O grzesznych przyjemnościach i jak na nie zapracować.

Nie ma większego, bardziej wyraźnego symbolu jesieni, niż dynie. Nie ma też większej dumy początkującej ogrodniczki, która w dodatku tak niecnie ;) zaniedbała tego lata swój ogród, niż zebrana z własnej grządki dynia. Dziś będzie więc o dyniach i o tym jak smakowicie mogą urozmaicić nam jesień :)
 
 
Dynie to niezbyt kłopotliwe w uprawie warzywa, ale za to żarłoczne za wszystkie inne. Na jesieni porządnie podsypałam grządkę obornikiem, a i na wiosnę stosowna dawka nawozów się tam pojawiła. Moja przygoda z dyniami prawdziwie zaczęła się nie tyle od zaplanowania, która grządka będzie je gościć, ale od jesiennej wizyty u mojej dobrej pomarańczowej duszy, Ani. U niej to właśnie odbierając skrzynki z pomarańczami z Sycylii rozmawiałyśmy o uprawie dyń i cukinii, a że na jej blacie dynia hokkaido leżała, czekając aż powstanie z niej coś smakowitego, ja o pestki się uśmiechnęłam.
Całe z miąższem zabrałam do domu, by je oczyścić dokładnie pod wodą, a potem suszyć przez dni kilka na zmienianych często ściereczkach. Potem już tylko do papierowej torebki je wsypałam i do zimnej piwnicy zaniosłam. Tak, tak, zimnej. Nasiona praktycznie wszystkich roślin lubią krótki okres zimna. W końcu tak też i w naturze się to odbywa, gdy roślina rodzi owoce, a one z czasem uwalniają nasiona, leżąc przez zimę na ziemi. Jakie dokładnie procesy tam wtedy zachodzą … jeszcze nie wiem, ale kiedyś się dowiem :)
 
 
Gdy zima powoli ustępowała wiośnie pola, w pierwszych dniach przedwiośnia ja za sianie rozsad się zabrałam*. Pisałam Wam już o tym tutaj. Niestety wtedy z dyniami popełniłam błąd poważny, który spowodował, że po pierwszej radości z kiełkowania moich dyń, cukinii i ogórków (bo to wszystko ta sama rodzina) wiele młodych siewek mi zmarniało. Błąd polegał na tym, że rośliny płożące potrzebują szczególnego zabiegu po wysianiu do doniczek (czy do ziemi też).
 
Doniczki powinny być wypełnione ziemią do 2/3, gdzie po 2 nasionka wkładamy. Kiedy siewki wzejdą, słabszą uszczykujemy, a silniejszą gdy podrośnie ponad obręb doniczki zasypujemy ziemią po wierzch doniczki. Ja niestety tego nie zrobiłam i bardzo delikatne siewki, stały się jeszcze delikatniejsze i duża część mi ich zmarniała, zanim zorientowałam się dlaczego. Kilka jednak dyń, cukinii i ogórków przetrwało, by po Zimnej Zośce (15 maja) zostać posadzone do ziemi, porządnie w marcu nawiezionej obornikiem.
 
Później poza podlewaniem i odchwaszczaniem roboty z nimi wielkiej nie ma. Ja wsadziłam dynie i cukinie trochę zbyt gęsto, wyszły mi wszędzie wokoło na ścieżki. Idealna odległość pomiędzy sadzonkami to 60 cm, ale nawet jak te odległości były u mnie mniejsze, nawet do 40 cm, nie stała się im żadna krzywda, a tylko trudno było kosić trawę na ścieżkach ;D
 
 
No właśnie, nawożenie. Wspomniałam już, że grządkę na dynie nawiozłam porządnie na jesieni obornikiem. Na wiosnę poza dawką obornika, nawiozłam ją kompostem, rozluźniając ją też trochę, gdyż dynie lubią ziemię przewiewną. Potem jeszcze dokarmiłam je po pojawieniu się pierwszych kwiatów, ale ponieważ bawiłam się w masterchefowe szaleństwa, ostatniego nawożenia, po pierwszym pojawieniu się owoców nie zrobiłam. Skończyło się na tym, że miałam tylko jeden zbiór owoców, ale jak na pierwszy raz i tak uważam, że dynie mnie polubiły :)
 
No dobrze, ale skoro już Was zanudziłam moimi uprawowymi doświadczeniami, czas coś smakowitego Wam podać :) A wierzcie mi, było smakowicie. Tak luksusowej zupy dawno już nie jadłam. Jedwabista, kremowa, wyrazista – co nie jest łatwe, przy mdławym smaku dyni – poezja i rozkosz dla podniebienia!
 
Trik polegał przede wszystkim … na obłędnej ilości masła. Przyznaję, że miałam chwilę zawahania, tym bardziej, że zupę robiłam z podwójnej ilości. Myśl, że do garnka mam wrzucić dwie kostki masła była … hmmm lekko zastanawiająca. Ale, ale! Nie powiedziałam Wam jeszcze skąd pomysł na tą zupę. Recepturę wynalazłam w wycinku z jednej z książek Hestona Blumenthala. Jak więc mogłam nie zaufać takiemu mistrzowi?! Do garnka więc wskoczyły dwie kostki masła i pozostałe podwojone w swojej ilości składniki, a maślany aromat wypełniał dom i upajał. Pomyślałam sobie wtedy, że to taki prawdziwy comfort food :)
 
 
To co odkryliśmy w miseczkach było poezją nie do opisania. Rozkoszą większą niż ambrozja bogów. Gładka niczym jedwab, przełamana chrupkością orzechowej posypki zupa kryła w sobie doskonałe maślano-dyniowe smaki wyraźnie wyostrzone przez ocet i olej sezamowy. Szczypta cayenne dodawała na końcu języka tego przyjemnego żaru, łagodzonego świeżością i słodyczą smaku papryki.
 
Jeśli potrzebujecie zupy wyjątkowej, na zupełnie wyjątkową okazję – to ten dyniowy krem z pewnością zasługuje na takie miano. Nie jest to zupa codzienna, choćby przez tonę masła do niej użytego, a biorąc pod uwagę moje ciągle nieudane odchudzanie ;D i pilnowanie cholesterolu u mojego Ukochanego to na takie rozkosze pozwalamy sobie tylko od czasu do czasu. Ale by uhonorować tak wspaniałe plony wiedziałam, że potrzebujemy czegoś specjalnego, a poza tym …
 
… warto od czasu do czasu zgrzeszyć :)
 
 
Grzesznie rozkoszny krem z dyni
 
Składniki:
850g miąższu dyni
Oliwa z oliwek
250g niesolonego masła
3 cebule, obrane  i pokrojone w piórka
400g tłustego mleka
4 gałązki rozmarynu
Szczypta pieprzu cayenne
40g oleju sezamowego (lub do smaku)
40g octu balsamicznego (lub do smaku)
sól
 
Do wykończenia i podania:
20g orzechów laskowych, podpieczonych
½ gałązki rozmarynu
20g grubo mielona bułka tarta
1 łyżka zbrązowionego masła**
1 czerwona papryka, podpieczona i pokrojona w kwadraciki (ja kupiłam słodkiej, długiej odmiany i zostawiłam ją świeżą)
Pestki dyni (pominęłam)
Oliwa paprykowa (opcjonalnie, ja użyłam zwykłej, ale bardzo dobrej jakości)
 
Przygotowanie: Rozgrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. Połowę dyni pokroić na plasterki na mandolinie (lub w mikserze, myślę, że można też zetrzeć na grubych oczkach tarki). Drugą połowę pokroić w duże kostki. Kostki dyni skropione oliwą podpiec w piekarniku przez ok. 45 minut lub do czasu jak będą miękkie i skarmelizowane. W dużym garnku roztopić 200 g masła i zeszklić cebule i plasterki dyni przez ok. 10 minut. W między czasie w drugim garnku podgrzać prawie do punktu wrzenia mleko. Zdjąć z ognia i włożyć 4 gałązki rozmarynu. Odstawić na ok. 20 minut. Po tym czasie przelać przez sitko do dyni i cebuli wraz z 600 g zimnej wody i podpieczoną dynią. Gotować ok. 10 minut na niewielkim ogniu, aż dynie zrobią się miękkie. Zdjąć z ognia, zmiksować i przetrzeć przez sitko (koniecznie przetrzyjcie – dopiero wtedy zupa jest prawdziwie jedwabista!). Doprawić do smaku cayenne, octem balsamicznym, olejem sezamowym i solą.
Do podania zmiksować na grubą posypkę orzechy z bułką i rozmarynem. Miseczkę lub talerz na zupę posmarować zbrązowiałym masłem i obsypać orzechową posypką. Na dno włożyć pestki dyni i kosteczkę z papryki. Przed podaniem podgrzać zupę, dodać resztę (50 g) masła i zblendować, wtłaczając w zupę powietrze (końcówka blendera powinna wystawać częściowo ponad powierzchnię płynu). Wlać do przygotowanych miseczek. Udekorować kroplami ostrej oliwy.
Ja zmieniłam zupę na etapie przygotowania. Chciałam by jedwabistość zupy znacznie mocniej była przełamana chrupkością, a ponieważ udało mi się kupić nieziemsko wręcz słodkie, długie odmiany papryk, nie podpiekałam ich, by dodały zupie świeżości i chrupkości. Element ze zbrązowionym masłem pominęłam, za to posypkę użyłam do dekoracji zupy oraz postawiłam ją na stole, by można było dosypywać jej sobie wedle uznania. Zupę udekorowałam niesmakową oliwą, ale bardzo dobrej jakości.
 
** zbrązowione masło – roztopić niesolone masło na małym ogniu, mieszając aż zrobi się złoto-brązowe. Zdjąć z ognia i przelać przez  filtr do kawy. Przechowywać w lodówce.
 
Źródło: Heston Blumenthal
 
* jakoś na przełomie lutego i marca dobrze jest przygotować rozsady roślin dłużej rosnących, jak dyniowatych czy pomidorów, karczochów i kardów. Bobowatym (czyli wszelkie groszki, fasolki czy bób) wystarczy jak przygotujemy rozsady w kwietniu.

Serdeczność w rywalizacji, czyli trochę wspominków z MasterChef :)

MasterChef to była niezwykła przygoda. Sprawdzian zarówno umiejętności jakie my, amatorzy mamy, ale i tego jacy jesteśmy, siły naszych charakterów, naszej uczciwości. Czy potrafimy działać w stresie, jak bardzo zdenerwowanie wpłynie na nasze umiejętności i jak bardzo wpłynie na nasze zachowanie względem siebie nawzajem …


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

… i muszę Wam powiedzieć, że najwspanialszym elementem było to jak przyjacielska i koleżeńska była ta rywalizacja. W grupie zapaleńców o tak różnych osobowościach potrafiliśmy sobie wzajemnie pomagać, współdziałać i choć konkurować, to właśnie w przyjacielski i uczciwy sposób.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Dla mnie najtrudniejszym elementem każdego zadania była … oczywiście spiżarnia. 2 i pół minuty na wybranie składników – tego, jako miłośniczka amerykańskiego MC się spodziewałam, ale już konieczność dobrania sobie wszystkich garnków, lepszych noży, łyżek, szpatułek, trzepaczek, misek, mikserów, dosłownie każdego kulinarnego gadżetu, to było wyzwanie i zaskoczenie. Zmieścić w koszyku i fartuchu nie tylko produkty, ale i sprzęty, zmieścić się w czasie i donieść to do stanowiska nie rozbijając niczego po drodze … istny szał :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Oczywiście zawsze czegoś zabrakło, ale w końcu od czego jest wyobraźnia i improwizacja. Od czego jest też koleżeńskość. Gdy po karpiu i magicznej skrzynce przyszła pora na czekoladowe desery, w pierwszej chwili stres dał znać o sobie i moja doskonała dotychczas pamięć zawiodła – brownie? fondant? Pustka w głowie. Ale czemu nie zrobić tego co zamarzyło mi się tamtego ranka na śniadanie? Puszyste naleśniki zwijane w ruloniki i zajadane z gęstym czekoladowym sosem o aromacie wanilii. Proste smaki, to co kocham w kuchni, bez przekombinowania. Jednocześnie tak idealnie osadzone w naszych realiach – nie wyobrażam sobie polskiej kuchni bez naleśników i puszystych omletów na słodko. To było pierwsze deserowe danie jakie poznałam 11 lat temu, siedząc z Babcią w kuchni i rozmawiając o przetworach z moreli i gruszek, jakie tamtego dnia robiła. To jest mój comfort food, gdy siedzę na kuchennym blacie, a mój Ukochany, nasz domowy Mistrz Naleśników, smaży je dla nas i zajadamy je ze smakiem, maczając w dżemie, konfiturze czy słodkim sosie.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

W spiżarni jednak mąka postanowiła się przede mną ukryć. Za nic nie mogłam znaleźć jej w tym stresie, a jak na złość wiedziałam, że mam wszystko co potrzebne do brownie, na którego proporcje skutecznie wyleciały mi z głowy :) Wtedy właśnie z pomocą przyszła mi Monia. Gdy stałam przy stanowisku, zaczynając pracę nad sosem czekoladowym i zastanawiając się jak zmienić swoje danie, Szef Michel zapytał się czy wszystko mam, a gdy przyznałam, że brak mi mąki, sam zapytał się czy ktoś może mi jej pożyczyć. Monia pojawiła się obok mnie niczym dobry anioł. Bo tak właśnie powinno być w kuchni – szał, ruch, ale i ciepło i przyjaźń – za to właśnie kocham gotowanie :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Potem nastał czas poligonu. Te wybuchy, strzelanie, jazda hamerem, bieg do polowej kuchni i pierwsze wielkie wyzwanie – ile wszystkiego ugotować dla 150 żołnierzy, pamiętając, że przecież będą jeść dania od obu drużyn. Po chwili paniki i stresu, praca ruszyła szybko i sprawnie, a my podzieleni na grupy tworzyliśmy to co miało zachwycić, ale i nakarmić żołnierzy.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Oczywiście, że były i wpadki. Bemary, które przesuszały mięso pod koniec jego wydawania, głowienie się nad przedziwną obieraczką do ziemniaków, zgoda i nie zgoda jakie użyć składniki, dodać warzywa do zupy cebulowej czy nie, więcej boczku czy mniej, a może warzywa pod spód schabu czy bez, wyjmowanie z profesjonalnych pieców ciężkich tac pełnych gorącego jedzenia.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Ale w tym całym biegu, w czasie, w którym przecież jeszcze nie zdążyliśmy poznać się i zgrać jak doskonała drużyna, błyskawicznie wszystko zaczęło układać się na swoim miejscu. Wprawdzie nasza Pani Kapitan Basia z początku była mocno zdenerwowana, a więcej spokoju zachowywałam ja i Agnieszka, z czasem praca zaczęła układać się niemalże sama. Prace podzielone, a gdy potrzeba było pomocy, ktoś zawsze podał dłoń i choć na sam koniec wszyscy byliśmy zmęczeni, ta konkurencja jeszcze bardziej nas ze sobą związała, pozwoliła się poznać i polubić pomimo naszych wad ;)



Kiedy wraz z resztą zwycięskiej ekipy staliśmy na balkonie, trzymałam kciuki za Kinię, ale i za pozostałych chłopaków. Nie chciałam się z nikim rozstawać. Wiem, że to naiwne, ale od samego początku rozstania bardzo mnie bolały. Pożegnanie z Monią i Kimonem (bo tak ochrzciliśmy Michała) było ogromnie bolesne. Wtedy, w tym garze emocji, każde kolejne odczuwałam jeszcze silniej – radość i smutek były ogromne niczym Himalaje. Ale taka już jestem – angażuję się we wszystko na 100 i 1 procent. To zawsze w czasie mojego życia było zarówno moją siłą jak i słabością :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Bigosowy test smaku to było coś. Kinia stojąca nad garem i odnajdująca, a czasem odgadująca kolejne składniki, stała tam niczym królowa bigosu. I choć wiedziałam, że dla niej myśliwski bigos to nie pierwszyzna, gdy jesienią na stajni zajada go z przyjaciółmi, obawiałam się tylko jak stres wpłynie na jej odczuwanie smaków. Byłam z niej taka dumna i przeszczęśliwa, gdy dołączyła do nas. Radość jednak została przyćmiona, gdy Mikołaj pomachał nam na pożegnanie. Od samego początku był taką dobrą duszą wśród nas. Pełen uśmiechu, optymizmu, po prostu tchnął odwagą i nadzieją (Courage and Hope) :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Czas jednak leciał nam tak szybko, a wyrazistość emocji była tak ogromna, że mam wrażenie jakby w czasie tego w gruncie rzeczy krótkiego czasu, minął niemalże rok. Mikołaj odszedł i zaraz powrócił, a my żegnaliśmy się z Olą, którą problemy zdrowotne zmusiły do powrotu do domu. Nie da się opisać wszystkich emocji i zdarzeń, są jednak rzeczy niezapomniane. I znów … wiem, wiem, powiecie mi, że jestem nudna … znów koleżeńskość i serdeczność była górą. Gdy kalmary pojawiły się na naszych stanowiskach, my zaopatrzeni – lepiej lub gorzej – w spiżarni, zaczęliśmy gotowanie … ale i pomaganie sobie na wzajem. Ja pokazałam Kini jak obrać kalmary, ona dała mi trochę makaronu, a wszędzie wokół mnie słyszałam i widziałam jak Ci co lepiej się znali na ich oprawianiu i przygotowywaniu, dzielili się szybko wiedzą jak je sprawić, jak długo smażyć. Kilka słów, sprawienie kalmara tak by widział kolega czy koleżanka i mogliśmy konkurować naszymi kubkami smakowymi, naszą wyobraźnią, bez oglądania się na to, że przecież jako amatorzy mamy swoje braki w wiedzy, ale za to naszą zaletą jest błyskawiczna nauka.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Kalmary nie były dla mnie zupełnym novum w kuchni, ale przyznam się, że nigdy za nimi nie przepadałam. W restauracjach zwykle dostawałam trudną do przeżucia gumę bez smaku, a ponieważ mam uczulenie na owoce morza, poza krewetkami, które mój Ukochany uwielbia, rzadko zabieram się za takie smakołyki. Cóż jednak z tego?! Przecież ja uwielbiam wyzwania! Kuchnia azjatycka to choć niezwykle bogata i szeroka dziedzina, dla mnie to przede wszystkim stir-fry. Szybkie smażenie warzyw, by tylko nabrały ciepła i wchłonęły aromatyczne sosy, pozostając jednak dalej chrupkie i pełne własnego, naturalnego smaku, wzbogacone równowagą słonych, słodkich, ostrych, gorzkich i kwaśnych smaków. Kalmary do tego miały wybijać się ponad sałatkę, która tło dla nich tworzyła. Czosnek, imbir i chilli razem dały im ostrości i wyrazistego smaku, a na koniec limonkowy sok dopiero wydobył ich piękno. To był z pewnością najsmaczniejszy kalmar jakiego jadłam … nawet jeśli potem musiałam wypić litry wapnia na odczulenie :)


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

I znów konkurencja, po której przychodziło pożegnanie. Tym razem jednak, wierzcie mi, żałowałam, że nie znajdowałam się w tej trójce i nie mogłam gotować pod okiem Mistrza. Kurt Scheller, na którego kursie byłam niecałe 2 lata temu, którego podziwiam nie tylko za ogrom wiedzy i umiejętności, ale przede wszystkim za to jak doskonałym jest nauczycielem, jak pasjonująco opowiada o gotowaniu, jego anegdotki, ciekawostki, jakie przekazuje. Patrzyłam zafascynowana jak gotował i choć znałam to danie właśnie z jego kursu, ten czas obserwowania prawdziwego mistrza był niezwykły.

Nie będę Was zanudzać, tym że znów po pożegnaniu czułam smutek, że znów usiadłam na schodach by się wypłakać. Powiem Wam jednak, że czasem potrzebujemy oczywistych słów, by znów wejść na normalny tor. Błażej żegnał się z nami z uśmiechem i podobnie jak Monika, Michał i Mikołaj wcześniej, mówił to co każdy z nas wiedział – niezależnie od tego na jakim etapie się żegnamy, przeżyliśmy wspaniałą przygodę, która już i tak nas połączyła. Powiedział mi wtedy, że nasze pożegnania to nie "żegnaj", ale "do zobaczenia" i tego właśnie tamtego dnia bardzo potrzebowałam, by móc w pełni cieszyć się tą niezwykłą przygodą.


Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik

Na razie tyle moich MasterChefowych wspominek. Emocje przeplatały się tam z gotowaniem i było jak w życiu … tylko po stokroć bardziej intensywnie – zamiast jednego karpia, było całe ich akwarium, zamiast 5 gości, było ich ponad setka :) Ogrom radości, zachwytu, emocji pozytywnych, ale też i tych smutnych, stresu i adrenaliny, której skok dodawał nam energii. Nie dziwcie się, że tak wiele piszę o emocjach, a we wpisie brak przepisów. Ale dziś właśnie o nich chciałam napisać. Gdyż to nasza wzajemna serdeczność, pomimo czasem różnych opinii i tak różnych naszych osobowości, była tym co urzekało mnie od początku w tych wspaniałych amatorach gotowania i to dla nich też dzisiaj piszę –
Kochana 13'stko, cieszę się, że Was poznałam. Uściski cieplutkie Wam ślę :)

… a przepisy, oto one …

Już w niedzielę zobaczycie co działo się na krakowskim Rynku i po nim … oj działo się, działo :))) A ja niedługo więcej mojego spojrzenia na samo gotowanie w kuchni MC Wam przedstawię :)

Miłego dnia Kochani :)

Niezbędnik ogrodniczki – część pierwsza :)

… czyli jak dokładnie przygotowałam ciężką glebę w swoim Elysium … prace jesienne, by na wiosnę ruszyć z uprawą.
 
 
Od kiedy pierwszy raz wbiłam widły w ziemię, od czasu gdy pierwszy raz spojrzałam na swój mały kawałek ogrodu, a w mojej głowie zaczęły powstawać jego plany, grządki, nasadzenia, nadzieje na plony, wpadłam jak śliwka w kompot. Kocham pracować w ogrodzie, pielić, sadzić, siać, przycinać … wszystko. Nie odstraszają mnie obolałe plecy i stawy, wiosenne zakwasy czy pocięte od kolcy czy nieostrożności w używaniu narzędzi dłonie. Z ogrodnictwem jest jak z gotowaniem – daje szczęście, wyzwala moc endorfin, oczyszcza i rozwija.
Ostatnio Oczko poprosiła mnie o niezbędnik ogrodniczki, dlatego też zaczynam cykl wpisów o ogrodnictwie, gdzie podzielę się z Wami moją wiedzą i mam nadzieję, dowiem się również od Was czegoś nowego, może też usłyszę jakie błędy robię, by ustrzec się ich w przyszłości.
 
 
Kiedy weszłam pierwszy raz na działkę, była ona niczym zaczarowany ogród – pełna róż, powojów, kwiatów wychodzących wszędzie tam gdzie chciały, drzew o koronach rozrośniętych i zagęszczonych. Miała swój urok, ale i minusy. Ciężko było pomyśleć o uprawie warzyw i owoców w tym kwiatowym gąszczu. Pierwszą i najważniejszą więc pracą, było przygotowanie ziemi pod uprawy. Wykopanie wszystkich pięknych darmozjadów, jak nazywam niejadalne kwiaty, przesadzenie tych które chciałam zostawić, dokładne wykopanie wszelkich chwastów. Walka z chwastami jest codziennością ogrodnika, ale gdy przygotowujemy grządki pod uprawy niezwykle istotne jest, by wykorzenić wszelkie wieloletnie chwasty, jak odmiany perzu, powoju, mleczy i innych.
 
SONY DSC
 
Ziemię dobrze jest w czasie oczyszczania z korzeni chwastów przekopać na głębokość łopaty, a potem wzbogacić odkwaszonym torfem i piaskiem. Oczywiście wtedy, gdy mamy do czynienia z ciężką, gliniastą glebą, która wprawdzie ma możliwość kumulowania dużej ilości składników pokarmowych dla upraw, ale też ciężko jest korzeniom rozrastać się prawidłowo, stając się silnym fundamentem dla rośliny. Dlatego moim zdaniem są dwie metody przygotowania ziemi:
 
 
Pierwsza – szybsza, choć droższa – polega na tym o czym napisałam już powyżej – wymieszaniu oczyszczonej z chwastów i większych kamieni ciężkiej, gliniastej ziemi (piszę o takiej, bo i taką właśnie mam na swojej działeczce, o luźnej, piaszczystej napiszę innym razem) z torfem odkwaszonym (kwaśnej gleby większość warzyw nie lubi, ale więcej o kwasowości gleby też będzie innym razem) i piaskiem. Ja robiłam to mniej więcej w proporcjach następujących: niecałe 2/3 gleby jaka była, prawie 1/3 torfu i reszta piasku. Ale jeśli chcemy skoncentrować się na warzywach korzeniowych, lepiej jest jeszcze bardziej rozluźnić glebę, przez dosypanie większej ilości piasku, by nie powychodziły nam komicznie powykręcane marchewki :)
Mała uwaga – zamiast odkwaszonego torfu nawet lepiej użyć kompostu, ale kto go ma, kiedy zaczyna swoją przygodę z ogrodnictwem? O zakładaniu kompostownika możecie poczytać tutaj.
 
Tutaj na zdjęciu zielony nawóz niedługo po wykiełkowaniu i gdy trochę podrósł.
Wiele roślin na zielony nawóz dorasta jednak do znacznej wysokości, nawet do 1,5 m,

przynajmniej tak mi łubin żółty wyrósł.
 
Druga metoda – dłuższa i tańsza – polega na uprawianiu przez przynajmniej rok zielonego nawozu na grządce i przekopywaniu ziemi na zimę na tzw. ostrą skibę. Polega to na tym, że po ścięciu zielonej części roślin (czyli zielonego nawozu, którym może być np. gorczyca, facelia, peluszka, łubin, by wymienić tylko kilka) i pozostawieniu w glebie ich korzeni i ok. 10 cm naziemnej części, przekopujemy jesienią ziemię tak, aby zawartość łopaty przerzucić o niecałe 180 stopni, pozostawiając ją w tej postaci na zimę. Dzięki temu korzenie zielonego nawozu, z których część ma w sobie dużo azotu, rozłożą się, zarówno uwalniając składniki pokarmowe do gleby, jak również rozluźniając ją, tworząc inną strukturę. Poza tym śnieg i mróz podczas zimy poprzez zamarzanie i odmarzanie ziemi, również zmienią jej strukturę.
 
Na drugim zdjęciu są grządki przekopane jesienią w ostrą skibę i po zimie już trochę ubite.
Niestety nie mam zdjęcia tuż po przekopaniu.
 
Takie przekopywanie w ostrą skibę nie jest moim zdaniem metodą dobrą, by powtarzać ją co roku, choć spotkałam się z najróżniejszymi opiniami na ten temat. Prawdą jest jednak to, że poprzez takie odwrócenie warstw ziemi, składniki pokarmowe, których więcej jest w głębszych partiach ziemi, mogą ulec wypłukaniu. Jednak kiedy na nieuprawianym dotychczas terenie, chcemy przygotować grządki, ta metoda, niezależnie czy użyjemy też torfu i piasku, doskonale rozluźnia ziemię … Sprawdziłam :)
 
W naszym Elysium użyłam mieszanki tych dwóch metod. Na części grządek posiałam zielony nawóz, a na jesieni mój Ukochany przekopał je w ostrą skibę, by na wiosnę rozluźnić je jeszcze dodatkowo kompostem, który powstał po poprzednim sezonie, na drugiej części grządek wymieszałam glebę z torfem i piaskiem, dodatkowo siejąc zielony nawóz, który został przekopany na jesieni, jednak nie w ostrą skibę, a od razu wyrównany by wsadzić krzewy owocowe.
 
Ja jednak miałam ponad 300 m2 do przygotowania, a jeśli Wy chcecie przygotować tylko 3-4 niewielkie grządki w ogródku, lepiej na początek wybrać łatwiejszą metodę, zdarcia darni, ręcznego oczyszczenia gleby z chwastów, przekopania ziemi z torfem i piaskiem na jesieni i zostawienia jej w tzw. ostrej skibie na zimę. Torf można kupić w podłużnych workach i chyba najłatwiejszą metodą ocenienia jak wiele go potrzebujemy, jest kupno tyle worków, by zakryły grządkę kładzione jedne obok drugiego płaską stroną, a piasku po jednym 25kg worku na 2-3 worki torfu, zależnie od tego jak ciężka jest gleba. Potem należy przewidłować wszystkie rodzaje ziemi wraz z nawozami (o których już zaraz), by dokładnie je wymieszać, wyrównać, ewentualnie podlać Humus Activ Papką i opryskać Rosahumusem, a następnie przekopać łopatą w ostrą skibę i zostawić na zimę. Wiosną wystarczy chwila z widłami, wyrównanie grabiami i już możemy siać lub sadzić rozsady.
 
Obornik po prostu sypałam na grządki, humus activ papkę rozpuszczałam w konewce, a rosahummus po rozpuszczeniu wlewałam do opryskiwacza. Zielony nawóz to po prostu zielone rośliny, których zadaniem jest z jednej strony rozluźnienie gleby, z drugiej nawiezienie jej w azot, ponieważ wiele roślin z zielonego nawozu ma korzenie, które gromadzą go w czasie ich rozwoju.
 
Co do nawozów, to błagam, błagam, skoro już chcecie uprawiać własne warzywa i owoce, to nie używajcie chemii. Suszony obornik z gospodarstw ekologicznych nie jest drogim wydatkiem, a jest wydajny i nie trzeba na jego przechowanie dużo miejsca. Póki jest suchy, nie śmierdzi, choć nie powiedziałabym, żeby pachniał różami, więc w salonie raczej go nie trzymajcie ;) Dawki zwykle są napisane na torbie i dobrze jest się do nich stosować. Po pewnym czasie pewnie będziemy widzieć, czy potrzeba więcej czy mniej, ale to przychodzi z czasem i doświadczeniem. Na razie więc ja stosowałam się do zaleceń na torbie i do uwag mojej doświadczonej działkowej sąsiadki, Pani Ani, pamiętając między innymi o tym, że na grządce na której w przyszłym roku chciałam mieć dynie i cukinie podsypałam go więcej niż na innych.
 
By wzbogacić zubożoną glebę w Elysium stosowałam też Hummus Active Papkę, czyli trwałą aktywną próchnicę w postaci papki z bogatą populacją pozytywnych mikroorganizmów oraz rosahummus, który jest w postaci proszku, przeznaczonego do rozpuszczenia i opryskania gleby, zmieniając jej strukturę dzięki kwasom hummusowym, poprawia przyswajalność składników pokarmowych i reguluje stosunki wodno-powietrzne w glebie.
 
Rosahumus stosuję na wiosnę i jesień, obornik na jesień i do niektórych roślin też na wiosnę, a Acrive Papkę stosuję częściej, co 2-3 miesiące. O nawożeniu w ciągu sezonu napiszę jeszcze, teraz chciałam tylko napisać o tym jak szykowałam swoje grządki, by na wiosnę siać i sadzić :)
 
 
Tutaj jest doskonały Poradnik Ogrodniczy, z którego wiele się nauczyłam – zajrzyjcie do zakładki – zakładanie ogrodu oraz gleba i nawożenie.
Tutaj jest doskonała kompilacja wiedzy o eko ogrodnictwie.
 
Powodzenia wszystkim Ogrodniczkom i Ogrodnikom, niech Wam wszystko pięknie rośnie i uszczęśliwia Was i tych, z którymi będziecie się dzielić swoimi plonami.
Podzielcie się też swoimi radami i wiedzą ze mną. Uwielbiam się uczyć :)
 
A już za chwilę o moich dyniach i co smakowitego z nich powstało …
 

Jesienne Elysium, co daje ciepło dla ciała i duszy.

Jesień to piękna pora roku, ale prawdziwie doceniłam ją w tym roku. Przygotowanie ogrodu do zimy ma w sobie coś oczyszczającego duszę. Sprząta się przecież ogród, ale i przy okazji ma się czas na najróżniejsze rozmyślania, plany, wspomnienia i postanowienia. To również czas oczekiwania na nowe …
 
 
Po powrocie z MasterChefowych szaleństw i wykurowaniu się po koszmarnym zapaleniu gardła obraz jaki ukazał mi się na mojej działeczce w pierwszej chwili zmroził mi serce. Mój wymarzony szpaler z piennych krzewów porzeczek padł od choroby – zamierania pędów, a i niezliczone ilości kopców i korytarzy nornic też mu nie pomogły. Po pierwszej chwili smutku, ba! nawet kilku łez, zabrałam się jednak do pracy, mocno postanawiając sobie, że żadnych nowych krzewów i drzew póki działka nie będzie zdrowa. Niestety lata zapomnienia sprawiły, że najróżniejsze choroby grzybowe rozwinęły się na drzewach i krzewach w najlepsze. Starym drzewom w większości nie grozi to tak bardzo jak młodym, więc by nie narażać się na takie smutne niespodzianki, za wsadzanie czosnku się wzięłam. W każde wolne miejsce wsadzam ząbki czosnku, a od wiosny wywary i gnojówki z czosnku będą zraszać moje drzewa i krzewy, każdy najmniejszy nawet skrawek ziemi, by ją uleczyć i dać jej siły do rodzenia zdrowych plonów.
 
 
Nie było jednak tak źle z moimi plonami. Wprawdzie fasolki i groszek przerosły i zwiędły w czasie mojej nieobecności, ale jarmużu, rukoli, natki pietruszki, a nawet mini marcheweczek było co niemiara. Zabrałam się więc za zbieranie plonów, pielenie, wyrywanie i odchwaszczanie. Oczyszczanie krzaczków truskawek, by w przyszłym roku dały znów tak smakowity plon jak tej wiosny i lata, było jedną z pierwszych, bo i trochę spóźnionych, prac. Zaraz za nią przyszło wyrywanie aksamitek, by je na susz przeznaczyć, który na wiosnę w wywary się zmieni, aby zabezpieczał moje siewki, zwalczał mszyce i kilka glebowych szkodników.
 
 
Dyń zebrałam aż pięć z mojej malutkiej grządki, a i nawet dwie cukinie się uchowały. Cukinie szybko w sosie pomidorowym z ostatnią bazylią z grządki zatonęły, by nam szybki obiadek na rozgrzanie stworzyć. Posypane owczym serem były dokładnie tym czego tamtego dnia pragnęliśmy. Prostym obiadem, pełnym smaku końca lata, pożywnym dzięki dodatkowi czerwonej soczewicy. Po prostu pycha!
 
 
Kiedy na grządkach znów porządek zawitał, a wszystkie chwasty zostały wyrwane, pozostały tak jeszcze nieliczne, późnojesienne, a nawet wczesno zimowe warzywa – skorzonera i salsefia – moje dwa eksperymenty, wciąż rosną w ziemi, a ja pierwszych przymrozków nie mogę się doczekać. Właśnie wtedy najlepiej zbierać te zapomniane warzywa. Już szukam pomysłów na ich przygotowanie, gdy zziębnięta wrócę z ostatnimi plonami tego roku.
 
 
Choć napisałam Wam wcześniej, że choroby tak szybko nie grożą starszym drzewom, niestety zbyt długo chorujące drzewa nie zawsze dadzą się uratować. Piękna śliwka węgierka, którą przez ostatni rok starałam się wyleczyć, musiała w tym roku pójść pod nóż. Rak drzewny w głównym pniu, zgnilizna drzew pestkowych nie dały mi wyboru. Po podłączeniu więc prądu przez mojego Ukochanego do naszego do tej pory nie zelektryfikowanego Elysium, za piłę łańcuchową się złapaliśmy i śliwa oraz równie chora grusza w opał się zmieniły, którym naszych drogich sąsiadów obdarowaliśmy. Nic nie może się zmarnować i choć teraz puściej zrobiło się na naszej działeczce, za rok czy dwa, gdy choroby przegonię, znów posadzę drzewa owocowe, by za kilka lat cieszyć się ich owocami. A tymczasem pielęgnuję, chucham i dmucham na pozostałe drzewa – śliwę, morelę, czereśnię, jabłoń i młodziutkie wiśnie, by pięknie się rozwijały i cieszyły nas swoimi owocami. Nie ma nic piękniejszego niż przyjechać na działkę z samego rana, pracować przez kilka godzin, a potem posilić się własnymi czereśniami czy śliwkami, zerwać jabłko czy zajadać morele. Uśmiech sam pojawia się na mojej twarzy na takie myśli :)
 
 
W czasie zbierania plonów czy prac wszelakich, często nie tylko towarzyszy mi Ukochany, sąsiedzi czy przyjaciele, ale również zwierzaki. Ptaki trudniejsze są do uchwycenia w kadrze, ale uwielbiam patrzeć na małe sikoreczki, ba! nawet szpaki mi nie przeszkadzają – z chęcią podzielę się z nimi odrobiną owoców. Najciekawiej jednak jest, gdy działkowa kotka (tak naprawdę, to nie wiem czy to kot czy kotka, ale jest tak podobna do mojej zmarłej Briczolli, że w duchu nazywam ją Briczką) siedzi w pobliżu i obserwuje moje działania. Pewnie wie, że za chwilę odłożę grabki, zdejmę rękawice i z przywiezionej kanapki wyciągnę plasterek wędliny lub sera :) Łasuch :)
 
 
Nie jest to jednak jedyny łasuch. Rudi, psiak naszych sąsiadów wie, że gdy rozpalamy grilla należy się pojawić, bo z pewnością jakaś kiełbaska, albo kawałek steku poleci w jego stronę. Ostatnio tak był zafascynowany, gdy zbierałam nasiona czarnuszki, że aż jeden kwiatek zjadł. Czemu się jednak dziwić, skoro Rudi nawet kromkę chleba zjada z zadowoleniem, a ja podczas ostatniego zbierania plonów na ciekawy dodatek do chleba wpadłam … czarnuszka z tymiankiem. Zawsze uważałam, że najlepiej na talerzu i w garnku łączyć to co się razem zbiera, a skoro tego samego dnia tymianek ogołociłam do zasuszenia i czarnuszki nasionek całkiem przyzwoitą ilość zebrałam, to trzeba i taki aromatyczny związek wypróbować.
 
 
Kiedy już plony zostały zebrane, prace zakończone, a niezwykle aktywny, pełen szaleńczej pracy wrzesień skończony … czas na radowanie się zasłużonym odpoczynkiem, smakowitymi darami ziemi i oczekiwanie na nowe … pory roku, a może i inne zmiany, ale o tym cicho sza, by nie zapeszać :)
 
Podzielę się więc z Wami tym pięknym widokiem, moich jarmuży, późnej botwino-szpinaku (która okazała się jednak kiepskim smakowo eksperymentem), pietruszki, marchewek i porów.
 
SONY DSC
 
Dla rozgrzania ciała i duszy taka oto pożywna jesienna zupka dla początkującej rolniczki powstała. Wyrazistość wędzonki wraz z ciecierzycą i soczewicą potrzebowały jeszcze dwóch odmian jarmużu dla koloru i kapuścianego smaku, słodyczy ostatnich marcheweczek, ostrości porów (tak, tak, też mini – ale przecież moja działeczka mała jest, więc i małe odmiany wybieram). Jeszcze tylko potrzeba było szałwii i cząbru, jako podstawy aromatu, garści natki pietruszki na koniec i co ważniejsze, fundamentu – domowego, pełnego esencjonalnego smaku drobiowego bulionu. Tak powstała pełna jesiennego smaku, niemalże całkowicie z moich własnych plonów ugotowana, zupa dla rozgrzania ciała i duszy :)
 
 
Na zupełny koniec chcę podziękować mojej kochanej Duchowej Siostrzyce, Kini i zwariowanej Basi za wyróżnienie Versatile Blogger. Bardzo Wam dziękuję i cieplutkie uściski ślę :)
Niestety ja nie bawię się w łańcuszki. Zbyt wiele jest blogów, które lubię, blogerek i blogerów, których potrawy i słowa zapadają mi w pamięć, by wyróżnić tylko garstkę z nich. A co do 7 faktów, to wystarczy poczytać kilka moich wpisów, by dowiedzieć się znacznie więcej :)
 
 
Jesienna zupa z jarmużem i ciecierzycą
 
Składniki:
30 dag wędzonki lub wędzonego boczku
1 szklanka namoczonej ciecierzycy
1/3 szklanki czerwonej soczewicy
1 1/2 litra domowego bulionu drobiowego
1 duża gałązka liści szałwii, liście oberwane i pokrojone w paseczki
1 łyżeczka suszonego cząbru
3 mini pory, pokrojone w paseczki (lub 1 średni)
1 szklanka mini marchewek (lub 2 średnie, pokrojone w kostkę)
3 szklanki jarmużu (u mnie zielony i bordowy), porwany w niewielkie kawałki, takie na kęs
garść natki pietruszki, posiekanej
sól, pieprz
 
Przygotowanie: Wędzonkę pokroiłam w kostkę, przesmażyłam. Ponieważ wędzonka ma niewiele tłuszczu nie musiałam go odlewać, ale gdyby użyć boczku, lepiej odlać część tłuszczu. Można go przechować w lodówce i użyć np. do pieczenia ziemniaków. Dodałam marchewki i pora. Przesmażyłam kilka minut. Wlałam ciepły bulion i wrzuciłam namoczoną przez noc ciecierzycę. Gotowałam do miękkości ciecierzycy, zdejmując szumowiny. Jak szumowiny przestały się pojawiać, wsypałam suszony cząber i posiekane liście szałwii. Gdy ciecierzyca była prawie miękka, wsypałam soczewicę, gotowałam ok. 10 minut. Na koniec wrzuciłam jarmuż i gotowałam kilka minut, tylko by zmiękł, ale nie stracił za nadto koloru. Doprawiłam solą i pieprzem do smaku. Do przybrania posypałam zupę w miseczkach natką pietruszki.
 
Smacznego.

Szczęśliwa czternastka :)

Alwernia … to było miejsce niezwykłe. Czterdziestka zapaleńców w kosmicznym wręcz studiu … poznawaliśmy się, pierwsze bliższe znajomości się zawiązywały. Wraz z Kinią (blogową AleBabką) prawie na każdy temat na który rozmawiałyśmy, miałyśmy tak podobne, albo wręcz te same opinie i poglądy, że zaczęłyśmy śmiać się, że jesteśmy duchowymi bliźniaczkami. Już w czasie castingu od początku gadałyśmy jak nawiedzone o jedzeniu, o blogach, o naszych marzeniach :)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Rozmowom o jedzeniu, o tym co nas czeka nie było końca. Obawy, ekscytacja, radość i wyczekiwanie … tego było najwięcej. Choć jestem gadułą, nie jestem jednak zbyt pewną siebie osobą, a w większym, nieznanym sobie towarzystwie jestem dość spięta i niepewna. Gdy byłam w tym gronie amatorów kucharzy, czułam się trochę nierealnie, czasem miałam ochotę uciekać, a czasem czułam się jakbym była we właściwym miejscu i czasie … tak wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. Od samego początku duch współzawodnictwa między nami był zdominowany przez ducha przyjaźni i to była najprzyjemniejsza niespodzianka. Monia była dla nas wszystkich jak energetyczna bateria – uśmiechnięta, pełna energii, która wprost zarażała.  Patrzyłam wtedy na nas wszystkich i wiedziałam, że gdyby nie MasterChef nigdy nie poznałabym wielu z tych wspaniałych osób. I choć spotkały mnie też i rozczarowania co do niektórych, to właśnie ta dobra, koleżeńska atmosfera była tym co w czasie oczekiwania na zadania było najważniejsze.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
I tak przyszło nam zmierzyć się z … cebulą. Kiedy weszliśmy do studia i zaczęliśmy się po nim rozglądać, pierwsze co zobaczyliśmy to długi rząd stanowisk z nożami i miskami, a po chwili dopiero dostrzegliśmy jurorów. Mieliśmy całą masę domysłów. Chyba większość była za tym, ze pierwsza konkurencja będzie dotyczyła techniki krojenia, a noże jakie zobaczyliśmy w studiu tylko to potwierdziły. Ale co będziemy kroić, a może obierać? Jabłka, ziemniaki, cebule … co?
 
Wyjaśniło się, gdy do studia wjechała ciężarówka z ogromną ilością worków cebuli. Chciało mi się śmiać. To właśnie dwa lata temu, w czasie gdy postanowiłam nauczyć się dobrze i szybko kroić cebule, zapłakując się nad nimi, postanowiłam nigdy już nie bać się mówić o stracie pamięci. Gadając wtedy sobie a muzom na moim blogu, pisałam po raz pierwszy, przełamując lęk i czując, że staję się silniejsza. Czemu? A to dlatego, że zbyt wiele kosztowało mnie ukrywanie tego. Przez ten strach nie wykorzystałam kilku ciekawych okazji w swoim życiu i gdy kolejna przeszła mi koło nosa dwa lata temu, obiecałam sobie „nigdy więcej”. Wyszłam wtedy z muszelki, kokonu, który nie pozwalał mi rozwijać skrzydeł i każdemu i zawsze już powiem – walczcie ze swoimi demonami, mówcie o nich i wyrzućcie je w ten sposób daleko. Wtedy nawet taka mała myszka jak ja, może poczuć się gigantem ;)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stałam więc prawie na samym końcu sznura stanowisk i zapaleńców amatorów, kroiłam cebulę skoncentrowana na niej, jakby od niej zależało wszystko, a gdzieś w mojej głowie przewijały się wszelkie szczęśliwe historie z mojego życia. Ręce ze zdenerwowania trzęsły mi się okrutnie, a ja by walczyć ze stresem, przypominałam sobie to co dobrego i radosnego spotkało mnie w życiu. I uśmiechałam się w duszy …
 
… kiedy jednak podeszli do mnie jurorzy, zamarłam. Z chmur zostałam ściągnięta na ziemię pytaniem Szefa, czy moja cebula jest tak dobra jak jego. Jak mogłam powiedzieć, że tak?! Przecież on ma lata doświadczenia, a ja jestem amatorem. Byłam dumna z tego jak pokroiłam te wszystkie kilogramy cebuli, że ani razu nie zacięłam się pomimo trzęsących się dłoni, ale powiedzieć Szefowi, że moja cebula jest tak dobra jak jego? … Nie … ale jednak, nawet pomimo tej niepewności siebie, przeszłam dalej i wraz z Basią, której jeszcze wtedy nie znałam zbyt dobrze, czekałam na kolejnych szczęśliwców, trzymając mocno kciuki, chuchając na nie i mówiąc „Kinia, Monia” Koperek, Kinia, Monia, Koperek” … niemalże jak mantra, by zakląć los i sprawić, by te trzy pierwsze lepiej przeze mnie poznane, wspaniałe osoby, stanęły wraz ze mną na balkonie. Tak też się stało, a ja nie mogłam się nacieszyć i uwierzyć w swoje i ich szczęście.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Po kilogramach cebuli, przyszła pora na … jedno jajko! Jedno?! Co tu przygotować, by było królem dania? Moją najbardziej ulubioną potrawą z jajka są jajka w koszulce z sosem holenderskim. Ale przecież nie przygotuję tego sosu bez dodatkowego jajka. Może w takim razie sos holenderski do łososia lub steku? Ale wtedy jajko nie będzie królem? Tysiąc pytań i pomysłów przelatywał mi przez głowę, gdy biegłam z jajkiem do stanowiska, a potem po produkty do spiżarni.
 
Szybko postanowiłam, że nie biorę żadnych innych mocnych smaków, by nie zagłuszyć smaku jajka, a jedynie dodać mu odrobinę uroku. Znów potrzebowałam zwalczyć stres, szczęśliwymi myślami i tak idąc i biegnąc przez spiżarnię, wyobrażałam sobie, że to spacer po mojej działce, gdzie zbieram cukinie, pomidory, sałaty i szpinak, gdzie od dobrej sąsiadki dostaję jajka od jej kurek, a od sąsiada grzybiarza wspaniałe leśne pieczarki. Przyznaję, że raczej liczyłam, na chleb na zakwasie, kromkę usmażoną na maśle z tymiankiem, jako łóżeczko dla jajka. Ale przecież trzeba być elastycznym. Chcąc pozostać przy polskich smakach i pomysłach stworzyłam sałatkę na ciepło z letnich warzyw, z pieczarką jako „leśną grzanką”:) W końcu ile razy jadłam jajko sadzone z malutkimi pieczarkami podsmażonymi na maśle i posypanymi natką pietruszki. Powstała więc nowa tego dania wariacja :)
 
Pracując przy stanowisku, układałam sobie cały plan, kolejność działań, na sam koniec zostawiając ugotowanie samego jajka, by jeszcze ciepłe trafiło do jurorów. Głowiłam się na kuchenką indukcyjną, którą po raz pierwszy w życiu używałam, starając się utrzymać gotowanie się wody tuż poniżej punktu wrzenia, co nie było proste, przy możliwych opcjach 80 lub 100 stopni. Kiedy Szef Michel podszedł do mnie i zapytał jak będę gotować jajko, znów poczułam, że dostaję skrzydeł, gdy zadowolony pokiwał głową na moje wyjaśnienia.
 
Kiedy usłyszałam „Stop” poczułam, że moje serce wali jak młotem. Z jednej strony chciałam jak najszybciej pójść z moim daniem do jury, a z drugiej obawiałam się, czy przekonam ich do pieczarki, jako zastępstwa grzanki, czy coś co dla mnie jest typowym połączeniem smaków, dla nich też się sprawdzi. Patrzyłam na moje jajko w koszulce i choć gotowałam je tysiące razy w domu, choć sprawdziłam jego miękkość, bałam się, czy żółtko nie zaczęło się ścinać. Cieszyłam się jednocześnie ogromnie, gdy widziałam jak Błażeja danie (vel Koperka), który stał obok mnie, pięknie się prezentuje, a i on sam uśmiechał się do mnie.
 
Autor: Fot. TVN
 
I tak … moje imię w pierwsze trójce … trzymałam kurczowo talerz i szłam pełna radości i obaw. Czułam się wygrana, bo zmierzyłam się z moją nieśmiałością, niepewnością siebie i potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ale czy jury spodoba się moje danie? Czy dobrze, że postawiłam na prostotę smaków? Może … a może …
 
Kiedy Maria oddała fartuch, a zaraz za nią Przemek, byłam przekonana, że i ja odpadnę. Gdy Szef mówił, że zastanawia się, czy pieczarka była potrzebna, ja wciąż modliłam się w duchu, by jajko było odpowiednio ścięte … nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy po przekrojeniu jajka, żółtko rozlało się kremowym sosem po maślanej pieczarce, a Szef powiedział, że przechodzę dalej. Czułam się jakbym się zakochała. Takiego poziomu endorfin jak w tamtej chwili życzę każdemu jak najczęściej.
 
Ale choć ja byłam już bezpieczna, po chwili nieopisanej radości, stałam tam czekając i głęboko wierząc, że za chwilę pojawią się obok mnie kolejne wspaniałe osoby. I tak też było. Kilka osób, których nie zdążyłam poznać wcześniej, a które później okazały się niezwykłymi osobami i tych kilka tak szczególnych dla mnie tamtego dnia. Niestety tamten dzień to było również pożegnanie z innymi, i to był od samego początku najtrudniejszy dla mnie element. Nie cierpię pożegnań, a tamte były tego dnia cieniem wśród radości naszej czternastki. Do tej pory jednak część spośród tych, których poznałam tamtego dnia, odwiedzam w ich wirtualnych zakątkach i trochę żałuję, że nie udało mi się poznać wszystkich.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stojąc wraz z trzynastoma rewelacyjnymi osobami, czułam jak wszyscy się cieszymy, słyszałam nasz śmiech, radosne słowa. W tamtej chwili wszyscy byliśmy jednym wielkim kociołkiem szczęścia. Czy tak zostanie? Czy ten przyjazny duch będzie dalej wśród nas? Co nas czeka w pierwszym zadaniu? Jak będę sobie radzić ze stresem? Hmmm … zobaczycie :)
 
A tymczasem, zapraszam Was na drugie śniadanie …
 
 
Jajko Poche na leśnej pieczarce z sałatką na ciepło
 
Składniki:
1 jajko
1 kapelusz dużej pieczarki portobello
sałata rzymska, kilka listków z wyciętymi głównymi żyłkami
szpinak, kilka liści z wyciętymi głównymi żyłkami
pomidor, sparzony, obrany ze skórki i pokrojony w szóstki
mini cukinie, pokrojone w skośne plastry
gałązka tymianku
dressing z oliwy i octu winnego (proporcje 3:1), z dodatkiem syropu klonowego, liści tymianku i odrobiny musztardy dijon
Masło
Oliwa
sól i pieprz
natka pietruszki, kilka listków
 
Przygotowanie: Cukinię posmarować delikatnie oliwą, posypać listkami tymianku  i podpiec w piekarniku w 200 stopniach Celsjusza przez kilka minut, tak by zmiękła, ale nadal pozostała chrupka . Wymieszać składniki dressingu i zamarynować w nim listki z pietruszki oraz szóstki pomidora. Tuż przed podaniem wymieszać w nim liście sałaty i szpinaku. Sałatkę ułożyć na talerzu, na przemiennie układając liście sałaty i szpinaku, na tym pomidorki i cukinie. Udekorować listkami pietruszki i skropić pozostałym dressingiem. Kapelusz pieczarki obsmażyć na maśle do zezłocenia, posolić pod koniec smażenia i odłożyć w ciepłe miejsce.
Do garnka nalać wodę (na wysokość ok. 10 cm od dna) dodać 3 łyżki octu i poczekać aż zacznie bulgotać  (woda powinna mieć ok. 90 stopni C). Jajko wybić do kubeczka. W garnku zrobić wir wodny – zakręcić wodę przy pomocy łyżki i wlać jajko. Gotować 1,5 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce i zanurzyć je w zimnej wodzie, by je zahartować. Obok sałatki ułożyć pieczarkę, delikatnie skropić ją dressingiem, na niej ułożyć jajko w koszulce i udekorować listkiem pietruszki. Posypać solą, najlepiej gruboziarnistą oraz pieprzem.
 
Smacznego.