Utracone święto, odzyskane pragnienia.


Bliskowschodnie ciasteczka z nadzieniem daktylowo-orzechowym …

… to chyba najdłuższa nazwa czegokolwiek co gotowałam, ale w końcu to specjalne ciastka. Podobno są najstarszym znanym na świecie wypiekiem i w kuchni żydowskiej znane są pod nazwą maamul, a czasem menena. Piecze się je na różne okazje, dlatego też postanowiłam wykorzystać ten przepis na stworzenie smacznych i zapadających w pamięć prezentów na Mikołajki.

Tak, dzisiaj są Mikołajki. Od kilku lat regularnie o nich zapominałam. Nie mam dzieci, ani też zbyt wiele nie ma ich w moim otoczeniu, więc to głównie dla nich obchodzone święto zawsze mi jakoś umykało. W tym roku jednak dało o sobie znać ogromną chęcią obdarowania i młodych i starych takim słodkim prezentem. A ja lubię dawać prezenty, patrzeć na miny osób rozwiązujących wstążeczkę czy rozrywających papier, na iskierki gdy patrzą na to o czym myśleli, a czasem i marzyli, albo na to co z chęcią spałaszują.

Specjalną kategorią prezentów są dla mnie zrobione własnoręcznie wypieki czy inne słodkości, choć też i wytrawne przysmaki. Gotowanie sprawia mi ogromną radość, ale sprawia mi ją nie tylko samo z siebie. Kiedy w odbiorcach moich dokonań widzę autentyczny zachwyt, widzę jak smakują przygotowane przeze mnie potrawy, mogłabym nie wychodzić z kuchni … no prawie :)

Tak więc w tym roku na zapomniane przeze mnie święto, na Mikołajki, swoim Najbliższym zrobiłam takie oto słodkie prezenty. Pachnące egzotyką, wykonane z troską i pieczołowitością, pieczone nie tylko przez żar piekarnika, ale i moje gorące pragnienia. A tutaj dzielę się nimi z Wami, bo choć nie są to najprostsze ciasteczka jakie kiedykolwiek zrobiłam, to gwarantuję że zwrócą włożony z nie czas i pracę po wielokroć.

Życzę wszystkim i Dużym i Małym wszystkiego najlepszego z okazji Mikołajek!


Bliskowschodnie ciasteczka z nadzieniem daktylowo-orzechowym
(ok. 48 sztuk)

Składniki:
800 g mąki semoliny (grubo zmielonej mąki z pszenicy durum)
100 g cukru
2 łyżki wody różanej lub z kwiatu pomarańczy
250 g masła lub margaryny
225 ml mleka lub wody
1/2 łyżeczki sody
cukier puder do posypania

nadzienie:
225 g daktyli
100 g posiekanych orzeszków pistacjowych lub włoskich
2 łyżki wody różanej lub z kwiatu pomarańczy
1 łyżeczka mielonego cynamonu lub kardamonu
2 łyżki cukru pudru

Przygotowanie: W misce wymieszałam mąkę, cukier puder i wodę z kwiatu pomarańczy (ew. wodę różaną). W rondelku podgrzałam masło, aż zaczęło się pienić i od razu wlałam do mąki. Dokładnie wymieszałam. Podgrzałam mleko (ew. wodę) prawie do wrzenia. Zdjęłam z ognia i stale mieszając rózgą dodałam sodę. Połączyłam z ciastem. Mieszałam aż ciasto stało się miękkie i delikatnie wyrabiałam ręką. Przykryłam folią i odstawiłam na kilka godzin (dokładnie na całą noc i odstawiłam do lodówki). Wszystkie składniki nadzienia wymieszałam, tak aby uzyskać pastę (ja użyłam miksera). Gdy ciasto było gotowe, odrywałam z niego kulki wielkości orzecha włoskiego. Formowałam je w dłoni, a następnie zaciskając dłoń, dociskałam boki kciukiem drugiej ręki, tworząc w cieście zagłębienie. Powinien wyjść kształt naparstka lub garnuszka, który napełniałam farszem. Zlepiałam ciastem otwór i formowałam w kształt kulek. Delikatnie je spłaszczając, układałam je na blasze wyłożonej pergaminem. Tradycyjny kształt można im nadać albo dzięki specjalnej foremce do maamuli albo widelcem. Piekłam przez 25 minut w piekarniku rozgrzanym do 160 stopni Celsiusa. Ważne, aby nie dopuścić do zbrązowienia. Trzeba je jedynie zrumienić. Po wyjęciu z piekarnika pozostawiłam je na blasze, aby ostygły i stwardniały. Posypałam cukrem pudrem.

Ja zrobiłam je z połowy porcji, gdyż miałam za mało semoliny. Do tego ciasto przygotowałam późnym wieczorem, a ciasteczka piekłam z samego rana. Ciasto zrobiło się strasznie twarde po nocy w lodówce, więc trzeba było najpierw potrzymać je trochę na kaloryferze, a później jeszcze uplastycznić je w dłoniach (najlepiej w małych kulkach). Pewnie takiego problemu nie byłoby gdybym nie schowała ciasta na noc do lodówki, ale trochę bałam się, żeby mi się nie zepsuło.

Oczywiście dalekie są od ideału, jeśli chodzi o kształt, ale nie mam specjalnej foremki, więc zrobiłam co mogłam przy pomocy widelca. Jeśli ktoś by wiedział, gdzie kupić (w Polsce lub necie) taką foremkę to będę wdzięczna za informację :)

Źródło: Clarissa Hyman „Kuchnia Żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata”

Smacznego.

Spóźnione … bataty.


Miały być dzisiaj rosti … obiecałam pewnej Eksperymentatorce, ale pokajać się muszę. Zaspałam i plany całego dnia w łeb wzięły. To mi się i rosti smażyć nie chciało. Wyjęłam z zamrażalki mój bulionik (tak, tak, własny, nie taki z kostki, czy nawet ekologiczny z proszku), wrzuciłam tam przyobiecane plackom bataty i zaczęłam się zastanawiać co ja jeszcze do tej zupki mogę wrzucić. Oczywiście w sukurs przyszła mi moja spiżarka, w której zawsze są jakieś puszki na czarną godzinę. Najpierw pomyślałam o kasztanach, bo mi się tak miło dyniowa
przypomniała. Ale jak kasztany to bym i boczusiu chciała, a jego w lodówce brak.


Wyszła z szafki więc kukurydza i małe karotki, takie co to na jeden kęs są. Opłukane wylądowały w zupie, która do tego czasu stała się już kremem. Dodałam jeszcze trochę prowansalskich klimatów i już mogłam jeść. Musiałam tylko poczekać aż mi ptaszynki moje łyżeczkę przyniosą. Faire już na kwiatkach siedziała i zerkała na mnie. Za to uczynna Tilio łychę mi przytargała. Wprawdzie potem na niej siedziała, przyglądając się zupce, ale to już jest taka zupna ptica.


Krem z batatów z kukurydzą

Składniki:
3-4 bataty, obrane i starte
1 litr bulionu (patrz niżej)
puszka kukurydzy
2 małe puszeczki karotek
1 łyżeczka ziół prowansalskich
pieprz
koperek

Przygotowanie: W garnku rozmroziłam bulion i gdy już był płynny wrzuciłam starte bataty. Przykryłam i gotowałam do miękkości (ok. 20 minut). Zmiksowałam blenderem. Dorzuciłam opłukaną kukurydzę z puszki i gotowałam jakieś 5 minut. Jak trochę zmiękła, przed samym podaniem dodałam karotki (też z puszki i też opłukane). Wrzuciłam zioła prowansalskie i gotowałam jeszcze 1-2 minuty. Podałam z drobno posiekanym koperkiem.


Mój bulion warzywny

Składniki:
2 łyżki oliwy
2 cebule, jedna pokrojona na większe kawałki, druga w całości, opalona
3 całe ząbki czosnku
2-3 marchewki
2 pietruszki
1/2 główki dużego fenkułu (wyciąć głąb)
kawałek selera
1 średni por
1 gałązka selera naciowego
2-3 liście laurowe
3-4 ziela angielskie
6 ziaren pieprzu
tymianek i lubczyk (jak sie sypnie, ale nie za dużo)
sos sojowy (ewentualnie sól)

Pzygotowanie: W 5-ciolitrowym garnku na oliwie delikatnie podsmażyłam pokrojoną cebulę. W tym czasie nad ogniem opaliłam drugą cebulę. Wrzuciałam ją do garnka, wraz z grubsza pokrojonymi marchewkami, pietruszką, selerem, porem i selerem naciowym. Zalałam wszystko wodą. Wrzuciałam przyprawy i doprowadziłam do wrzenia. Zmniejszyłam ogień i zostawiłam tak na 1,5 godziny. Na koniec spróbowałam i zamiast soli dodałam sos sojowy (jak nie mam, to daję sól). Przecedziłam wywar i czysty bulion zlałam do pudełek, które włożyłam do zamrażalnika. Taki bulion może wytrzymać nawet do 2 miesięcy, choć zwykle znika szybciej.

A taką minę miała moja kicia, gdy rano biegałam jak szalona mając nadzieję, że może jeszcze się wyrobię ze wszystkimi planami, pomimo zaspania … ona wiedziała to, do czego ja doszłam po pewnym czasie … nie było po co biegać i tak już byłam spóźniona.


Smacznego.

Jesteśmy w Maroku!


Choć lubię gotować i gotuję sporo, to są takie rzeczy których jeszcze do tej pory nigdy nie robiłam. Do tego katalogu, wciąż zmniejszającego się, należy pieczenie czy też gotowanie całego ptaka. Już jakiś czas temu, na zakończenie zabawy „Gotuj po polsku” chciałam upiec całego bażanta lub gęś. Nie wyszło wtedy, ale co się odwlecze to nie uciecze.

Ostatnio przy okazji „Festiwalu kuchni żydowskiej” zaopatrzyłam się w rewelacyjną ksiażkę kucharską Clarissy Hyman „Kuchnia Żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata”. Czytam ją powolutku, rozkoszując się oglądaniem pięknych zdjęć i wyobrażaniem dań, mrugajacych do mnie z zaczęcajacych przepisów. Tak pewnego dnia trafiłam na duszonego z daktylami i migdałami kurcze, ułożone na cebulowym łóżeczku, skąpane aromatycznym i słodkim sosem. Ponieważ uwielbiam tagine i w ogóle duszone mięsa, a zrobienie całego ptaka było wyzwaniem, którego bardzo się chciałam podjąć, wybrałam ten przepis.

Rankiem pojechałam z tatą (Dziękuję jeszcze raz!) na bazar, skąd przywieźliśmy kurczaka i inne potrzebne ingrediencje. Pozostało mi tylko zaprząc się do pracy. Przygotowywanie jednak tego wykwintnego farszu trochę nadwyrężyło mój kręgosłup. Żeby więc nie stać przez godzinę szpikując daktyle migdałami z cebulką, tym bardziej że jakoś nie chciały się poddać tej procedurze, postanowiłam trochę zmienić wykonanie. Wymieszałam wszystko w miseczce i taką mieszaniną napakowałam kurczaka. Kiedyś jednak jeszcze spróbuję przygotować to dokładnie zgodnie z przepisem. Może trudność tkwiła w tym, iż nie udało się mi kupić daktyli medżdul. Nawet nie wiem jak one wyglądają i czy rzeczywiście wygodniej by się je faszerowało cebulką i migdałem.

Kiedy mąż porcjował kurczaka, a ja siedziałam przy stole nakłądając nam kuskus i podając cytryny poczułam się jakbym była w dalekim Maroku. Aromat dania, kolorowy sos i słodkie nadzienie sprawiły, że zamykajac oczy mogliśmy powiedzieć „Jesteśmy w Moroku!”


Kurczę z daktylami po marokańsku
(na 6 osób)

Składniki:
400 g daktyli medżdul, bez pestek (ja kupiłam poprostu daktyle, nie wiem jaką maja nazwę)

migdały tyle samo ilościowo (nie wagowo!) co daktyli, sparzone i lekko uprażone (u mnie wyszło ok. 80 sztuk)
sok z 1 cytryny
3 duże cebule
2 łyżki oleju z czerwonej palmy i kanoli
1 1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki startego kwiatu muszkatołowca
1/4 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki białego pieprzu

1/2 łyżeczki soli
1 duży kurczak, oczyszczony i posolony w środku i na zewnątrz
1 łyżeczka szafranu
1 łyżka miodu
2 łyżki ciepłej wody
garść uprażonych płatków migdałów

cytryna

Przygotowanie: Migdały (oprane i uprażone) włożyłam do soku z cytryny na 1 godzinę. W tym czasie zeszkliłam cebulę na oleju i odstawiłam do wystygnięcia. Zmieszałam przyprawy. Powinnam każdy daktyl naszpikować migdałami i cebulką i obtaczać w przyprawach. Ja jednak zlałam sok z cytryny do kuczeka, wymieszałam w misce daktyle, migdały i cebulkę i oprószyłam połową przypraw. Przygotowanego kurczaka nafaszerowałam i spięłam specjalnymi szpatkami. Pozostałą mieszaninę nadzienia ułożyłam w dużym garnku-brytfance, a na tym położyłam kurczaka. Nasmarowałam go resztą przypraw i polałam wodą, w której wcześniej rozpuściłam miód z szafranem. Przykryłam garnek i dusiłam na malutkim ogniu przez 1 1/2 – 2 godziny. Po tym czasie sprawdziłam temperaturę kurczaka specjalnym termometrem – w udku powinien mieć 75 stopni. Podczas duszenia ok. 4-5 razy polewałam go wyciekajacymi sokami i tworzącym się sosem. Można dodać trochę wody (ja nie musiałam). Podałam z kuskusem i cząstkami cytryn, posypane uprażonymi migdałami.

Źródło: Clarissa Hyman „Kuchnia Żydowska. Przepisy i opowieści z całego świata”

Smacznego.

A to z serii uchwycone w kadrze – Łzy Nocy (krople rosy na balustradzie).


Słoneczny gorący kubek i bułeczki na obolałe plecki.


Czasem przychodzą takie dni, gdy nad moją głową wisi katastrofa. Od wczorajszego ranka chodziłam ostrożnie, prawie jak na paluszkach, przeczuwając zbliżający się ból … rwa kulszowa. Kiedy kilka miesięcy temu dopadła mnie, przez blisko trzy miesiące nie mogłam normalnie żyć – chodzenie sprawiało ból, siedzenie powodowało, że przez całą nogę przechodził prąd paraliżu. Z każdym dniem było coraz ciężej walczyć zarówno z chorobą jak i pogarszającym się nastrojem. Ten stan nie tylko uprzykrzał mi życie, gdyż proste wyjście do sklepu było ogromnym wyzwaniem, ale i nie pozwalał kontynuować rehabilitacji kolana, które po operacji wciąż nie chciało dojść do siebie.

Mając to wszystko w pamięci, wczorajszego wieczoru czułam się jak struta i zadzwoniłam po pomoc do rehabilitanta. Kiedy przyjechał dzisiejszego ranka nadzieja walczyła we mnie z niepewnością. Na szczęście miała też wsparcie ogromnej ufności oraz zdolności rehabilitanta, więc nie okazała się matką głupich. Teraz znów swobodniej się poruszam, choć wciąż pamiętam o troskliwym opiekowaniu się moim kręgosłupem.

Dlatego nie mogłam powrócić do moich pierniczkowych planów ani też wymyślić czegoś skomplikowanego na obiad, jednak żołądek domagał się czegoś smacznego. Z lodówki wywędrowała więc zapiekanka, a dokładnie pyszny bulion jaki z niej powstał. Przelałam go do garnuszka, delikatnie rozrzedziłam wodą i zagotowałam. Tuż przed podaniem dałam łyżeczkę gęstej śmietany. Potrzebowałam też czegoś treściwego. Już wcześniej wiedziałam, że będę potrzebowała jakiegoś lunchu, więc zawczasu się przygotowałam.

Na szczęście w nieszczęściu od czasu gdy zaczęłam sama piec pieczywo, nie mogę przełknąć bez skrzywienia chleba z pobliskiej piekarni czy supermarketu. Potrzebowałam więc czegoś co przygotować będzie można w maszynie lub mikserze. W książce-pamiątce po Ziemniaczanej Zabawie już jakiś czas temu znalazłam przepis, który mnie zaciekawił. „Chrupiące bułeczki z batatów” – wszystkie składniki były w domu i przygotowaniem za mnie mógł się zająć mikser, więc nie miałam już wymówki.

Bułeczki wyszły pyszne, choć w moim wykonaniu trochę się rozlały. Jest to jednak moja wina, gdyż będąc oszczędna dodałam całość puree z batatów, jakie powstało mi z 2 sztuk pomimo, że powinnam dodać z 1,5 sztuki. Nic się jednak nie stało. W czasie formowania bułeczek – jedynym w praktyce etapie, w którym musiałam siebie zaprząc do roboty – posmarowałam dłonie olejem i uformowałam kulki z ciasta. Bułeczki wyszły smaczne i chrupiące, choć troszkę spłaszczone.


A do tego przysiadły na nich takie dwie małe ptaszynki, które uśmiechają się i puszczają oczko do Hirka. To zaciekawione, choć nieśmiałe kruszynki, więc ostrożnie do nich podchodzę by ich nie spłoszyć. Dziewczynki na razie nie mają jeszcze imion, ale z pewnością coś niedługo dla nich wymyślę, a może jakieś inne ptaszyny coś zaćwierkają mi do uszka :)

A to zdjęcie tak dla słonecznego nastroju, bo za oknem szaro :)


Chrupiące bułeczki z batatów
(12 bułeczek)

Składniki:
2 małe bataty (ok. 350 g.)
2 szalotki
350 g mąki i nieco do wyrabiania ciasta
3 łyżki mleka w proszku
2 łyżki brązowego cukru
7 g drożdży instant
1 1/2 łyżeczki soli
120 ml ciepłej wody (40-50 stopni Celsiusa)
2 łyżki oliwy z oliwek
3 łyżki mleka

Przygotowanie: Umyte bataty ugotowałam do miękkości (przez ok. 25-30 minut). Obrałam i trochę odparowałam w suchym garnku, a po przestudzeniu przecisnęłam je przez praskę do miksera. Dodałam posiekaną szalotkę (ja zostawiłam ją w długich piórach). Poczekałam aż masa miała temperaturę ok. 40 stopni Celsiusa. Przesiałam mąkę, dodałam mleko w proszku, sól i cukier oraz drożdże. Wyrabiałam mikserem ciasto dodając powoli wodę oraz oliwę. Oryginalnie powinnam energicznie zagnieść ciasto na oprószonej mąką stolnicy, podsypując mąki gdyby było zbyt kleiste. Po wyrobieniu ciasta przełożyłam je do miski, przykryłam ściereczką i odstawiłam na 45 minut w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (powinno podwoić objętość). Po tym czasie znów przełożyłam do miksera i jeszcze raz wyrabiałam (dodałam sporo mąki, gdyż ciasto było bardzo klejące, ale to dlatego, że użyłam zbyt dużo puree z batatów). Ponownie odłożyłam do wyrośnięcia na 45 minut (oczywiście pod ściereczką). Na blasze wyłożonej pergaminem ułożyłam uformowane bułeczki. Przykryłam ściereczkę i odłożyłam do wyrośnięcia na 15 minut. W tym czasie rozgrzałam piekarnik do 180 stopni Celsiusa. Bułeczki przed włożeniem do piekarnika posmarowałam mlekiem. Piekłam przez 30 minut. Gdy wyjęłam sprawdziłam, czy są gotowe pukając w nie – powinny wydać głuchy odgłos.

Ponieważ użyłam więcej puree z batatów, więc musiałam dodać również więcej mąki. Puree miałam z 500 g batatów, a mąki wzięłam więcej o ok. 1/2 – 2/3 szklanki. Pierwszą część mąki użyłam pszenną typ 550, a tą dodatkową mąkę użyłam pełnoziarnistą z metody Montignaca (T150). Do tego ponieważ nie miałam mleka w proszku, zamiast wody użyłam mleka, a zamiast mleka w proszku dodałam 1 płaską łyżkę mąki.

Źródło:
„Przepyszne ziemniaki. 222 tradycyjne i oryginalne przepisy”
Wydawnictwo Reader’s Digest, Warszawa 2008

Smacznego.

Weekendowa Piekarnia #10 – Świąteczny Pumpernikiel


Zbliżają się święta, a my jesteśmy coraz bardziej myślami i sercem w korzennych aromatach pierniczków, obmyślamy rybne pyszności, w wyobraźni już lepimy piękne pierożki czy popijamy aromatyczny kompot z suszu. Więc i Weekendowa Piekarnia, której inspiratorką jest
Margot, nie może pomijać tego faktu.

Na tą piekarnię wybrałam chlebek, który zawsze bardzo lubiłam, którego ciemny i wilgotny miąższ, kojarzy mi się ze świętami. Doskonały na okres, gdy brak czasu na pieczenie, a okoliczne piekarnie – te dobre i złe – są zamknięte. Pumpernikiel świąteczny, aromatyzowany skórką pomarańczową i kminkiem, ciemny pszenno-żytni chleb, wilgotny od gęstej melasy i lekkiej maślanki, ma wyrazisty smak, doskonale komponujący się z bożonarodzeniowymi nastrojami. Zapieczona na nim gwiazda z piernika dodaje mu jeszcze wykwintności i indywidualnego charakteru.

Rozłożenie pracy na dwa etapy pozwala na upieczenie go nawet tuż przed świętami, chociaż w lodówce może być przechowywany nawet do dwóch tygodni, pod warunkiem trzymania go w folii. Do tego ten chlebek idealnie wpasowuje się w trwający Festiwal Pierniczków, a gdy go upieczemy również w okresie świątecznym będzie doskonałą propozycją na gotowanie w Kuchni Świątecznej i Noworocznej.

Do tego dzięki pracy i pomysłowości Aaricii z Niebieskich Migdałów możemy cieszyć się pięknym obrazkiem i banerem naszej cotygodniowej imprezy:


Świąteczny pumpernikiel na Boże Narodzenie
(przepis na 2 bochenki)

Składniki:
2 paczki suszonych drożdży granulowanych (ja użyłam 2 torebki (po 7 g.) drożdży instant + 1/2 łyżeczki)
1/4 szklanki ciepłej wody
1/2 szklanki melasy
1 łyżka startej skórki pomarańczowej
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka zmielonego kminku
1 łyżeczka zmielonych nasion kopru
3-3 1/2 szklanki mąki pszennej chlebowej lub zwykłej mąki pszennej (ja użyłam typ 750)
2 szklanki mąki żytniej (ja użyłam typ 720)
2 szklanki maślanki

glazura:
1 łyżka melasy
2 łyżki wrzątku

piernik:
1/4 szklanki miękkiego masła
1/4 szklanki brązowego cukru
1/2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka startego imbiru
3/4 łyżeczki mielonych goździków
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
3/4 szklanki mąki pszennej
2 1/2 łyżki wody

Przygotowanie:

I etap: W dużej misce rozczynić drożdże i poczekać 5 minut (chyba że używa się drożdży instant, wtedy jedynie wymieszać je z mąką). Domieszać skórkę pomarańczową, sól, kminek i koper, maślankę i makę żytnią. Wymieszać aż powstanie gładkie ciasto. Dodawać stopniowo mąkę chlebową, aż ciasto zrobi się sztywne. Owinąć miskę folią i odstawić do lodówki na 2 – 24 godzin. (Ja odstawiłam na 24 godziny)

II etap: Oprószyć ciasto mąką i zgarnąć ze ścianek miski na oprószoną mąką stolnicę/blat i wyrabiać przez 5 minut, aż ciasto będzie jedwabiście gładkie, w razie potrzeby podsypując mąką. Podzielić ciasto na dwie części. Nasmarować tłuszczem dwie blachy (lub wyłożyć je papierem) (u mnie wystarczyło wyłożyć pergaminem dużą blachę z piekarnika). Uformuj dwie kule z ciasta i ułóż na blachach, gładką stroną do góry. Spłaszcz nieco. Odstaw do wyrośnięcia w ciepłe miejsce, aż ciasto podwoi objętość (ok. 45 minut). Nagrzej piekarnik do temperatury 190 stopni Celsiusa. Piecz przez 25 minut, wyjmij z piekarnika i posmaruj glazurą. Ułóż na bochenku piernik (patrz niżej). Włóż do piekarnika jeszcze na 7-10 minut, aż piernik się upiecze i lekko przyrumieni na krawędziach.

Piernik: Wsyp do miski masło, cukier, imbir, goździki, cynamon i sodę oczyszczoną. Wymieszaj na gładką masę. Domieszaj mąkę i wodę i wymieszaj, aż powstanie sztywne ciasto. Wstaw do lodówki na przynajmniej 1 godzinę. Podziel na dwie części, rozwałkuj na okręgi o średnicy ok. 15 cm. Czubkiem noża wykrój z okręgów pięcioramienne gwiazdy. Połóż gwiazdy na bochenkach, a z pozostałego ciasta uformuj pierniczki. Wstaw do piekarnika razem z chlebem i piecz przepisany czas.

Źródło: „Chleb. Pieczemy w domu” Beatrice Ojakangas

Smacznego.