Jak powstaje Elysium, część pierwsza.

Trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych zieleni, trzysta pięćdziesiąt metrów kwadratowych źródła potencjalnych smakołyków … tak w mojej wyobraźni powstało Elysium, raj dla smakosza, raj dla kochającego zieleń i bliskość ziemi. Ale jak to się wszystko zaczęło i jak to się wciąż tworzy? …


Na początku był chaos :D Chwasty i zdziczałe kwiaty, drzewka i krzewy rosły sobie spokojnie, nie przeczuwając nadchodzącego tajfunu. Uschnięta wiśnia, która powodowała łezkę z oku, na wspomnienie jej idealnych do przetworów owoców, zarośnięta ścieżka, tak że niemalże chciało się chwycić maczetę, by dostać się na jej koniec, drzewa nie prześwietlone, zacieniające wszystko wkoło …


… maliny ukryte między wybujałymi trawami i agresywnym powojem, wszędobylskie paprocie, poziomki nieśmiało rosnące pod dywanem traw i chwastów oraz glicynia, której pnącza zdewastowały balustradę ganku, a korzenie podeszły pod fundamenty, doprowadzając do ich popękania … pracy zapowiadało się wiele.


Pozostało więc zakasać rękawy i powoli, krok za krokiem, łopata za łopatą dążyć do celu. Na pierwszy ogień poszła ścieżka i uwolnienie poziomek oraz malin. Oczywiście podlewania było co nie miara, skoro maj i czerwiec obdarowywały nas słonecznymi dniami.


Mój Bohater zabrał się ciężkie prace. Uschnięta wiśnia, zdziczała morelka, pniak po dawno ściętej starej śliwie … a to wszystko przy użyciu toporka, małej piły, łopatki i wideł. Ale udało się :)


Mi pozostały prace na moje siły – wycinanie chorej róży, usuwanie korzeni kwiatów, chwastów i wszystkich innych darmozjadów, wyciąganie czterdziestoletnich betonowych obrzeży. Worki ze śmieciami mnożyły się szybciej niż króliki, a stos gruzu przekroczył w końcu tonę.


W czasie tych prac mieliśmy wielu gości. Niektórzy z nich bardzo mile widziani – gołębie hodowane przez naszego wspaniałego sąsiada Pana Zbyszka, szpaki i sikorki, czasem sroczka się pojawiła. Ale byli i Ci niechętnie widziani. Ślimaki … wrrrr … widząc je, już widziałam te przyszłe liście jarmużu zjedzone przez te darmozjady. Hmmm, nie będę się wdawać w szczegóły moich działań, ale populacja ślimaków zmniejszyła się wielokrotnie … z czego jestem bardzo dumna. Mniej dumna jestem z moich reakcji na osy (no wiecie, to paniczne bieganie w kółko jak z kreskówki, na szczęście nie krzyczę … zbyt głośno :D) … dość powiedzieć, że służę jako "osowy" alarm, ale czemu się dziwić skoro ich użądlenie kończy się dla mnie karetką i zastrzykami.


Rozbawienie towarzyszyło nam również przy niektórych pracach, a szczególnie przy … likwidacji Oczka* … Wodnego. Zmęczenie już zaczęło dawać się we znaki, łatwo więc wpadaliśmy w głupawki, a teksty w postaci "likwidacja oczka", "wrzuć to do oczka" powodowały salwy śmiechu. A przecież chodziło tylko o dawne oczko wodne, w którym moja Babcia rybki hodowała, a ja zamarzyłam sobie, aby w tym miejscu ogromnego ziemnego grilla zrobić. Gra słów jednak rozbrajała nas dokumentnie … ba! dalej rozbawia :D

* Dla wszystkich niezorientowanych – Oczko to również nick wspaniałej babeczki, co to smaczne bełkoty pisze i piękne kadry łapie.


I nadszedł czas na prace główne. Skoro kompostowniki już były przygotowane, skoro dawne oczko w miejsce składowania się zmieniło, skoro ścieżką dało się już wejść bez niebezpieczeństwa podrapania się różami i zagubienia w morzu paproci, za przekopywanie się zabraliśmy. Najpierw łopata i widły szły w ruch, potem grabki i własne dłonie, by korzenie wyciągać, potem grabie, by wyrównać teren …


… brzmi łatwo? Oj wierzcie mi, tak prosto nie było! Ciężka, gliniasta gleba wcale nie dawała się łatwo oczyszczać, a ciągłe deszcze w kratkę ze słońcem nie raz zniweczyły raz już spulchnioną i przygotowaną do oczyszczania ziemię. Samo wyrównywanie terenu, który poligon po ćwiczeniach z granatami przypominał, też nie było takie oczywiste. Grabie może i normalnie się do tego nadają, ale nie tym razem. Wielka deska jako paca i praca na kolanach, by choćby w miarę płaskie płaszczyzny uzyskać, były absolutnie konieczne.

Wracaliśmy umorusani od stóp do głów, z grubą warstwą ziemi na skórze, zmęczeni tak, że ledwo szuraliśmy nogami, nie raz czując że nie damy rady, a kapryśna pogoda wykończy nasze plecy, ręce i kolana … ale wtedy wracaliśmy i walczyliśmy z oporną ziemią i każdy widoczny efekt, nawet niewielki był dla nas niczym wejście na Mount Everest – potężną dawką bólu i radości, nieograniczonym morzem satysfakcji z pokonania wszelkich przeciwności.


Ponad miesiąc zajęły nam te prace, w czasie których zamiast o Elysium, raczej o Tartarze rozmyślaliśmy, ale w końcu niemalże cała część pod przyszłą warzywniczo-owocową część była oczyszczona i wyrównana. Nadszedł czas więc na wytyczenie grządek. Prowizoryczny, ciągle zmieniany projekt, kilka patyków, miarki i dratwa … to był bardzo przyjemny dzień. Dostosowanie planów, kombinacje jak tu zmieścić jeszcze jeden krzak porzeczki czy pnącza mini-kiwi, wbijanie bambusowych patyków i łączenie ich dratwą, by zobaczyć jak to wszystko będzie wyglądać … lubię takie działania. Wreszcie z ciągłego niszczenia, zaczęliśmy też coś tworzyć :)


Najpierw przy ogromnym poświęceniu mojego Bohatera powstały rabatki, ogrodzone plastikowymi obrzeżami. W początkowych planach miały to być podwyższone rabatki ogrodzone drewnianymi kantówkami, ale niestety koszt takiej inwestycji daleko przekroczył nasz budżet, trzeba więc było zastosować rozwiązania pozostające w naszych możliwościach.

Rowki kopane w ubitym i wyrównanym terenie mogą wydawać się dziecinną zabawą w piasku, ale nie gdy kopie się je w ciężkiej, gliniastej glebie, a ramiona i plecy nie odpoczęły jeszcze po przekopaniu, oczyszczeniu i wyrównaniu całego terenu. Plastikowe obrzeża zasypane i już rabatki i ścieżki były oddzielone, przygotowane do nawożenia i nasadzeń. Wierzcie mi, pomimo bólu każdego mięśnia w naszych ciałach, patrzenie tamtego dnia na działkę sprawiało, że czuliśmy się uskrzydleni. To był pierwszy kamień milowy w naszych ogrodowych zmaganiach, nasz pierwszy wielki sukces i nieokiełznana fala radości.


Do pełni szczęścia zostało jeszcze kilka wykończeniówek – ścieżka przy malinach rosnących przy płocie, rabatka na różę pomarszczoną, moje małe marzenie by mieć własne źródło do tworzenia konfitur z płatków i owoców tych pięknych krzaków. Bo przecież celem naszych trudów jest stworzenie nie tylko pięknego, ale przede wszystkim smakowitego zakątka. Dla darmozjadów, nawet bardzo pięknych nie ma tam miejsca :)


Nadszedł czas na odżywianie … w końcu przecież jestem taką szaloną osóbką, która uwielbia karmić innych. Dlaczego więc nie dokarmić gleby, dżdżownic i innych pożytecznych żyjątek, by później pomogły mi w uprawie smakołyków? Oczywiście nie było mowy o żadnej chemii i sztucznych nawozach. Dokształcona w między czasie o biologicznych metodach uprawy, zaopatrzyłam się w humus activ papkę i rosahumus, dwa specyfiki które w swej płynnej postaci nie raz będą stawać się nektarem dla roślinek.

Kto choć trochę słyszał o uprawie, wie co od najdawniejszych czasów było używane do nawożenia. Mowa oczywiście o oborniku. No prawda, nie jest to zbyt apetyczny, ani najwspanialej pachnący element do dyskusji, ale daje kopa roślinkom jak nic innego. Oczywiście musi być to obornik z gospodarstw ekologicznych, by nie wpuszczać do gleby żadnych sztucznych paskudztw, które mogłyby przyprawić dżdżownice o ból brzucha :) A by jeszcze było wygodniej wyszukałam suszonej wersji, dzięki temu dawało się wytrzymać jego … hmmm … zapaszek ;D


Activ papka, rosahumus, obornik … to jeszcze nie koniec. Ciężka, od dawna nie nawożona gleba potrzebowała dodatkowego wspomożenia nie tylko, by wzbogacić się w składniki mineralne, ale również w celu rożluźnienia. To zadanie przejęły niepozorne nasionka zielonego nawozu. Łubin żółty, facelia i gorczyca z malutkich, pięknych kuleczek przekształciły się i wciąż przekształcają w śliczne zielone dywany, które na jesieni zarówno wzbogacą kompost, jak i rozluźnią glebę swoimi korzeniami, pozostawionymi na zimę.

Ufff, dokarmianie zakończone. To była chyba największa uczta, jaką urządziłam ;D


Piszę o mojej i mojego Ukochanego pracy, ale wierzcie mi nie byliśmy porzuceni tam na pastwę losu. Różne dobre duszyczki spieszyły nam z pomocą. Połówek za wycinanie mega przerośniętego i niestety obumierającego jaśminowca się wziął, a Pola plecki męczyła uwalniając maliny spod tyranii powoju. Praca w grupie od razu była weselsza i wszystkim nam raźniej było i przy pracy i przy stole.

Trudno wyrazić słowami wdzięczność jaką czułam w serduszku, bo zwykłe "dziękuję" wydaje się zbyt małe. Ale nie ma dobrych słów na wielkie emocje, dlatego jeszcze raz Wam ogromnie dziękuję :*


Również wśród działkowych sąsiadów wiele ciepłego podejścia nas spotkało. Szczególnie dwójka z nich – Pani Ania i Pan Zbyszek, są niemalże jak najbliższa rodzina, dzieląc się nie tylko swoją wiedzą i plonami, wspomagając pożyczkami prądu czy sprzętu, ale i własną pracą, jak przy wyciąganiu wielkiego korzenia jaśminowca przy użyciu pomysłowego zestawu lin i dźwigni. Zaoszczędziło nam to dzień pracy, a trwało dzięki specjalistycznemu narzędziu niecałą godzinę.

Wierzcie mi, dusza rośnie, gdy pozornie obcy ludzie stają się tak bliscy. Pewnie zabrzmię naiwnie, ale niewiele jest wspanialszych przeżyć niż ciepło i troska ofiarowana od innych, a tworząca się w czasie takiej wspólnej pracy więź jest niezwykła i piękna.


Wtedy nadszedł czas sadzenia. Torf kwaśny i piasek zakupiony, kora już czekała, a sadzonki zamawiane regularnie, przyjeżdżały niemalże jak po sznurku. Na rabatkach warzywnych zielenił się zielony nawóz, a pozostałe rabatki zostały przeznaczone na wieloletnie roślinki – krzewy i byliny, wszystkie wybierane pod kątem smaku, ale i wyglądu, by cieszyć podniebienia i oczy.


Do rosnących już pięciu krzaczków wysokiej borówki amerykańskiej rosnących wokół śliwy brzoskwiniowej dołączył jeszcze jeden, a na rabatce obok ulokowały się niskie jej odmiany. Wszędzie też pod nimi zadomowiła się blisko setka krzaczków żurawin. Wszystkie te kwasolubne roślinki nie tylko dostały torfu, piasku i obornika, ale i ściółkę z kory sosnowej. Śliczny kawałek lasu :)


Kolejnym leśnym elementem stały się dwie rabatki oddzielające część rekreacyjno-sadowniczą od warzywniczo-owocowej. Jagoda kamczacka pospołu z bażyną czarną, każda w dwóch odmianach będą nas nie tylko urozmaicać teren pod drugą śliwką, odmiany węgierki dąbrowickiej, ale zarówno cieszyć swymi smakowitymi jagódkami, jak i pięknie przebarwiającym się w ciągu roku listowiem na tle sosnowej kory.


Ale, ale, kwiaty też potrafią być smakowite, a do tego radują oczy swoim urokiem. Pierwsze na rabatkach pojawiły się róże. Nie żadne wymyśle, tylko nasze pospolite, tak często niedoceniane róże pomarszczone. Będą dekorować działkę swymi różowymi kwiatkami, głębokim zielonym odcieniem liści, a potem czerwono-pomarańczowymi owocami, by w końcu pojawiać się w słoikach i buteleczkach, zimą przypominając wiosenne i letnie dni.

Pojawiły się też niezwykłe, choć jak najbardziej dostosowane do naszego klimatu roślinki. Aktinidia ostrolistna Issai, potocznie zwana mini kiwi będzie witać nas i naszych gości pnąc się po pergoli nad wejściem, przyozdabiając ją swymi dekoracyjnymi liśćmi, a potem racząc malutkimi owocami o smaku kiwi. Już nie mogę się doczekać, choć przy tej roślince będę musiała uzbroić się w cierpliwość, gdyż w owocowanie wchodzi dopiero po kilku latach. Ale jaka wtedy będzie radość!


Zamówiłam już blisko pół tysiąca najróżniejszych sadzonek i zawsze … no prawie zawsze były w rewelacyjnym stanie. Doskonale zabezpieczone, z bryłą ziemi, czasem w doniczkach, czasem w folii, troskliwie zapakowane. Ale niestety w tej niezliczonej ilości dostawców, znalazł się jeden sprzedawca który ogromnie mnie rozczarował. Sadzonki rabarbaru przyjechały upchnięte w malutkie pudełko, zapakowane po kilka w torebki po chlebie, w których wciąż były okruszki. Korzenie i łodyżki połamane … nie mogłam uwierzyć jak można z taką lekkomyślnością traktować roślinki. Na szczęście w nieszczęściu rabarbar to roślina, któa wyrośnie na gwoździu, więc większość sadzonek chyba się przyjmie. Niestety jednak z dwunastu korzeni, trzy jak na razie zupełnie się ruszyły. Zobaczymy jak będzie.


W czasie kiedy mój Ukochany wkopywał obrzeża wokół rabatek, ja zabrałam się za odmianę altanki, która służy nam jako jadalnia pod chmurką czy miejsce odpoczynku. Do tej pory zawsze rosła na nim winorośl, ale ja nie chcę mieć roślin, które wprawdzie mogą karmić swoimi owocami, jednak nie czują się dobrze w naszym klimacie, co odbija się na ich smaku. Po co mi winogrona, które rok w roku nikomu nie smakowały, a tworzyły tylko kłopot, bo jak tu pozostawić je na zmarnowanie.


Długo czytałam i szukałam, aż w końcu znalazłam odpowiedniego kandydata. Cytryniec chiński, podobnie jak mini kiwi brzmi egzotycznie, jest jednak roślinką, która nie tylko dobrze się czuje w naszym klimacie w czasie wiosny, lata i jesieni, ale wytrzymuje nawet siarczyste mrozy. A do tego z czasem będzie nie ocieniać całe miejsce, rodząc czerwone malutkie owoce, doskonałe na przetwory – konfitury, chutney'e, nalewki.
 
Na dole wsadziłam dwa z jedenastu rabarbarów i mocno trzymam za nie kciuki. Pewnie jeszcze pomiędzy nimi pojawią się jakieś jadalne kwiatki, może pierwiosnki i fiołki hmmm zobaczymy.


Kiedy nawozy już zostały rozłożone, gdy zielony nawóz zaczął wschodzić, a sadzonki zostały już bezpiecznie umieszczone w ziemi, nadszedł czas na wysiew trawy na ścieżkach i podlewanie … podlewanie … podlewanie. Nie nie tylko podlewanie. Za nami było już 2/3 działki uporządkowanej i zaczynającej nowe życie, a przed nami część, która ma być rekreacyjna, ale i sadownicza. Za miesiąc przyjadą dwie morele i dwie wiśnie, a przed nami jeszcze moc pracy z uporządkowaniem trawnika, wycięciem starych drzewek … o tym jednak napiszę już innym razem.


Na razie zaczynam cieszyć się plonami i pierwszymi przetworami. Dżem z brzoskwiń z goździkowym akcentem już powstał i nawet znalazł swoją zagorzałą fankę, owoce pigwowca już niedługo zmienią się w nalewkę, a maliny … hmmm … no jeszcze sama nie wiem co z nich powstanie, ale na pewno Wam o tym opowiem. Na drzewach wciąż dojrzewają gruszki, a borówki … o nich zaraz będzie.


Tymczasem podczas tych ostatnich tygodni musieliśmy się smacznie pożywiać, by mieć siły i energię do tych wszystkich prac. Najczęściej na grillu pojawiały się kiełbasy z mojego ulubionego sklepu "Befsztyk", które podwędzaliśmy jeszcze dodatkowo a to drewnem moreli, a to wiśni czy gruszy. Ależ to było dobrze. Szczególnie z grillowanymi pomidorkami i pieczywem, hojnie polane oliwą.


Steki (przepis tutaj) w tak różnorodnych marynatach, że już nawet wszystkich ich nie pamiętam, też były częstym gościem na stole. Pojawiła się i zamarynowana na lekko ostro karkówka, czasem jakaś rybka wskoczyła na żar, a nawet kurczak pieczony wstępnie w domu (według przepisu Amaro), a później zrumieniony na działce. Do tego pieczywo i … warzywa.


Ich wcale nie musiałam dużo kupować. Czemu? Gdyż różni dobrzy sąsiedzi, głównie Pani Ania, aż zasypywali nas ogórkami, czasem fasolką czy buraczkami, a ja mam nadzieję, że w przyszłym roku będę mogła odwdzięczyć się im również własnymi plonami. Nie raz zdarzyło się, że nie wyrobiłam się, aby przygotować sobie lunchu na działkę, ale wtedy właśnie ratowały mnie ogórki, kromka chleba, kapka oliwy i szczypta soli. Zajadane w cieniu, w chwili wytchnienia dodawały mi sił i ogrzewały duszę.


Za to na deser przez cały lipiec i sierpień były borówki. Nawet pomimo tego, że dwa krzaczki nie owocowały w tym roku, na naszą dwójkę borówek było co nie miara. Najczęściej zajadane prosto z krzaczka, czasem zabierane do domu i przerabiane na koktajle popijane na śniadanie lub zabierane w słoiczku, by delektować się nimi w czasie ciężkiej pracy. Zakochana jestem już od dawna w tych wspaniałych i zdrowych owocach. Nie dziwi Was więc mam nadzieję, że wsadziłam dodatkowe 6 krzaczków, a i jeszcze podobną do nich jagodę kamczacką :)


Ale największy rarytas do tej pory powstał nie na mojej działeczce, a w domu dzięki kurkom Pani Ani, która hoduje piękne ozdobne odmiany. Tak miło patrzeć na te ślicznotki jak chodzą, dziobią ziemię czy wylegują się w cieniu krzaczków. Pewnego dnia jednak spotkało mnie dodatkowe szczęście. Nadmiar ich jajek został mi podarowany. Tego dnia nie mogłam się doczekać następnego ranka i śniadania.


Tost z masłem, szczypiorek z balkonowej doniczki i jajecznica na maśle … niewiele jest wspanialszych i prostszych rzeczy. Piękno i prostota, doskonały smak przy minimum formy … idealne śniadanie. Ach, rozmarzyłam się na myśl o własnych kurkach :D


Można pomyśleć, że teraz czeka nas już tylko wypoczynek i cieszenie się patrzeniem na rezultaty naszej pracy. Niestety nasze Elysium jeszcze nie w pełni zasługuje na swoje imię. Oczyszczenie darni, rozdrobnienie konarów, ścięcie drzew, założenie trawnika, posadzenie nowych drzew, przycięcie zbyt rozrośniętych pozostałych śliw, jabłoni i gruszy … ufff … roboty jeszcze wiele, a kolejnymi efektami mam nadzieję, że niedługo się Wam pochwalę :)

Tylko proszę, trzymajcie kciuki za pogodę. Jak mam wsadzać truskawki, które przyjadą w przyszłym tygodniu jak zapowiadają cały tydzień deszczy? Zna ktoś jakieś dobre zaklęcie na pogodę, czy może powinnam poszukać ogromnego parasola :D

Do zobaczenia Kochani i smacznego.

Kryminalne zagadki z kuchnią w tle.

Padam ze zmęczenia. Ta kapryśna pogoda nie raz zepsuła już nam plany, ale i to co raz zrobiliśmy. Skopana, oczyszczona z chwastów ziemia już tylko czekała na wyrównanie, a tutaj kilka dni deszczy i znów trzeba było rozbijać zbitą skorupę ciężkiej gleby i czekać aż ziemia odrobinę podeschnie, by dało się ją wyrównać. Powiecie "Robota głupiego. Po co się tak męczyć?" Ale kiedy wyobrażam sobie jak to będzie wyglądało w przyszłym roku, gdy będę zbierać truskawki z krzaczków, gdy porzeczki czy agrest będę przerabiać na ulubione przetwory, gdy będę podjadać maliny prosto z krzaczka na deser po obiedzie z grilla, gdy z przyjaciółmi będziemy siedzieć przy ziemnym grillu i czekając na piekące się ziemniaki, koić duszę wszechobecną zielenią … wtedy wiem, że warto.

Ale co tu robić, gdy od wczesnego ranka jestem na działce, minęła ledwie godzina prac, a tu deszcz znów zaczyna siąpić? Oczywiście schronić się na werandzie z dobrą książką w ręku i przeczekać kaprysy lata. Ostatnia książka szczególnie nadawała się do tego. Jestem warszawianką od urodzenia, ba! nawet od kilku pokoleń i choć ciągnie mnie poza miasto, nie raz wybierając się na spacer po warszawskich ulicach zastanawiam się, jakie historie w sobie kryją niektóre zaułki.

"Długi weekend"* Wiktora Hagena to właśnie taka wędrówka po ulicach mojego miasta z kryminalną zagadką w roli głównej i smakowitymi akcentami w tle. Czy osoba, która uwielbia książki kulinarne i kryminalne może chcieć czegoś więcej?



Bez obaw. Nie zdradzę Wam całej opowieści o komisarzu Nemhauserze, warszawskim policjancie z Komendy Stołecznej rozgryzającym zagadkę morderstw, a jednocześnie starającego się nie uwikłać w polityczne i biznesowe intrygi. Opowiem Wam jednak co szczególnie mi się podobało na kartach tej historii.

Zacznijmy od skonstruowania samej zagadki. Lubię, gdy kryminał zaskakuje, daje pole do własnych hipotez, oceny poszlak i dowodów … jednym słowem, gdy pozwala wcielić się w detektywa. I tutaj mamy całe morze możliwości. Podejrzani pojawiają się na pęczki, zza jednej zbrodni wychyla się kolejna, a kolejne zwroty akcji coraz bardziej utrudniają dojście do prawdy. Ale przecież nie po to czytamy kryminały, by od razu znać całą historię a rozwiązanie dostać na talerzu? Lubię pogłówkować, a potem cieszyć się z tego, że moje tezy się sprawdzają.

A gdy do tego jeszcze dochodzi sympatyczny główny bohater, który podbija serce nie tylko swoją detektywistyczną spostrzegawczością, ale i zabawną osobowością rodzica oraz pasją gotowania, realizowaną po godzinach w barze u przyjaciela, w pełni mogę się już z nim zaprzyjaźnić. Poza obowiązkowym w kryminale wątkiem zbrodni, pojawia się jeszcze odsłona warszawskiej gastronomi, pasji przeplatanej z lenistwem, mądrego sprytu kontra bylejakości i cwaniactwa. A do tego te warszawskie zrazy  z południową nutą tak wychwalane przez pogromcę restauratorów, tajemniczego krytyka i jeszcze ta polędwiczka zawijana w prosciutto … mmmm, wyobraźnia działała żywo, a żołądek domagał się takich smakołyków.



Słońce wyszło zza chmur, a ja przy rozpalonym grillu czekałam na steki, rozkoszując się jeszcze jednym tak bardzo ulubionym przeze mnie elementem książek, a w szczególności kryminałów. Jako zapalona miłośniczka Arsena Lupin uwielbiam, gdy język powieści jest lekki, żywy i dowcipny. Gdy nie tylko daje pożywkę intelektowi, wyobraźni, ale również rozbawi. I tutaj Wiktor Hagen wywiązał się z pokładanych w nim moich nadziei. Rozmowy bohaterów, przemyślenia komisarza, wszystko to wciąga swoją niewymuszoną lekkością, bawi i daje przyjemną harmonię z ciemną stroną kryminalnej historii.

Zapytacie się czy wszystko było takie idealne? Czy naprawdę nie było żadnego dysonansu? Przecież gdy autor pisze na bazie teraźniejszości, wplatając wątki polityczne i biznesowe, trudno ustrzec się tendencji do spiskowych teorii, czarno-białych polityków i biznesmenów. Nie tym razem, jednak. W "Długim weekendzie" odnajdujemy wszelkie odmiany szarości. Pełne garści przekrętów, gary kipiącego łajdactwa, ale i znaczną dawkę dobrych intencji, działań szlachetnych nawet u tych co wydawaliby się niezdolni do ciepłych uczuć.

Dlatego teraz szukam pierwszego tomu opowieści o sympatycznym komisarzu pod tytułem "Granatowa krew", a Was zachęcam do lektury "Długiego weekendu" i zapraszam na obiad …



… steki już czekają, dodatki kuszą, a słońce pyszni się na niebie.

* "Długi Weekend" to drugi tom cyklu kryminalnego Wiktora Hagena, ale spokojnie możecie czytać go przed pierwszym "Granatową krwią", gdyż wszystko wskazuje na to, że jest to niezależna historia tego samego bohatera.


Rozmarynowe steki z grilla

Składniki:
4 steki z antrykotu lub rostbefu (po 200-250 g każdy)
100 ml oliwy
30-40 ml octu balsamicznego
1 1/2 łyżki sosu sojowego (lub jeśli ktoś nie lubi posolić steki dopiero na grillu)
rozmaryn świeży (kilka gałązek) lub łyżka suszonego
1 łyżeczka miodu (ja dałam balsamiczny, ale dobry byłby też leśny)

Przygotowanie: Oliwę, ocet, sos sojowy, rozmaryn i miód mieszam w pojemniku lub miseczce, do której później ciasno zmieszczą się steki (chodzi o to, by później marynata dokładnie pokrywała mięso. Wkładam steki, zanurzam i obtaczam je w marynacie i wkładam do lodówki. Czas marynowania zależy od Waszych chęci i możliwości, ale przynajmniej kilka godzin do 2 dni. Mięso przed grillowaniem/smażeniem/pieczeniem wyjmuję z lodówki przynajmniej 1-2 godziny wcześniej i pozwalam mu dojść do temperatury pokojowej. Smażę w zależności od grubości i pożądanego stopnia wysmażenia po kilka minut z każdej strony. Ponieważ temperatura grilla jest zmienna przede wszystkim polegam na sprawdzaniu miękkości mięsa palcem, ale do niewielkiego stopnia (coś pomiędzy krwistym a średnim) wysmażenia zwykle wystarczy ok. 3-4 minuty z każdej strony. Po zdjęciu steków z grilla daję im odpocząć 5 minut, a w tym czasie grilluję chleb/bułki i ewentualnie inne dodatki.

Steki podaję zwykle z dodatkami takimi jak chutney'e, raity, musztardy i oczywiście grillowany chleb i sałatki.
 
Rabarbarowy chutney z egzotyczną nutą
 
Składniki:
1,5 kg rabarbaru, z grubsza posiekanego
1 ananas, obrany i pokrojony na niewielkie cząstki
1 duża cebula, drobno posiekana
1 duża czerwona papryczka chilli (ilość zależna od gustu, jeśli ma być ostrzejszy należy dać więcej i mniejszych papryczek), przekrojona na pół, oczyszczona z błonek i gniazda nasiennego
150 g cukru brązowego
1 łyżeczka mielonego ziela angielskiego
1 łyżeczka mielonych goździków
1 łyżeczka kardamonu
1 czubata łyżka świeżo startego imbiru
1/2 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki pieprzu kolorowego, świeżo zmielonego
150 ml. czerwonego octu winnego
200 ml. wermutu
200 g rodzynek
 
Przygotowanie: Ocet, wermut, przyprawy, rodzynki i drobno posiekaną cebulę podgrzewam razem z cukrem do jego rozpuszczenia. Potem wrzuciłam rabarbar, ananasa i drobno posiekaną papryczkę chilli i gotowałam ok. 25-30 minut. (w zależności od konsystencji jaką chcemy, ja chciałam by miał większe kawałki). Chutney przełożyłam do wysterylizowanych słoików i pasteryzowałam na sucho w piekarniku.

Raita ogórkowa

Składniki:
1 gęsty jogurt (u mnie był bałkański)
1-2 ogórki, obrane, pozbawione nasion, i drobno posiekane
mięta, porwana (ilość do smaku)
sok z cytryny (do smaku)
sól i pieprz

Przygotowanie: Wszystko wymieszałam , schłodziłam i podałam. Nic prostszego :)

Coś o mnie i coś na wynos … czyli coś na szybko.

Hmmm, napisać siedem rzeczy o sobie … nie jestem bardzo skryta, trochę w tym moim wirtualnym zakątku przewija się o mnie, ale napisać coś bardziej osobistego … no, raczej nie ;) Ale jest jeszcze trochę skrawków mnie, którymi mogę się z Wami podzielić.
 
A więc zaczynamy:
Po pierwsze, uwielbiam metalowe ballady, a konkretnie te epickie. Ostatnio zamęczam męża Rapsody, a dokładnie albumem Dark Secret i odkrywam w sobie ciągoty do perkusji ;D Ach te brzmienia, te słowa, ta historia układana nutami i głosem!
 
Po drugie, uwielbiam czytać. Ale z książkami mam pewien problem. Jak już mnie wciągnął, to zdarza mi się zapomnieć o bożym świecie. Może się walić i palić, a ja czytam, czytam i czytam. Nie żebym odsuwała na bok te naprawdę ważne obowiązki, ale jeśli pranie można zrobić później, jeśli wyprasowanie koszuli mogę zostawić mężowi, to bezwstydnie tonę w książce.
 
Po trzecie, z książek najbardziej lubię fantasy, kryminały i książki o kuchni i miejscach. O ile drugi i trzeci typ tych książek zwykle nie jest wydawany w długich seriach, to już książki fantasy potrafią być naprawdę niezłymi tasiemcami o wielkich tomiszczach, a w związku z tym co napisałam w drugim punkcie możecie domyślić się co się wtedy ze mną dzieje. Pod koniec czerwca i na początku lipca wsiąknęłam tak w "Grę o tron" G. R. R Martina. Każdą chwilę odpoczynku na działce przeznaczałam na połykanie kolejnych tomów, konfliktów bohaterów, intryg i zagadek i teraz nie mogę doczekać się kolejnych części, by dowiedzieć się co się wydarzy z moimi ulubionymi postaciami: Daną i Jonem Snow.
 
Po czwarte, uwielbiam zagadki. Na studiach prawniczych logika była jednym z moich ulubionych przedmiotów, a egzamin zdałabym na piątkę już po 30 minutach, gdyby nie to że zostałam dłużej podpowiadając znajomym wokół mnie. Jak się można domyślić, złapano mnie na tym i skończyło się czwórką. I tak miałam szczęście :)
 
Po piąte, to może jeszcze trochę o studiach. Najprzyjemniejszy egzamin jaki pamiętam trwał … dwie godziny. To był pierwszy rok, prawo rzymskie, była nas trójka i nasz egzaminator. Egzamin zaczął się jednym pytaniem, a potem trwała zażarta dyskusja zahaczająca chyba o ponad połowę materiałów z całego roku, ale i wykraczająca poza niego. Ehhh, żeby tak właśnie wyglądały wszystkie egzaminy :)
 
Po szóste, lubię planować, organizować. Uwielbiam, gdy różne części maszynerii, najpierw są składane, a potem wprawiane w ruch i działają. Chyba mogłabym być zegarmistrzem, ale jakoś nigdy nie przyszło mi to do głowy.
 
Po siódme, mam wiele marzeń i planów, ale jedynym w które nie wierzę, że je kiedykolwiek zrealizuję, pomimo jego banalności, jest nauczyć się szyć. Marzę, by kiedyś samej uszyć coś sobie lub komuś bliskiemu. Maszyna dzielnie kurzy się w piwnicy, a ja przy okazji przyszywaniu guzików, za każdym razem utwierdzam się w przekonaniu, że to nie dla mnie :)
 
 
No to tyle o mnie. A do zabawy zaprosiła mnie Karolka, która w swoich Przysmakach wyróżniła mój zakątek wyróżnieniem "One lovely blog award" za co jej bardzo dziękuję, choć myśl o wypisaniu szesnastu osób do podania pałeczki dalej mnie przeraża. Najchętniej wypisałabym wszystkich, ale blogów które mi się podobają jest tak wiele, że nawet nie mam czasu, by wszystkie odwiedzać, zacznę więc od moich najbliższych i najlepiej poznanych (kolejność alfabetyczna):
 
Aga
Ania vel Jswm (mam nadzieję, że mnie nie wytarga za uszy za to wyrwanie do tablicy :) )
Lo
 
Ufff, mam nadzieję, że nic w alfabecie nie namieszałam :D
 
A teraz, żeby nie tylko tak o mnie, to będzie i coś o talerzu, a konkretnie o pudełku, uroczo zwanym "lancz-boksikiem"*
 
Słońce znów do nas wraca, a my na działce ponownie spędzamy każdą wolną chwilę. Kończy się już wyrównywanie terenu, niedługo przyjadą ograniczniki do wyznaczenia rabatek, a póki co gleba nasiąka ekologicznymi nawozami, jak humus activ papką czy rosahummusem, rabatki, gdzie niedługo zadomowią się truskawki dodatkowo dostaną jeszcze obrniku, który właśnie przywiózł kurier. W przerwach więc między sprzątaniem kątów, przycinaniem połamanych po deszczach gałęzi, zbieraniem opadłych owoców czy agrestu na nalewkę posilam się sałatkami wprost z pudełeczka.
 
SONY DSC
 
Przyznaję, że tę sałatkę jedliśmy już ze dwa tygodnie temu, ale prawdę powiedziawszy przepis na sałatkę to koncepcja prostsza niż cepa. Trochę białka, trochę więcej węglowodanów, sporo warzyw, coś do złączenia tego jak dressing czy sos i voila. Tym razem skorzystałam z inspiracji Ramsay'a na sałatkę z dzikim ryżem i wędzoną golonką. U mnie jednak golonka zastąpiona została przez wędzoną pierś z kurczaka, którą mój Ukochany uwielbia pasjami, wzbogacona zieloną fasolką, którą ja z kolei mogłabym jeść niemalże bez końca, oraz solidną garścią pietruszki, którą sypię nam w ilościach hurtowych … jak się można domyśleć, też ją uwielbiam :)
 
* wybaczcie mi to spolszczenie, ale czy tak napisane nie wygląda to prześmiesznie :D
 
 
Sałatka z wędzonką
(4-6 porcji)
 
Składniki:
1 wędzona pierś kurczaka, pokrojona na kawałki wielkości kęsa
250 g mieszanki ryżu dzikiego i basmati, ugotowanego
200 g zielonej fasolki szparagowej, ugotowanej i pokrojonej na kawałki wielkości kęsa
dużą, bardzo duża garść z grubsza posiekanej natki pietruszki
oliwa
sok z cytryny
sól i pieprz
 
Przygotowanie: Kurczaka, fasolkę, ryż i natkę mieszam z oliwą i sokiem z cytryny, doprawiam do smaku solą i pieprzem … i voila :)
 
Źródło inspiracji: Gordon Ramsay "Zdrowa kuchnia" (choć u niego miała być wędzona golonka, którą należy ugotować z włoszczyzną, a potem w tym bulionie ugotować ryż)

Dobra dusza w Małym Belgradzie.

Ja wiem, że nie zaglądam tutaj tak regularnie jak bym chciała i być może jak powinnam, ale co tu poradzić, gdy życie tyle wspaniałych ofert przedstawia. A to działkowe prace, a to fascynująca książka, a to stos przepisów do wypróbowania, a to spotkanie z przyjaciółmi czy rodziną … albo po prostu wolne popołudnie z Ukochanym. Ale im więcej się dzieje tym lepiej. Tak więc teraz gotuję buliony, ucieram ciasta kruche, a w każdej wolnej chwili łapię książkę i siadam na coraz bardziej słonecznym balkonie, czytając o pewnym polskim komisarzu z kulinarnym zacięciem.

Pewnie niedługo podzielę się z Wami tymi książkowymi refleksjami, ale póki co chcę opowiedzieć Wam o miejscu z duszą. Malutkiej restauracyjce, gdzie można poczuć się jak w domu u przyjaciela. Gdzie na stole pojawia się prawdziwe jedzenie, nie żadne ersatze. Gdzie wchodzących przy drzwiach wita właściciel jak dobrych, starych znajomych. Gdzie nie będą wciskać drogiego wina, zamiast doskonałego wina stołowego. Gdzie wielkość porcji swoim bogactwem przyprawi o zawrót głowy. Takim miejscem jest Mały Belgrad.


To nie miejsce dla spragnionych michelinowskich doświadczeń koneserów. Tam na talerzu nie pojawi się artystyczna piramida ani żadne apetyczne zawijasy z sosów. Tam dostaniecie talerz napakowany jak u kochanej Babci. Pięknie zrumienione mięsa, aromatyczne i soczyste, ziemniaki złociutkie od podsmażenia, ale nie ociekające tłuszczem i pachnące papryką a nie starą fryturą. Sałatki proste, wręcz prymitywne, ale smakiem i konsystencją stanowiące idealne dopełnienie tego uczciwego posiłku.


Byliśmy tam z Mężem w dniu naszej piątej rocznicy ślubu i choć wokół nie było naszej rodziny ani przyjaciół, z którymi mieliśmy świętować dwa dni później, poczuliśmy się tak ciepło i przytulnie, jak w salonie u bliskiego przyjaciela. Na stole najpierw pojawiło się doskonałe czerwone wino stołowe, a nasz Gospodarz (bo tak raczej właściciela i szefa kuchni należy tam określać) opowiadał nam o tym jak poznał swoją żonę, o ich ślubie. Nie narzucając się, ale ciepło i troskliwie towarzyszył nam chwilami, tak samo traktując pozostałych gości przy sąsiednich stołach.


Czytając wcześniej o ogromie porcji, zdecydowaliśmy się pominąć przystawki, by zachować miejsce na desery. Dlatego najpierw przed nami pojawiła się pleskawica "dymitrowska" dla mojego Ukochanego i ćewapy dla mnie. Muszę się przyznać, że jeszcze w żadnej restauracji nie jadłam tak soczystych dań przygotowanych z siekanego czy mielonego mięsa. Zwykle przesuszone, odsmażane i ociekające tłuszczem, tutaj zachwycały i aromatem i smakiem. Pleskawica była tak wyborna, że nie mogłam powstrzymać się by nie podjadać jej z widelca męża delektując się jej dymnym posmakiem, sama częstując go swoimi bardziej delikatnymi w smaku ćewapami, czyli podłużnymi kotlecikami z siekanej wołowiny, doprawionej cebulką i papryką.


Na nic zdało się jednak nasze staranie by w brzuszkach pozostało miejsce na deser. Po tak ogromnej porcji dania głównego nie pozostało nam nic innego jak wybrać się na spacer, obejrzenie tysiącletniego ostańca puszczy mazowieckiej, dębu Mieszko I, pobliskiego nowo założonego parku, gdzie wśród lawendy i róż uwijały się pszczoły i trzmiele, by powrócić na delikatne naleśniki i jogurt z miodem, orzechami i owocami. Zapytacie się co tak niezwykłego może być w takich pospolicie brzmiących deserach? Poza cieniutkimi naleśnikami, poza niezwykle aromatycznym miodem … jogurt. Robiony na miejscu, gęsty jak twarożek, lekko kwaskowaty i jedwabisty … po prostu bajka! Gdy Gospodarz opowiadał nam o jego wyrabianiu, czuć było pasję, a w jego oczach pojawiała się w pełni zasłużona duma.

I tak tamtego dnia sprawdziło się stwierdzenie, że szczęścia nie trzeba wcale daleko szukać, a prawdziwe diamenty można znaleźć na wyciągnięcie ręki. Restauracja znajduje się piętnaście minut spacerkiem od naszego domu i wiem już, że będziemy odwiedzać to czarujące miejsce jeszcze nie raz i nie dwa. Naprawdę warto!

Pamiętajcie jednak, że to malutki lokalik, więc koniecznie zróbcie sobie rezerwację … i nie jedzcie nic od śniadania :-D

Mały Belgrad
ul. Belgradzka 4 lok. 9u
Warszawa (niedaleko stacji metra Natolin)
tel: 22-648-40-30
http://malybelgrad.pl/

Plany, plany, plany.

 
Lipcowa pogoda doprowadza mnie do frustracji. Kiedy wyglądam przez okno, a w głowie mam listę koniecznych prac do wykonania pod gołym niebem i to w dodatku najpóźniej do początku sierpnia, mam ochotę wnieść zażalenie na ciągłe deszcze, burze czy mżawki. Niech mi tylko ktoś powie, gdzie? A tu jeszcze jakieś 50 metrów kwadratowych ziemi do wyrównania, by wytyczyć na ok. 200 metrach rabatki i ścieżki. Z zamawianiem sadzonek truskawek czekam, bo przecież nie wsadzę ich przy takiej pogodzie do nieprzygotowanej ziemi. Z niepokojem czytam o terminach siewu zielonego nawozu i zastanawiam się czy zdąży wyrosnąć do jesieni, by trochę wyjałowioną glebę nawiózł i rozluźnił. Korzystamy więc z każdej chwili bez deszczu i widły i grabie, łopaty i łopatki idą w ruch.
 
 
Na szczęście oba kompostowniki już ustawione i niemalże wypełnione po brzegi, tworząc czarne złoto ogrodników – próchnicę do nawożenia i ściółkowania na przyszły rok. Ale i ich przygotowanie było nie lada wyzwaniem. W jedynym sensownym miejscu na kompostownik od z górą trzydziestu lat wkopana była ponad półtorametrowej wysokości wojskowa skrzynia, o grubych ściankach. Do połowy wypełniona śmieciami, ale poniżej ukrywała wspaniały skarb – pięknie przekompostowaną ziemię. Na pierwszy ogień więc musiało pójść jej usunięcie, posprzątanie, przerzucenie cudownej wprost próchnicy na wolne miejsce i wypełnienie dołu.
 
 
Podczas gdy ja wyrywałam chwasty i "piękne darmozjady", jak to nazywam wszędzie rosnące na naszej działce kwiaty, Mój Ukochany wziął w łapki diaksę oraz znaleziony na działce łom i zabrał się do roboty. Skrzynia, jak przystało na jej wojskowy charakter, nie poddawała się lekko. Choć wieko przerdzewiało, jej ścianki były nad podziw zdrowe, a do tego tak grube, że ich wycinanie zajęło prawie cały weekend. Grube rękawice na rękach, okulary ochronne, duży zapas tarcz tnących i dużo samozaparcia pokonały jednak naszego pierwszego działkowego wroga.
 
 
Dzięki wspaniałym sąsiadom, którzy nie tylko użyczyli nam dostępu do prądu, ale jeszcze pożyczyli taczkę, wspaniałą próchnicę z miejsca na kompost przenieśliśmy na dwa przygotowane wcześniej miejsca, a dół zasypaliśmy. Potem jeszcze utwardzenie i już można było ustawiać pierwszy kompostownik. Z zamówieniem drugiego nie czekaliśmy jednak długo. Moc materiału wyciąganego z ziemi, który na wiosnę może stać się idealnym nawozem sprawiła, że nie mieliśmy serca go wyrzucać. Drugi więc kompostownik stanął i w mig wypełnił się niemalże po brzegi, materią wcześniej już podkompostowaną w podziurawionych 120-litrowych workach. Teraz kiedy zbliża się koniec skopywania i oczyszczania z uśmiechem patrzę na dwa czarne słupy, co i rusz podchodząc, sprawdzając temperaturę i wilgotność, robiąc dziury zaostrzonym końcem zniszczonych grabi, by zapewnić dostęp tlenu pożytecznym bakteriom, grzybom i pleśniom.
 
 
A Mój Bohater za przekopywanie i wyrównywanie ziemi się teraz zabrał, korzystając z każdej wolnej od deszczu chwili, byśmy w przyszłym roku cieszyć się mogli rabatkami pełnymi smakowitych i zdrowych warzyw i owoców. Pewnie jeszcze na bakłażany i paprykę się nie porwę w przyszłym roku (choć kto wie, może jakiś mały tunel foliowy sobie postawię :) ), ale już marzą mi się takie wyborne warzywne dania.
 
 
Choćby ratatouille, z podpatrzonym u Ramsaya dodatkiem zapiekanych jajek. Ziemiste, słodkawe smaki idealnie harmonizuje tymianek, a płynne żółtko jajka wybierane kawałkiem chleba posmarowanego masłem to prawdziwa uczta dla zmysłów. Czy może być coś bardziej zmysłowego niż płynne żółtko na talerzu?
 
A niedługo znów smakowitości z działkowego grilla i kolejne odsłony przemiany zarośniętego dzikiego ogrodu w smakowity warzywnik, kuszący jagodnik oraz sad … no, ten to będzie jeszcze potrzebował troski :-)
 
 
Ratatouille z zapiekanymi jajkami
 
Składniki:
1 duża czerwona cebula
1 mały bakłażan
1 duża żółta papryka
1 duża zielona papryka
1 duża cukinia
2-3 duże pomidory
2-3 łyżki oliwy
2 ząbki czosnku, drobno posiekane*
sól i pieprz
szczypta brązowego cukru
świeży tymianek
ocet balsamiczny
 
po 2 jajka na osobę
 
Przygotowanie: Najpierw opiekam połówki papryk, by ich skórka sczerniała i dała się zdjąć. Warzywa kroję na kawałki wielkości kęsa, mniej więcej równe, jedynie cebulę siekam drobno. W garnku dobrym do duszenia na oliwie zeszkliłam cebulę i czosnek, a na oddzielnej patelni podsmażałam po kolei bakłażana i cukinię, sukcesywnie dorzucając je do cebuli z czosnkiem. Pokrojoną paprykę od razu dorzuciłam do cebuli. Na koniec obrane ze skórki i posiekane pomidory (bez nasion), lekko poddusiłam na patelni, by uwolnić z niej smaki podsmażanego bakłażana i cukinii, a następnie dodałam do garnka. Doprawiłam solą, pieprzem i szczyptą brązowego cukru. Gotowałam na małym ogniu ok. 10-15 minut (trzeba uważać, by warzywa nie rozpadły się na papkę). W połowie gotowania dodałam liście tymianku.
 
Najlepiej danie na tym etapie zostawić na drugi dzień, albo chociaż kilka godzin, by smaki się przegryzły. Przed podaniem nagrzałam piekarnik do 200 stopni, doprawiłam ratatouille do smaku solą i octem balsamicznym i wyłożyłam do nagrzanych w piekarniku ceramicznych naczyń do zapiekania, tak by w środku było miejsce na wbicie dwóch jajek. Zapiekałam wszystko ok. 10-12 minut (przy jednym jajku) lub ok. 15-16 (przy dwóch jajkach). Podałam z chlebem i masłem.
 
*Źródło: Proporcje warzyw w ratatouille i pomysł z dodaniem jajek podpatrzyłam w "Zdrowej kuchni" G. Ramsay'a, ale dodatek chilli, sproszkowanej papryki i kminku jakoś do mnie nie przemówił, więc zastosowałam bardziej tradycyjny tymianek zerwany z własnego krzaczka i młody czosnek, wykopany z działki, który w kwietniu zamarynowałam w oliwie z solą morską.
 
Smacznego.