Zimowe ogrzewanie.

Zima w tym roku mocno nas trzyma w swych mroźnych ramionach. Rozglądamy się więc za czymś ciepłym, czymś co rozgrzeje, napełni nas miłych uczuciem rozprężenia. Sposobów na ogrzanie jest wiele i nie sposób wymienić wszystkich, ani nawet tych najlepszych czy ulubionych. W tym co nakładamy na talerze też może być więcej albo mniej, bardziej lub mniej lubiane sposoby ogrzania. Jednym z tych, po które sięgam ja, jest kasza gryczana. Uwielbiam dania z nią właśnie wtedy, gdy chłód przenika wszystkie warstwy, jakie uda mi się na mnie założyć. Nie ważne czy to zima, czy wiosna, czy jesień, czy nawet lato – a bywają i latem dni, kiedy chłód potrafi mocno przemrozić. Gdy pożądnie wymarznę, sięgam po pudełko z kaszą gryczaną i gotuję ją do obiadu.
 
 
Zanim jednak podzielę się z Wami daniem, w którym kasza jest w swojej czystej, towarzyszącej postaci, najpierw inne gryczane danie. Takie, w którym kasza gryczana gra pierwsze skrzypce … kotleciki. Malutkie – tak na trzy, cztery kęsy, doprawione smakami lasu i ziemi, tak lubię je najbardziej. Gdy szykuję te maleństwa, mocno rozgotowuję kaszę, by potem dała się dobrze zmiksować i by powstała z niej masa łatwa do formowania kotlecików. Ważne jest jednak, by pomimo chęci rozgotowania kaszy, nie gotować jej w zbyt dużej ilości wody. Cały smak kaszy powinien w niej zostać, a nie w wodzie wylanej po jej gotowaniu. Użyjmy więc tyle wody ile potrzebujemy do ugotowania, ale zamiast zalewać kaszę gorącą wodą, zalejmy podgrzane ziarna zimną wodą, w ilości tylko trochę większej niż wymagana. Poza tym dobrze jest już na etapie gotowania kaszy dodać przyprawy, takie jak suszone zioła, suszone grzyby czy warzywa, jakimi chcemy doprawić kotleciki. Dzięki temu smaki przypraw połączą się z kaszą i będą pełniejsze.
 
 
Dobrze jest też dodać coś co zadziwi i przyjemnie zaskoczy. Ja najbardziej lubię używać w roli takich niespodzianek posiekanych orzechów lub suszonych żurawin, a nawet suszonych jagód. Te niespodziewajki dobieram tak, by pasowały do tego, co zamierzam dać kotlecikom jako towarzystwo na talerzu. Nie ma tu żadnych zasad ani reguł, poza jedną najważniejszą – smakiem własnym i tych, dla których gotujemy. Jeśli pasuje nam jakieś połączenie, to znaczy że jest ono dobre. W ten sposób powstało wiele genialnych przepisów i dań. Po prostu ktoś chciał spróbować czegoś nowego, innego, albo zwyczajnie pomylił posiekany czosnek z imbirem ;)
 
 
Takie niespodziewajki w kotlecikach są nie tylko domeną kaszowych czy strączkowych kotletów, a wszystkich, gdzie masa jest mielona. Uwielbiam dorzucić do mielonych kotletów coś, co zaskoczy. A że mielone kotlety zwykle pojawiają się u nas, kiedy potrzebny jest comfort food, gdy zimno, gdy przeziębienie łapie lub po prostu przychodzi potrzeba na coś domowego i ciepłego, dlatego czy to w kotletach mielonych czy klopsikach znajdzie się jakiś zaskakujący składnik.
 
 
Tamtego dnia z treningów z psami wróciłam zziębnięta i przemoczona. Ciuchy poszły do prania, psy wyszorowane ręcznikiem z błota, a ja zabrałam się za formowanie mięsnych kuleczek. Mięso zmielone grubo z łopatki wieprzowej, do tego cały pęczek koperku i moja własna bułka tarta, z ususzonych resztek domowego chleba. Jako dodatek pojawiły się zmielone migdały i siemię lniane. Wystarczyło tylko udusić sos pomidorowy, zagęszczony zmielonymi na mąkę migdałami. Pachnąca, parująca kasza gryczana była tego posiłku idealnym dopełnieniem.
 
I wiecie co? Na drugi dzień to danie było smakowitą przekąską nawet w temperaturze pokojowej, zajadane z lunch-box'a … na kolejnym treningu, gdzie znów wyziębłam i zmokłam :)
 
Zaprzyjaźnijcie się więc z kaszą gryczaną, szczególnie że chłód dalej panoszy się wszędzie i przenika kurtki, bluzy i wszystkie warstwy, jakie na siebie nałożymy. Ten rok może i nie rozpieszcza nas na razie temperaturami, ale my możemy rozpieścić się na talerzu :)
 
 
Gryczane kotleciki/placuszki
 
Składniki:
1 łyżka klarowanego masła
1 1/2 szklanki kaszy gryczanej palonej
2 1/2 szklanek wody, a jeszcze lepiej bulionu warzywnego lub drobiowego
 
1 starta na drobnej tarce marchewka
duża garść suszonych jagód
3 kapelusze prawdziwków, posiekane drobno
1 łyżka suszonego tymianku
 
1 duża cebula, posiekana i podsmażona na klarowanym maśle
2 jajka
opcjonalnie: jeśli masa jest za wilgotna, kilka łyżek mąki, najlepiej gryczanej, ale może być każda
sól i pierz
 
masło klarowane/olej kokosowy lub inny olej do smażenia
 
Przygotowanie: W garnku rozgrzewam łyżkę klarowanego masła. Prażę przez minutę-dwie kaszę na samym maśle, mieszając tak, by ziarna kaszy zostały obtoczone w maśle. Zalewam zimną wodą lub bulionem. Dodaję startą marchewkę, suszone jagody, prawdziwki i tymianek. Gotuję wszystko razem aż kasza się rozgotuje. Jeśli potrzeba, dolewam wrzatek i gotuję do zupełnej miękkości kaszy. Na średnim do małego ogniu trwa to ok 20 minut. Solę dopiero na koniec, gdy większość płynu zostało wchłonięte przez kaszę (ilość soli jest zależna czy używamy posolonego bulionu). Gdy kasza wchłonie cały płyn i jest rozgotowana, przekładam ją do miski i studzę, aż będzie tylko ciepła na dotyk. W tym czasie podsmażam cebulę i też ją studzę. Przestudzoną kaszę łączę z cebulą i miksuję blenderem. Można też zmiksowac w mikserze lub zmielić w maszynce. Ja nie mielę zupełnie na gładko. Tą zmieloną masę próbuję czy smaki mi pasują i doprawiam solą, pieprzem i ewentualnie dodatkowymi ziołami. Dodaję jajka i mąkę, jeśli masa jest zbyt wilgotna (powinna mieć konsystencję placków ziemniaczanych, gdyż będzie łyżką wykładana na patelnię).
 
Na patelni rozgrzewam masło klarowane i dwiema dużymi łyżkami formuję kotleciki, lekko je spłaszczając. Można też uformować je zupełnie na kształt placków. Smażę na złoto, odsączam na papierowym ręczniki, a do czasu podania i usmażenia odpowiedniej ilości kotlecików, trzymam je w ciepłym piekarniku (u mnie to opcja podtrzymywania temperatury potraw, ok. 60-70 stopni Celsjusza). Podaję z warzywami. W tym przypadku z brukselką, krótko obgotowaną i potem podsmażoną na maśle klarowanym.
 
 
Klopsiki w sosie pomidorowym z kaszą gryczaną
 
Składniki:
750 dag łopatki wieprzowej, zmielonej
1 duży pęczek koperku, posiekany
2 średnie cebule, posiekane i zeszklone na maśle klarowanym
75 dag masła, miękkiego
1/2 szklanki migdałów i siemienia lnianego, zmiksowanych na mąkę
75 ml zimnej wody, może być gazowana
sól i pieprz do smaku
 
Na sos pomidorowy:
1 duża cebula, posiekana
2 puszki pomidorów, całych, bez skórki (lub jeśli akurat mamy świeże, to zamist jednej puszki 2-3 szt)
1 litrowy słoik domowej passaty
1 łyżeczka miodu
ok. 1/4 szklanki migdałów zmielonych na mąkę
sól i pieprz do smaku
 
kasza gryczana ugotowana na sypko – przepis tutaj (klik klik)
 
natka pietruszki, posiekana
 
Przygotowanie: Mięso, koperek, zeszklone cebule, masło, migdały i siemię lniane wyrobić z dodatkiem ok 75 ml zimnej wody. Wyrabiać tak długo, aż masa mięsna będzie plastyczna i będzie odchodzić od ręki. Trwa to ok 15 minut. Dzięki temu klopsiki nie będą się rozpadać, będą wilgotne i mięciutkie. Masę doprawić solą i pieprzem (na tą ilość ok. 1 łyżeczki). Masę odłozyć do lodówki na min 30 minut.
W tym czasie zeszklić cebulę, dodać pomidory i passatę, miód i na małym ogniu ok. 1 godziny dusić sos w garnku z niepełnym przykryciem. Na koniec doprawić solą i pieprzem i wmieszać mąkę migdałową. Nie doprawiać wcześniej, bo sól zintensyfikuje swój smak i sos może być za słony.
Gdy szkli się cebula do sosu pomidorowego, wstawić kaszę gryczaną.
 
Z masy mięsnej uformować małe kuleczki i smażyć je na maśle klarowanym. Potem odsączyć je na ręczniku papierowym i trzymać w piekarniku, w cieple (ok. 90 stopni). Gdy sos i kasza są gotowe, klopsiki włożyć do sosu i chwilę podgrzewać. Podawać z kaszą, udekorowane natką pietruszki.
 
Smacznego.

Modna zieleń!

 
 
Nie, bez obaw, nie wracam na kulinarnego bloga, by powiedzieć Wam o przemianie go w blog wnętrzarski. Jeśli jednak są tu jeszcze jacyś stali czytelnicy moich blogowych wypocin, to wiecie, że ja piszę o takim około-kulinarnym szczęśliwym mydle i powidle ;) Dlatego nic nie poradzę na to, że po kończącym się właśnie remoncie, w czasie którego gros naszej pracy to było samodzielne, zupełnie od podstaw, budowanie nowych mebli – głowę mam przepełnioną obejrzanymi, ba! nawet i przeczytanymi bardziej lub mniej dokładnie, blogami wnętrzarskimi. I jak wieść gminna niesie – a dokładnie przeczytany od deski do deski Piąty Pokój Kasi (klik-klik(mój absolutnie ulubiony ostatnio blog, z którego uczę się jak robić skrzynki ze sklejki) – green-is-the-new-black!
 
 
 
Jakieś "móndre" głowy uznały, że zielony jest modny, trendy i należy go mieć. Cóż ja poradzę, że zielony pasuje mi jako dodatek. Że kocham niebieski. Do tego nigdy nie goniłam za modą. Całe moje nowe, po-amnezyjne życie to za szczęściem się rozglądałam, za odnalezieniem się w tym obcym świecie, w którym obudziłam się bez imienia. Dlatego gotowanie dla siebie i dla innych jest – niezależnie od tego, gdzie fale życia mnie wyrzucą – tą stałą, która wprowadza ciepło, beztroskę, rozluźnienie. W gotowaniu też są mody, trendy i inne pogonie. Ja jednak zawsze szukałam w garnkach i talerzach tego co zbliża z ludźmi, tego co otwiera okna i drzwi, tego, co daje … hmm no sama nie wiem … chyba po prostu luz i brak skrępowania, jaki czuje się objadając się mile przy stole wraz z bliskimi nam ludźmi.
 
 
 
Zimą, kiedy daleko jeszcze do ukochanej wiosny, kiedy dni krótkie i często szaro-bure, gdy zimno, gdy ogólna niemoc "tfurcza" dopada, to co niezmiennie spowoduje uśmiech na moich ustach, to SMACZLIWKA… keee?! zapytacie. No dobra, nie zapytacie ;) Teraz mojego bloga po tylu przerwach i okresach ciszy, czytuje pewnie kilka "starych" (nie obraźcie się babeczki, wiecie o co mnie idzie) blogowych koleżanek. A te wiedzą co kryje się za tą zabawną nazwą.
 
Gdyby jednak jakaś nowa zbłąkana dusza się tutaj pojawiła, spieszę wyjaśnić, że smaczliwka to nic innego jak awokado. TADAM! I tak, przyznaję się bez bicia – za awokado dałabym się pokroić. Ja, miłośniczka slow food, slow life, lokalnego i sezonowego jedzenia, kocham miłością obłędną awokado i pomarańcze. Znoszę nawet bez większego sprzeciwu te ciemne miesiące zimy, w czasie której nie da się normalnie trenować z moimi psami, tylko dlatego, że właśnie wtedy mogę zamówić z InCampagna – ekologicznego gospodarstwa z Sycylii – pomarańcze, a przede wszystkim awokado – te ciemno zielone źródła zadowolenia.
 
 
 
Nie każde jednak awokado zasługuje na taki podziw. To musi by ciemna odmiana o wężowo brzmiącej nazwie hass. Jego smak, maślany, tajemniczy, elastyczny i tolerancyjny – to właśnie on skusił Ewę w raju. No kocham jabłka, ale tylko dla awokado dałabym się wypędzić z raju ;)
 
I tak awokado u mnie może pojawić się w czasie każdego posiłku. Na śniadanie, gdy staje się pastą z czosnkiem i cytryną oraz gruboziarnistą solą morską, a jeszcze lepiej wędzonym kwiatem solnym – zastępuje mi wtedy masło, a raczej powinnam powiedzieć, że staje się wtedy płótnem, gruntem dla obrazu, jakim jest zwykła kanapka z jajkiem na twardo. Spróbujcie kiedyś! Koniecznie! Nie ma większej rozkoszy, nie ma więcej grzesznej przyjemności, niż kanapka z ciemnego pieczywa z pastą z awokado, czosnku i cytryny, a do tego jajko na twardo lub pół-twardo … ślinianki pracują na samą myśl!
 
A jeśli nie pasta, ale dalej mamy ochotę na jajo, to wystarczy pokroić awokado w plastry i usmażyć w nich jajka sadzone. Bajka! No, ale ja kocham jajka sadzone, więc jestem nieobiektywna ;)
 
Gdy przychodzi weekend i mamy czas na niespieszny lunch, to wystarczy uśmiechnąć się do najlepszego Męża na świecie i poprosić o JEGO NALEŚNIKI (przepis znajdziecie tutaj). Taaaak, te naleśniki mają za soba taki bagaż emocji i wspomnień, że nie ma nic lepszego. Nawet Michel Roux i mój ulubiony Chef Michel mogą schować się ze swoimi francuskimi naleśnikami, gdyż nic a nic nie pobije naleśników Sebastiana. Teraz jeszcze wyobraźcie je sobie posmarowane pastą z awokado, obłożone guacamole i upieczoną wcześniej piersią z kurczaka. Posypane posiekanymi wędzonymi czarnymi oliwkami i mam ochotę nie schodzić z kuchennego blatu, na którym pałaszuję te smakołyki.
 
 
 
Wróćmy jednak do teraźniejszości i do normalności. Nawet pomimo tego, że moje ostatnie miesiące dalekie są od normalności, kiedy to ponad pół roku temu rozwalił mi się kręgosłup. Ale gdy chodzę normalnie, gdy ręce nie tracą czucia, a noga nie odmawia mi posłuszeństwa, gdy treningi z psami, wyjazdy na seminaria czy zawody wypełniają mi dni po brzegi, wtedy to niespieszne śniadania to luksus, a wolny weekend to już zupełna abstrakcja i bajka dla złych dzieci. Kiedy "normalnie" spędzamy nasz czas albo na treningach posłuszeństwa lub obrony na boiskach czy placach treningowych albo na polach i łąkach tropiąc, wtedy coś szybkiego do spałaszowania to abolutny must-have. I niezależnie od pory roku, bo nawet i zimą czy deszczowią jesienią treningi, choć utrudnione, ale i tak jakoś się odbywają. Dlatego dobrze jest mieć wtedy jakieś małe co nieco. Coś na slodko, ale nie za bardzo. Coś pożywnego, ale nie obciążającego. A jeśli jeszcze wesoło wygląda, to już zupełna ambrozja. Dlatego to wilgotne ciasto z awokado pasuje do tego równania wprost wybornie.
 
Czego nie wybierzecie moi Kochani czytelnicy, obiecuję, że będzie smacznie. Pamiętajcie jednak, by Wasza smaczliwka była dojrzała i tętniąca smakiem. By jej ciemna skorupka skrywała miękkie wnętrze. Sprawdźcie to delikatnie naciskając "ogonek vel czubek" owocu. Jeśli się ugina pod dotykiem, znaczy, że awokado czeka na pożarcie ;)
 
A teraz zapraszam na kilka przepisów. Witajcie znów moi Kochani. Tęskniłam do bloga i miło wrócić na jego ciepłe pielesze :)
 
 
Pasta z awokado
 
Składniki:
1 awokado
1 ząbek czosnku, przeciśnięty przez praskę lub roztarty z solą nożem na desce bądź w moździerzu
sok z połowy cytryny
gruboziarnista sól morska lub kwiat solny
suszone, kruszone chilli
 
Przygotowanie: Wybieramy awokado miękkie, ale wciąż bez przebarwień. Rozcieramy widelcem miąższ w miseczce wraz z innymi dodatkami. Pałaszujemy od razu. Jeśli chcemy zostawić, to by nie ciemniała masa trzeba dodać ciut więcej soku z cytryny oraz w sam środek pasty włożyć pestkę i przykryć folią spożywczą tak, by dotykała pasty.
 
Doskonałe z jajkiem na twardo lub półtwardo, albo z wędzoną rybką albo z pieczoną karkówką albo z pieczonym w niskiej temperaturze rostbefem.
 
Guacamole
 
Składniki:
Awokado
Limonka/Cytryna
Kolendra, natka
Chilli
Pomidory
Czerwona Cebula
 
Przygotowanie: Proporcje należy dobrać sobie do smaku. Ja na 2-3 średnie awokado biorę 1 limonkę/cytrynę, małą garść natki kolendry (same liście), szczyptę suszonego chilli, 2 duże malinowe pomidory (sam miąższ, bez skórki, pestki odrzucam) i pół małej czerwonej cebuli. Wszystko mieszam tak, by część awokado zgnieść na pastę, a część zostawić w kawałkach. Podobnie jak pastę i guacamole najlepiej zjeść od razu. Jeśli trzeba je przechować dłużej, zobacz powyżej rady jak sprawić, by nie ściemniało.
 
Ciasto z awokado
 
Składniki:
1 dojrzałe awokado (ok. 250 g)
1 łyżka soku z cytryny
120 g cukru drobnego waniliowego (robię go sama – do słoika z cukrem, wkładam 2-3 laski wanilii) (w przepisie było 200 g cukru plus cukier waniliowy)
szczypta soli
4 jajka
200 g miękkiego masła (oryginalnie było 225 g)
300 g mąki (można użyć mieszanki bezglutenowej)
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
1 czubata łyżeczka sody oczyszczonej
 
Przygotowanie: Keksówkę o długości 22-25 cm posmarować masłem i wysypać bułką tartą. Można też po prostu wyłożyć pergaminem. Ja tak zrobiłam. Nagrzać piekarnik do 180 stopni Celcjusza.
Miąższ z awokado wraz z sokiem z cytryny rozcieramy widelcem lub miksujemy blenderem na jednolitą pastę. W osobnej misce ucieramy masło z cukrem do puszystości. Potem dodajemy po jednym jajku, cały czas ucierając mikserem. Potem dodajemy awokado, ze szczyptą soli. Na koniec powoli dodajemy mąkę z proszkiem do pieczenia i sodą, rozcierając na najmniejszych obrotach, a najlepiej po prostu łyżką, by nam sypka mąka nie latała po kuchni. Przełożyć do keksówki. Piec ok 35-40 minut lub do suchego patyczka. Po upieczeniu zostawić na 10 minut w keksówce, a potem wystudzić na kratce.
 
Smacznego.

Letni kociołek obfitości.

Pełna letnich doskonałości …
 
… doskonale syci latem …
 
… doskonale wpisuje się w pełen zajęć harmonogram mojego dnia …
 
… po prostu doskonała zupka na lato. Prawdziwie letni kociołek obfitości … Zapraszam :)
 
SONY DSC
Ja wiem, że to zdjęcie jest prześwietlone, ale właśnie o to mi chodziło – o uchwycenie tego cudownego słonca dzisiejszego dnia :)
 
Zupa a'la letnie minestrone, czyli jak przygotować sobie kociołek obfitości na lato.
 
W garnku rozpuściłam prawie 2 litry lekiego wywaru drobiowego. W nim ugotowałam cienko pokrojone końcówki od szparagów (z całego pęczka, a szparagi wykorzystałam do innego dania). Dodałam też garść mrożonych małych marchewek, a to dlatego że w moim ulubionym warzywniaku dziś nie było w ogóle żadnych marchewek. Dajcie jednak lepiej młodziutkie marchewki, pokrojone w większe kawałki. Gotowałam tak ok 15 minut, do miękkości warzyw. Potem dodałam 2 większe garści pokrojonej z grubsza zielonej fasolki szparagowej (można też żółtej), oraz podobną ilość zielonego groszku. Groszek też mrożony, ale tutaj to z oszczędności. Ten świeży wolę zjeść w sałatkach, by cieszyć się całym jego aromatem, a mrożony w zupie sprawdza się doskonale. Gotowałam ok 1 minuty.
 
Osobno ugotowałam bobu (też objętościowo tyle co fasolki i groszku) przez 5 minut we wrzątku, potem lekko przestudziłam i obrałam. Na 1 łyżce smalcu z boczku (ja zwykle mam go trochę zamrożonego w lodówce, ale można użyć masła z olejem) podsmażyłam na złoto, jedną średnią cukinię, pokrojoną w ok 6-7 mm plastry. Do zupy dodałam obrany bób i cukinię, pół pęczka posiekanego grubego szczypioru i małą garść posiekanego koperku, kilka garści oczyszczonego z żyłek szpinaku, miąższ (bez pestek) z 2 podłóżnych pomidorów, pokrojony w kostkę i 1 puszkę przepłukanej fasolki czarne oczko. Doprawiłam do smaku solą i pieprzem i odstawiłam na 1 godzinę, by smaki się przegryzły.
 
Osobno ugotowałam makaron nitki. Podałam z lekko podgrzaną zupą. Doskonałe, gdy posypie się serem typu parmezan.
 
Taka zupka nie lubi podgrzewania, a skoro zwykle gotuję duży garnek dla naszej dwójki, odgrzewam później tylko tyle ile zjemy, by nie stracić zieleni warzyw. Nie gotuję też w zupie makaronu, gdyż nie cierpię rozgotowanego makaronu. Makaron gotuję osobno, przelewam zimną wodą, aż ostygnie, przelewam odrobiną oliwy/oleju i trzymam osobno. Podgrzewa się po zalaniu gorącą zupą, a posiłek jest od razu do jedzenia ;)
 
Smacznego.

Szczęśliwa czternastka :)

Alwernia … to było miejsce niezwykłe. Czterdziestka zapaleńców w kosmicznym wręcz studiu … poznawaliśmy się, pierwsze bliższe znajomości się zawiązywały. Wraz z Kinią (blogową AleBabką) prawie na każdy temat na który rozmawiałyśmy, miałyśmy tak podobne, albo wręcz te same opinie i poglądy, że zaczęłyśmy śmiać się, że jesteśmy duchowymi bliźniaczkami. Już w czasie castingu od początku gadałyśmy jak nawiedzone o jedzeniu, o blogach, o naszych marzeniach :)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Rozmowom o jedzeniu, o tym co nas czeka nie było końca. Obawy, ekscytacja, radość i wyczekiwanie … tego było najwięcej. Choć jestem gadułą, nie jestem jednak zbyt pewną siebie osobą, a w większym, nieznanym sobie towarzystwie jestem dość spięta i niepewna. Gdy byłam w tym gronie amatorów kucharzy, czułam się trochę nierealnie, czasem miałam ochotę uciekać, a czasem czułam się jakbym była we właściwym miejscu i czasie … tak wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. Od samego początku duch współzawodnictwa między nami był zdominowany przez ducha przyjaźni i to była najprzyjemniejsza niespodzianka. Monia była dla nas wszystkich jak energetyczna bateria – uśmiechnięta, pełna energii, która wprost zarażała.  Patrzyłam wtedy na nas wszystkich i wiedziałam, że gdyby nie MasterChef nigdy nie poznałabym wielu z tych wspaniałych osób. I choć spotkały mnie też i rozczarowania co do niektórych, to właśnie ta dobra, koleżeńska atmosfera była tym co w czasie oczekiwania na zadania było najważniejsze.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
I tak przyszło nam zmierzyć się z … cebulą. Kiedy weszliśmy do studia i zaczęliśmy się po nim rozglądać, pierwsze co zobaczyliśmy to długi rząd stanowisk z nożami i miskami, a po chwili dopiero dostrzegliśmy jurorów. Mieliśmy całą masę domysłów. Chyba większość była za tym, ze pierwsza konkurencja będzie dotyczyła techniki krojenia, a noże jakie zobaczyliśmy w studiu tylko to potwierdziły. Ale co będziemy kroić, a może obierać? Jabłka, ziemniaki, cebule … co?
 
Wyjaśniło się, gdy do studia wjechała ciężarówka z ogromną ilością worków cebuli. Chciało mi się śmiać. To właśnie dwa lata temu, w czasie gdy postanowiłam nauczyć się dobrze i szybko kroić cebule, zapłakując się nad nimi, postanowiłam nigdy już nie bać się mówić o stracie pamięci. Gadając wtedy sobie a muzom na moim blogu, pisałam po raz pierwszy, przełamując lęk i czując, że staję się silniejsza. Czemu? A to dlatego, że zbyt wiele kosztowało mnie ukrywanie tego. Przez ten strach nie wykorzystałam kilku ciekawych okazji w swoim życiu i gdy kolejna przeszła mi koło nosa dwa lata temu, obiecałam sobie „nigdy więcej”. Wyszłam wtedy z muszelki, kokonu, który nie pozwalał mi rozwijać skrzydeł i każdemu i zawsze już powiem – walczcie ze swoimi demonami, mówcie o nich i wyrzućcie je w ten sposób daleko. Wtedy nawet taka mała myszka jak ja, może poczuć się gigantem ;)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stałam więc prawie na samym końcu sznura stanowisk i zapaleńców amatorów, kroiłam cebulę skoncentrowana na niej, jakby od niej zależało wszystko, a gdzieś w mojej głowie przewijały się wszelkie szczęśliwe historie z mojego życia. Ręce ze zdenerwowania trzęsły mi się okrutnie, a ja by walczyć ze stresem, przypominałam sobie to co dobrego i radosnego spotkało mnie w życiu. I uśmiechałam się w duszy …
 
… kiedy jednak podeszli do mnie jurorzy, zamarłam. Z chmur zostałam ściągnięta na ziemię pytaniem Szefa, czy moja cebula jest tak dobra jak jego. Jak mogłam powiedzieć, że tak?! Przecież on ma lata doświadczenia, a ja jestem amatorem. Byłam dumna z tego jak pokroiłam te wszystkie kilogramy cebuli, że ani razu nie zacięłam się pomimo trzęsących się dłoni, ale powiedzieć Szefowi, że moja cebula jest tak dobra jak jego? … Nie … ale jednak, nawet pomimo tej niepewności siebie, przeszłam dalej i wraz z Basią, której jeszcze wtedy nie znałam zbyt dobrze, czekałam na kolejnych szczęśliwców, trzymając mocno kciuki, chuchając na nie i mówiąc „Kinia, Monia” Koperek, Kinia, Monia, Koperek” … niemalże jak mantra, by zakląć los i sprawić, by te trzy pierwsze lepiej przeze mnie poznane, wspaniałe osoby, stanęły wraz ze mną na balkonie. Tak też się stało, a ja nie mogłam się nacieszyć i uwierzyć w swoje i ich szczęście.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Po kilogramach cebuli, przyszła pora na … jedno jajko! Jedno?! Co tu przygotować, by było królem dania? Moją najbardziej ulubioną potrawą z jajka są jajka w koszulce z sosem holenderskim. Ale przecież nie przygotuję tego sosu bez dodatkowego jajka. Może w takim razie sos holenderski do łososia lub steku? Ale wtedy jajko nie będzie królem? Tysiąc pytań i pomysłów przelatywał mi przez głowę, gdy biegłam z jajkiem do stanowiska, a potem po produkty do spiżarni.
 
Szybko postanowiłam, że nie biorę żadnych innych mocnych smaków, by nie zagłuszyć smaku jajka, a jedynie dodać mu odrobinę uroku. Znów potrzebowałam zwalczyć stres, szczęśliwymi myślami i tak idąc i biegnąc przez spiżarnię, wyobrażałam sobie, że to spacer po mojej działce, gdzie zbieram cukinie, pomidory, sałaty i szpinak, gdzie od dobrej sąsiadki dostaję jajka od jej kurek, a od sąsiada grzybiarza wspaniałe leśne pieczarki. Przyznaję, że raczej liczyłam, na chleb na zakwasie, kromkę usmażoną na maśle z tymiankiem, jako łóżeczko dla jajka. Ale przecież trzeba być elastycznym. Chcąc pozostać przy polskich smakach i pomysłach stworzyłam sałatkę na ciepło z letnich warzyw, z pieczarką jako „leśną grzanką”:) W końcu ile razy jadłam jajko sadzone z malutkimi pieczarkami podsmażonymi na maśle i posypanymi natką pietruszki. Powstała więc nowa tego dania wariacja :)
 
Pracując przy stanowisku, układałam sobie cały plan, kolejność działań, na sam koniec zostawiając ugotowanie samego jajka, by jeszcze ciepłe trafiło do jurorów. Głowiłam się na kuchenką indukcyjną, którą po raz pierwszy w życiu używałam, starając się utrzymać gotowanie się wody tuż poniżej punktu wrzenia, co nie było proste, przy możliwych opcjach 80 lub 100 stopni. Kiedy Szef Michel podszedł do mnie i zapytał jak będę gotować jajko, znów poczułam, że dostaję skrzydeł, gdy zadowolony pokiwał głową na moje wyjaśnienia.
 
Kiedy usłyszałam „Stop” poczułam, że moje serce wali jak młotem. Z jednej strony chciałam jak najszybciej pójść z moim daniem do jury, a z drugiej obawiałam się, czy przekonam ich do pieczarki, jako zastępstwa grzanki, czy coś co dla mnie jest typowym połączeniem smaków, dla nich też się sprawdzi. Patrzyłam na moje jajko w koszulce i choć gotowałam je tysiące razy w domu, choć sprawdziłam jego miękkość, bałam się, czy żółtko nie zaczęło się ścinać. Cieszyłam się jednocześnie ogromnie, gdy widziałam jak Błażeja danie (vel Koperka), który stał obok mnie, pięknie się prezentuje, a i on sam uśmiechał się do mnie.
 
Autor: Fot. TVN
 
I tak … moje imię w pierwsze trójce … trzymałam kurczowo talerz i szłam pełna radości i obaw. Czułam się wygrana, bo zmierzyłam się z moją nieśmiałością, niepewnością siebie i potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ale czy jury spodoba się moje danie? Czy dobrze, że postawiłam na prostotę smaków? Może … a może …
 
Kiedy Maria oddała fartuch, a zaraz za nią Przemek, byłam przekonana, że i ja odpadnę. Gdy Szef mówił, że zastanawia się, czy pieczarka była potrzebna, ja wciąż modliłam się w duchu, by jajko było odpowiednio ścięte … nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy po przekrojeniu jajka, żółtko rozlało się kremowym sosem po maślanej pieczarce, a Szef powiedział, że przechodzę dalej. Czułam się jakbym się zakochała. Takiego poziomu endorfin jak w tamtej chwili życzę każdemu jak najczęściej.
 
Ale choć ja byłam już bezpieczna, po chwili nieopisanej radości, stałam tam czekając i głęboko wierząc, że za chwilę pojawią się obok mnie kolejne wspaniałe osoby. I tak też było. Kilka osób, których nie zdążyłam poznać wcześniej, a które później okazały się niezwykłymi osobami i tych kilka tak szczególnych dla mnie tamtego dnia. Niestety tamten dzień to było również pożegnanie z innymi, i to był od samego początku najtrudniejszy dla mnie element. Nie cierpię pożegnań, a tamte były tego dnia cieniem wśród radości naszej czternastki. Do tej pory jednak część spośród tych, których poznałam tamtego dnia, odwiedzam w ich wirtualnych zakątkach i trochę żałuję, że nie udało mi się poznać wszystkich.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stojąc wraz z trzynastoma rewelacyjnymi osobami, czułam jak wszyscy się cieszymy, słyszałam nasz śmiech, radosne słowa. W tamtej chwili wszyscy byliśmy jednym wielkim kociołkiem szczęścia. Czy tak zostanie? Czy ten przyjazny duch będzie dalej wśród nas? Co nas czeka w pierwszym zadaniu? Jak będę sobie radzić ze stresem? Hmmm … zobaczycie :)
 
A tymczasem, zapraszam Was na drugie śniadanie …
 
 
Jajko Poche na leśnej pieczarce z sałatką na ciepło
 
Składniki:
1 jajko
1 kapelusz dużej pieczarki portobello
sałata rzymska, kilka listków z wyciętymi głównymi żyłkami
szpinak, kilka liści z wyciętymi głównymi żyłkami
pomidor, sparzony, obrany ze skórki i pokrojony w szóstki
mini cukinie, pokrojone w skośne plastry
gałązka tymianku
dressing z oliwy i octu winnego (proporcje 3:1), z dodatkiem syropu klonowego, liści tymianku i odrobiny musztardy dijon
Masło
Oliwa
sól i pieprz
natka pietruszki, kilka listków
 
Przygotowanie: Cukinię posmarować delikatnie oliwą, posypać listkami tymianku  i podpiec w piekarniku w 200 stopniach Celsjusza przez kilka minut, tak by zmiękła, ale nadal pozostała chrupka . Wymieszać składniki dressingu i zamarynować w nim listki z pietruszki oraz szóstki pomidora. Tuż przed podaniem wymieszać w nim liście sałaty i szpinaku. Sałatkę ułożyć na talerzu, na przemiennie układając liście sałaty i szpinaku, na tym pomidorki i cukinie. Udekorować listkami pietruszki i skropić pozostałym dressingiem. Kapelusz pieczarki obsmażyć na maśle do zezłocenia, posolić pod koniec smażenia i odłożyć w ciepłe miejsce.
Do garnka nalać wodę (na wysokość ok. 10 cm od dna) dodać 3 łyżki octu i poczekać aż zacznie bulgotać  (woda powinna mieć ok. 90 stopni C). Jajko wybić do kubeczka. W garnku zrobić wir wodny – zakręcić wodę przy pomocy łyżki i wlać jajko. Gotować 1,5 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce i zanurzyć je w zimnej wodzie, by je zahartować. Obok sałatki ułożyć pieczarkę, delikatnie skropić ją dressingiem, na niej ułożyć jajko w koszulce i udekorować listkiem pietruszki. Posypać solą, najlepiej gruboziarnistą oraz pieprzem.
 
Smacznego.

Deszczowa wiosna i słoneczne danie.

Wiecie jak to jest, gdy piszecie coś przez blisko dwie godziny, a potem przez czkawkę sprzętu, bądź własne zagapienie, tracicie każde słowo? Pewnie tak … ja na pewno wiem. Wczorajszy dzień … najpierw ponad godzina, by wybrać i połączyć zdjęcia spośród dziesiątek obrazków. Potem załadowanie ich na serwer, co wcale tak szybko nie trwało. Potem blisko dwie godziny pisania najróżniejszych spostrzeżeń działkowych, dobrych rad i przestróg, dzielenia się wrażeniami z sadzenia nasionek w deszczowe dni, radością, gdy kiełkowały i smutkiem, gdy rozsady pomidorów, cukinii i patisonów padły przez nieprzewidziane chłody pierwszych dni czerwca.
 
Nie mam siły (i obawiam się, że również cierpliwości, w obawie by nie wyrzucić laptopa za okno), by pisać o tym wszystkim jeszcze raz. Ale obiecuję, że z czasem nadrobię informacje o czosnkowych i pokrzywowych gnojówkach, o sposobach walki z mszycami i o tym jak dbamy o roje biedronek, które pomagają nam zwalczać chmary mszyc.
 
Tymczasem podzielę się przynajmniej z Wami obrazkami mojego Elysium. Uchylę okno do mojego ukochanego ogródka, gdzie pierwsze plony już zebrane, kolejne nasionka posiane, a zażarta walka z mszycami i chorobami grzybowymi trwa w najlepsze.
 
Odchwaszczanie, podlewanie, pielenie i znów podlewanie …
grządki po kilku dniach prac czekały już tylko na nasionka …
 
Aż miło było popatrzeć, a serca rosły, gdy truskawki rozrastały się jak szalone,
a drzewa i krzewy obsypane były kwieciem …
nawet mimo chłodnawej i deszczowej momentami wiosny …
 
Krzewy borówek obsypane kwiatami, teraz już uginają się od owoców,
topinambury nieśmiało wychodzące w kwietniu, dziś przesłaniają cały domek,
a rabarbar … już po plonach :)
 
Z nasionek kiełkujące radośnie fasolki wszelakie, groszek zielony dwóch odmian, rzodkiewek aż za dużo, mini marcheweczki, sałat zatrzęsienie, jarmuże kolorowe, kalarepki i cebulki słodkie, bez koperku i pietruszki obejść bym się nie mogła, ani o szczypiorku czy o boćwinie nie zapomniałam, choć te wsadziłam trochę późno (bez obaw, będą w  środku lata).
Tylko gdyby te moje domowe rozsady mi jeszcze nie zmarniały, to już by była pełnia szczęścia. Ale za to nauka z tego jest, a to też plus. Rozsady pomidorów, ogórków, cukinii, dyni i patisonów lepiej pod agrowłókniną trzymać z początku. Tylko dynie hokkaido, wyhodowane z nasionek z okazu kupionego na targu (Aniu, dzięki!) przyjęły się doskonale, ba! nawet po chłodach zrobiły się bardziej zielone i grube :)
 
A żeby tak tylko ogródkowo nie było i by udowodnić, że nawet w czasie zatrzęsienia prac jedliśmy smakowicie, zapraszam na moje zakręcone klopsiki.
 
SONY DSC
Hehehe, ale mi się ostatnio patriotyczne zdjęcia robią ;)
 
Z polskim akcentem, oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej. Danie kojarzące się ze słoneczną Italią i moją ulubioną bajką o zakochanym kundlu, w tym wydaniu w jak najbardziej rodzime smaki zostało ubrane. Żadnej bazylii czy oregano, za to pietruszka i koperek, garść słonego oscypka, słodycz marchewki i cebulki, a to wszystko w pomidorowym sosie wraz z ryżem na sypko ugotowanym.
 
Doskonały obiad, gdy dni jeszcze chłodne i deszczowe do grilla nie nastrajały. Wracaliśmy wtedy wcześniej do domku, gdzie obiad dobry do podgrzania, rozgrzewający nie tylko swoją temperaturą, ale i swoim podróżniczo-przekornym nastrojem na nas czekał :) Spróbujcie go i Wy. Mam nadzieję, że posmakuje Wam moja wersja klopsików po polsku.
 
 
Klopsiki po polsku
 
Składniki:
75 dag mieszanego mięsa, z przewagą wołowiny (ale weźcie jakie lubicie najbardziej)
1 mała bułeczka, namoczona w mleku
1 jajko, rozkłócone
2 małe oscypki, starte na tarce o drobnych oczkach
1 bardzo duża marchewka, starta na tarce o drobnych oczkach
duża garść drobno posiekanego koperku i druga pietruszki
1 duża cebula i 2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane, przeszklone na maśle i ostudzone
sól, pieprz
* ok. 10 dag boczku, drobno pokrojonego, przesmażonego z cebulą i czosnkiem, ostudzonego
 
Na sos:
2 puszki pomidorów (w sezonie ok. 500-600 g pomidorów gruntowych, mocno dojrzałych)
1 duża cebula, drobno posiekana
2 małe ząbki czosnku, drobno posiekane
1 gałązka selera naciowego, drobno posiekana w kosteczkę
garść natki pietruszki, trochę do sosu tuż przed podaniem, reszta do podania
sól, pieprz, cukier
 
Przygotowanie: Wszystkie składniki na klopsiki muszą być ostudzone, nawet chłodne. Mieszamy, formujemy kuleczki pożądanej wielkości (u mnie trochę większe od orzecha włoskiego) i wkładamy na 30 minut do lodówki, by mięso stężało i łatwiej się smażyły (nie będą się rozszczepiać).
W tym czasie szykujemy sos. Cebula, czosnek, seler na maśle z oliwą/olejem zeszkliłam. Dodałam pomidory i na średnim ogniu, często mieszając, by rozdrobnić pomidory, odparowywałam ok. 1/3-1/2 płynu. Dodaję malutką garstkę posiekanej natki pietruszki. Sos można częściowo zmiksować, ale nie na papkę. Ja zwykle wkładam blender na środek garnka i miksuję przez chwilę. Potem mieszam sos, który dzięki temu zabiegowi jest bardziej jedwabisty, ale nie papkowaty. Sos zostawiamy w cieple, ale by już nie bulgotał.
Klopsiki smażymy na oleju, by się ładnie zrumieniły. Usmażone wkładamy do sosu. Dusimy pod przykryciem ok. 15-20 minut, zależnie od wielkości klopsików, tak by mięso się ścięło, ale nie wyschło. W tym czasie gotujemy ryż (lub inne dodatki, jakie chcemy). Przed podaniem dorzucamy pietruszkę.
 
Smacznego :)