo ciasto może być bardziej lepkie i trochę więcej mąki wymagać. Smaku jednak lepszego zyskuje i zdrowsze będzie, więc polecam taki sposób. Teraz już tylko 1 łyżeczka proszku do ciast pieczenia, garści dwie rodzynek drobnych i 4 jajca lekko rozbite potrzebne i najważniejsze – skórka pomarańczowa z najmniej dwóch pomarańczy, a lepiej jeszcze z trzech do miski winna być dorzucona. Jeśli jeszcze pomarańczowy aromat chcemy zwiększyć, likieru pomarańczowego lub ekstraktu takowego chlust wlać.

Ciasto łyżką drewnianą wymieszać i wałek podobnie jak w biscotti uformować. pięknie Piec jednak krócej, albowiem 25 minut jedynie w 150 stopniach tylko im potrzeba, a potem na deskę wyjąć i przestudzić z kwadrans. Później w ciasteczka grubości paluszka (ok. 1 cm) ciąć nożem ostrym jak brzytwa i układać jeden obok drugiego na blasze. Wierzchy ciasteczek pędzelkiem możemy mlekiem smarować, a potem znów do 150 stopni na blisko kwadrans pieczenia. Po tym czasie obrócić ciasteczka i znowuż posmarować mlekiem. Piec jeszcze kilka minut (7-8 minut) do kwadransa i na kratce studzić. Ostudzone do słoja lub puszki wkładać i delektować się w wolnej chwili z kubkiem herbaty czy kawy. Delicje normalnie!

Dosyć o włoskich klimatach. Teraz bliższe nam, kruche ciasteczka upieczemy. Nie jedne, a dwa smaki wypróbujemy, a do tego dwie receptury na warsztat weźmiemy, by ocenić, która lepsze, smaczniejsze ciastka nam gwarantuje.

SONY DSC

Z pierwszej kruche o anyżkowo-kardamonowym aromacie, z mocnym cytrynowym akcentem smakołyki otrzymamy. Najsamprzód mąki ćwierć kilo odważ wraz z 75 gramami cukru, szczyptą soli, skórką drobno startą z cytryny i 1 łyżeczką proszku, co to ciasta piecze. Pół kostki takiej co to drzewniej była (125 gram) masła, zimnego jak lód pokrój na kawałki i z tą mączną mieszaniną na kruszonkę pięknie wyrób*. Sypnij zmielonego anyżu i kardamonu po łyżeczce, albo i więcej, jeśli chęć Cię najdzie. Jedno jajco wbij i kilka chlustów soku z cytryny dodaj, a ciasto wymieszaj li tylko, nie wyrabiaj** zanadto, bo twarde niczym skała będzie.

Potem w kształt rulonu cienkiego uformuj i w folię zawiń, by w lodówce przez najmniej godzinę (a lepiej i noc całą) odpoczęło i stężało. Kiedy twardości nabierze, wyjm je, krój cienkie (ok. 0,5 cm) krążki i na blachę wyłożoną pergaminem wykładaj. Wzorki fantazyjne można im nadać widelcem czy to innym szpikulcem, a potem w żar piekielny wstawić do 180 stopni Celsjusza, aż się lekko przyzłocą na brzegach, co pewnie od 8 do 13 minut im zajmie, zależnie jak duże ciasteczka wykroisz.

Po upieczeniu ciasteczka od razu z blachy zdejm i na kratkę kuchenną kładź by stygły, a jeśli wola Twoja i ochota taka to i lukru ukręć z soku cytrynowego i cukru w puder zmielonego, by ciasteczkom urody i smaku dodać. Zajadaj te maślane smakołyki z herbatą i dobry dzień miej.

*wyrobienie na kruszonkę to najlepiej szybkie wymieszanie mieszaniny w mikserze, zaopatrzonym w ostrza, tak by okruszki z mąki i masła otrzymać. Ten efekt można uzyskać też krojąc nożem masło na mące położone lub rozcierając szybko kawałki masła w rękach. Najważniejsze to robić to szybko, by masła nie roztopić.

** dopiero, gdy mamy już okruszki dodajemy jajko i ewentualne płynu, którym w tym przypadku jest sok z cytryny. Po dodaniu płynnych/mokrych składników i jeszcze raz szybko ciasto rozcieramy, tak by uzyskać już łączącą się masę. Masy tej nie należy wyrabiać dłużej niż 2-3 minuty, by nie roztopić masła i by nie uwalniać glutenu z mąki, bo to spowoduje, że ciasteczka zamiast kruche wyjdą twarde.

Te anyżkowo-kardamonowe specjały cytrynowe bardzo posmakowały wszystkim i nawet receptury na nie rozdawałam wszędzie wokoło. Przyznam Wam jednak, że wyborniejszy smak jednak to drugie kruche talarki miały. Tym razem były one lawendowo-rozmarynowe, akurat na koniec lata.

SONY DSC

A jak je czynić? Nic prostszego. W takiż sam sposób jak w przypadku poprzednich, mąki jedną i trzy czwarte szklanicy z blisko dwoma trzecimi szklanicy cukru pudru zmieszać trzeba i potem 140 g masła zimnego jak lód w kawałki pokrojonego dodać. Szczypta soli i po łyżeczce utartego w moździerzu rozmarynu i lawendy suszonych obojga sypnąć. Gdy kruszonkę z tych suchych materii i masła otrzymamy, klucz sukcesu tych ciasteczek dodać nam trza. Trzy żółtka z pięknych jajec i całość wymieszać, znowuż by kształtny rulon otrzymać.

Kiedy ciasto już stężeje od zimna chłodnicy przez najmniej godzinę, a lepiej jeszcze przez noc całą aplikowanego, kroić ciasto szybko, ostrym nożem trzeba i piec w 180 stopniach przez 8 do 13 minut, by lekko się tylko na brzegach zezłociło.

Potem z filiżanką herbaty, pod czujnym okiem pracowej maskotki zajadać, albo i przemiłe towarzystwo częstować w czasie chwili odpoczynku. A jeśli jeszcze w czasie pieczenia szablonu z literkami użyjemy, tedy zaglądając do puszki uśmiech na ustach pojawiać się będzie, gdy po ciasteczko z Krainy Czarów sięgniemy.

Inspiracje do ciasteczek czerpałam stąd:
Biscotti
Cantucci
Kruche zwykłe
Kruche niezwykłe

Smacznego.