Pisałam już Wam o precastingu do MasterChef’a, o tym co ugotowałam i dlaczego, o emocjach, radościach i obawach jakie wzbudzał. Teraz mogę napisać Wam o tym co ugotowałam na castingu, na który została zaproszona setka amatorów, w tym i ja :)
Dzień castingu, to był upalny dzień. Kraków przywitał nas słońcem, skwarem ale i pięknymi widokami. Wczesnym przedpołudniem stawiliśmy się z mężem w studiu i szaleństwo zaczęło się na całego. „Po co mi to szaleństwo? Co ja tutaj robię?” Te pytania zadawałam sobie cały czas. Czułam się nierealnie, jakbym patrzyła na siebie przez szybkę, wciąż nie wierzyłam, że to co przeżywam jest prawdziwe. Pewnie znacie to uczucie :)
Dla tych z Was, którzy czytają mojego bloga już od jakiegoś czasu, nie jest zaskoczeniem moja strata pamięci ani moje perypetie po operacji kolana. Zanim zaczęłam pisać bloga, tamten czas był dla mnie bardzo trudny i ciemny. Po 6 latach od wypadku i amnezji przyszedł kryzys, że już nigdy nie odzyskam pamięci, a do tego nieudana operacja w tamtym czasie skończyła się dla mnie ponad rokiem chodzenia o dwóch kulach i zagrożeniem, że już nigdy nie będę biegać i nawet normalnie chodzić. Przyznaję, że wtedy czułam, iż w całym moim życiu brak jest szczęścia, niemalże brak motywacji do walki o normalne życie. Nie jestem jednak osobą, która łatwo się poddaje. Walczę i zawsze walczyłam o każdy promyk słońca, bo w czasie moich pierwszych dni Sebastian dał mi wiarę, że nie ważne jak źle może się dziać, możemy sprawić, by było lepiej.
Czasem te walki są przegrane, czasem ta wiara gdzieś gubi się w odmętach zalewających ją złych emocji i zdarzeń. Ale gdy prawie 4 lata temu zaczęłam pisać kulinarnego bloga, odkryłam, że gdy dzielę się z Wami tymi drobnymi radościami, chwilami szczęścia, stają się one olbrzymie, a ja mam więcej sił, by tą wiarę w siebie i ludzi trzymać mocno i otulać się nią. Dlatego i tamtego dnia, a nawet już wcześniej, gdy zgłosiłam się do precastingu, chciałam nie tylko poczuć, że zmierzyłam się z moimi demonami przeszłości, że już nie obawiam się o nich mówić i do nich przyznać, ale również chciałam opowiedzieć o tym co ja kocham w gotowaniu i jedzeniu, co jest dla mnie ważne i co pragnę widzieć wokół siebie. Taka moja mała misja zmieniania świata na lepsze … małymi kroczkami :)
Wierzę, że prawdziwe szczęście nie leży w tych wielkich rzeczach, dokonaniach na miarę gigantów, ale w tych malutkich, które jak piasek wypełniają nasze życie i choć wielokrotnie nie możemy już wyłowić ich spośród innych, one dają nam siłę. A kiedy jeszcze dzielimy się tymi chwilami, one mnożą się, zarażają optymizmem i nadzieją, powiększając atmosferę szczęścia wokół nas.
Moje plony z działeczki, z którymi pojechałam na casting :)
W moim prawie 11’letnim, nowym życiu było kilka momentów zwrotnych, kamieni milowych, które odmieniły nie tyle mnie, co to jak patrzę na siebie i otaczający mnie świat. Amnezja, potem walka o to by normalnie chodzić, a nawet biegać pewnego dnia, moje małżeństwo i mój blog, który był początkiem zawiłej i trudnej decyzji o zmianie kursu mojego życia z prawniczego na kulinarny. Czy teraz MasterChef będzie kolejnym kamieniem milowym? Zadawałam sobie to pytanie krojąc szalotkę, opowiadając o ekologicznym i sezonowym podejściu do gotowania i życia, o egzotycznej rybie barramundi, której ekologiczną hodowlę mamy w Polsce, o moich uprawach na działeczce i zmaganiach, by były ekologiczne, zrównoważone, ale i ciekawe oraz smakowite.
Patrzyłam na wielu zapaleńców, z którymi łączyła mnie nie tylko pasja, ale i wulkan emocji jaki tamtego dnia czuliśmy. Od samego początku czułam radość, że w takim kulinarnie zwariowanym gronie, jest tyle optymizmu, tyle dawania z siebie. Przecież właśnie o to chodzi w gotowaniu – dać coś z siebie i uczynić otoczenie szczęśliwszym.
Foto: TVN
Kiedy stałam przed jurorami, życząc im smacznego, targały mną skrajne emocje. Cieszyłam się, że gotuję dla tak niezwykłych osób, dla których w normalnych, domowych warunkach zapewne nigdy bym nie ugotowała i że usłyszę ich opinie o tym co dla nich przygotowałam. Ale jednocześnie obawiałam się krytyki risotta, które przygotowałam bardziej pod kątem polskich gustów, nie tak płynne, choć kremowe jak być powinno, o chrupkich warzywach, pełnych świeżego i wyrazistego smaku. Byłam jednak gotowa bronić mojej bardziej polskiej wersji ryżu a’la risotto. Mówiłam o tym, jak podziwiam w kuchni polskiej jej elastyczność, uczenie się i dostosowywanie do tego co poznawała przez wieki od sąsiadów, by wpasowywało się w nasz klimat i polskie upodobania, czasem zmieniając smaki Polaków, a czasem zmieniając recepturę, zachowując tylko jej idee.
Jest ogrom opinii pozytywnych i negatywnych o jurorach, ale dla mnie opinie każdego z nich, przez ich doświadczenie czy to w branży czy w ogólnie pojętych kulinariach (ach, moja wymarzona szkoła Le Cordon Bleu), były niezwykle cenne. Pochwały i krytyka uczą, a ja od czasu straty pamięci mam fioła na punkcie nauki, poznawania tego co dla mnie nowe … choć Ci, którzy mnie znają z zapomnianej przeszłości, twierdzą, że to akurat mi zostało ;D
Kiedy dostałam fartuch, czułam że dostałam skrzydeł. W tamtej chwili, czułam, że nie tylko pokonałam wszelkie demony i strachy, ale zrobiłam ogromny krok do przodu. Wielu krytykuje, szydzi z programu, z naszych emocji czy dań, ale prawda jest taka, że MasterChef, niezależnie na jakim się etapie by nie było, dał mi i wielu tym, którzy potrafili to dostrzec i docenić, ogromną przygodę, naukę i niezwykłą wiarę w siebie, w swoją pasję, w to, że trzeba i warto marzyć … a nawet niebo nie jest granicą dla tych, którzy sięgają po swoje marzenia. Dlatego właśnie dzielę się tym dniem z Wami, tymi emocjami i spostrzeżeniami. Ponieważ wszystko jedno o czym marzycie i do czego dążycie, czy będzie to publiczne czy skryte w kręgu bliskich, marzcie i sięgajcie po swoje marzenia, wierzcie w siebie i dzielcie się tym, zarażajcie optymizmem i nadzieją … może ktoś właśnie tego potrzebuje i trafi do Was na bloga :)
Kiedy wpadłam w ramiona męża, ciesząc się z nim, z innymi zapaleńcami, którzy czekali na swoją kolej, albo już byli po wszystkim i zostali, by dodawać innym otuchy, czułam jednocześnie jak ciekawość aż mnie paliła, co będzie później :)
A później się działo … oj działo, ale to już w następnym wpisie, bo Was zanudzę tymi długaśnymi postami. Jak wiecie – gaduła ze mnie straszna :)
Smażone filety z barramundi z risotto z letnich warzyw i sałata z tymiankowo-cytrynowym dressingiem
Składniki:
2 filety z barramundi, ze skórą
sól i pieprz
skórka i sok z cytryny
klarowane masło do smażenia
1 łyżka oliwy
1 duża szalotka
100 g ryżu do risotto (vialone, carnaroli, arborio)
50 ml wytrawnego wina (może być też wytrawny wermut)
0,3-0,35 l bulionu rybnego
kilka gałązek świeżego tymianku
skórka z 1 cytryny, drobno starta
kilka mini marchewek
1 cukinia, pokrojona w niewielką kostkę (bez pestek)
1 łyżka masła
duża garść tartego parmezanu
sól, pieprz
mieszanka sałat, porwanych na niewielkie kawałki
dressing z oliwy i soku z cytryny (proporcje 3:1), z musztardą dijon, miodem z kwiatów pomarańczy, skórką cytrynową, liśćmi tymianku, solą i pieprzem
Przygotowanie: Naciąć skórkę filetu z barramundi i zamarynować w soku i skórce z cytryny, soli i pieprzu.
Cukinię podsmażyć na maśle z tymiankiem, aż nabierze złotego koloru, ale aby nadal pozostała chrupka. Odstawić.
Na dużej głębokiej patelni , na oliwie z masłem zeszklić pokrojoną w kostkę szalotkę. Dodać ryż i przez 2-3 minuty smażyć na średnim ogniu, tak by ziarenka ryżu stały się lekko przezroczyste. Zmniejszyć ogień, wlać wino i poczekać aż ryż wchłonie płyn. Wlać chochelkę gorącego rybnego bulionu zamieszać i poczekać aż się wchłonie. Dorzucić pokrojone mini marchewki, skórkę startą z cytryny i kilka gałązek świeżego tymianku. Stopniowo dolewać po chochelce bulionu, czekając aż ryż wchłonie płyn. Po wlaniu całego bulionu, ziarenka ryżu powinny być al dente (miękkie z zewnątrz, twardawe w środku). Wyłączyć gaz, dodać sok z 1/2 cytryny, podsmażone cukinie, garść parmezanu i masło. Doprawić pieprzem i solą. Wymieszać, przykryć patelnię i zostawić na ok. 5 minut. Po tym czasie wyjąć gałązki tymianku.
Na sklarowanym maśle, przez 3-4 minuty smażyć filety z barramundi od strony skóry, w połowie czasu dodać trochę świeżego masła i oblewać gorącym, spienionym masłem rybę od strony mięsa. Filet smażyć tylko od strony skóry, dzięki czemu będzie miał chrupką skórkę, a mięso zachowa swój świeży, delikatny smak, nabierając maślanego posmaku.
Danie podawać z sałatką z mieszanych sałat z dressingiem z musztardą dijon, miodem z kwiatów pomarańczy, skórką cytrynową, liśćmi tymianku, solą i pieprzem. Udekorować kwiatami ogórecznika.
Rybę ułożyć na risotto, skórą do góry, udekorować kilkoma płatkami fleur de sel.
Smacznego.
Pięknie napisane!! czekałam na ten post! Czułam tak samo:)
No Madzia, trzymałam kciuki cały czas i ciekawa jestem, co będzie dalej. Może jednak jest szansa na niedzielę :) Zaraz do Was napiszę.
Buziak
oko
Piękne słowa. A ja trzymam kciuki by ten program był kolejnym krokiem do szczęścia :)
Cieszę się , że Ci się powiodło, wiem, że umiesz świetnie gotować, a przepis na pewno kiedyś wykorzystam – pewnie w przyszłą wiosnę ! Pzdr
Pamietam jak kilka miesięcy temu MC wywoływał we mnie agresję. Spamowali moje blogi regularnie i na wszelkie możliwe sposoby, pamiętam jak kasowałam komentarze "zachęcające" do udziału w castingu, jak znajomi mówili: spróbuj, a ja nie chciałam, pamiętam jak powiedziałaś mi, że Ty chcesz spróbować swoich sił i jak trzymałam za Ciebie kciuki. Ja wiedziałam, że to nie dla mnie, że może i smacznie gotuję, ale nie na miarę MC, ale wiedziałam też, że to coś dla Ciebie i cieszyłam się, że próbujesz. Z drugiej strony bałam się, bo wiedziałam, że oprócz pozytywnych emocji będzie tam też wiele dołków, zwątpienia, ciężkiej fizycznej i psychicznej pracy. Ale wiedziałam, że S nie zostawi Cię tam samej i starałam się myśleć tylko o pozytywach i mocno trzymać kciuki….
….a przedwczoraj gdy usiadłam przed lapkiem, włączyłam II odc. MC i zobaczyłam zachwyty nad Twoim risotto spuchłam z dumy :) Pomyślałam sobie, kurczę ja ją znam, ona jest wielka i wiele potrafi, ona mnie uczyła piec chleb i robić risotto! Ha!
Pewnie gdyby nie ty nie oglądałabym MC, bo Magda G., mnie denerwuje, bo nie lubię TV (na lapku oglądam w sumie ;)), bo wiele bo…ale teraz śledzę każdy odcinek i cieszę się Twoim szczęściem i przeżyciami :)
PS Cieszę się, ze wróciłaś do blogowania :)
Jaki by ten MasterChef nie był i co bym nie sądziła o tym programie, to powiem tyle, że życzę Ci powodzenia, że trzymam kciuki i naprawdę wielki SZACUN.Zdobyłaś jurorów tym daniem, chwalili Cię jak nikogo innego. A ja się bardzo cieszyłam, bo choć sama nigdy nie wystąpiłabym w takim programie (szklany ekran nie dla mnie) to Tobie naprawdę kibicuję. I właściwie tylko dla Ciebie i Micha oglądam ten program. :)
Zatem powodzenia Magda! :)
Pisałam już na Fb, że nie lubię programów tego typu, seriali itp. grrr., no tak już mam ;))… Podzielam zdanie Agi, nie przepadam za Magda G… , a właściwie nie przepadam za całym jury. Kiedy mogę (czyt. mam czas) i gdy tylko podrzuci ktoś linka, przeglądam MC tylko dlatego, że Ty tam gotujesz. ;))) Trzymam za Ciebie kciuki, baw się dobrze!! :))))