Świąteczne lepienie …

… nie bałwana … niestety zima w tym roku nie obdarowuje nas bielą śniegu … za to lepić można i to jak … pierogi i uszka.
 
SONY DSC
 
Uwielbiam lepić pierogi i uszka. Zawsze wtedy razem z Sebastianem stajemy przy dębowym blacie naszej kuchni, ciasto czeka już w torebce, miseczka ze schłodzonym farszem stoi obok pudełka z mąką i omączonego wałka, a my rozmawiamy, podczas gdy nasze ręce same już lepią i formują pierożki większe i mniejsze czy uszka o wyciągniętym czubeczku. To czas relaksu i uśmiechu. Dlatego w czasie przedświątecznych przygotowań ten dzień był zaplanowany ze szczególną dokładnością. Rano wykończyłam farsz na pasztet z gęsiny i upiekłam go, ugotowałam krówki, odstawiając je by stężały, a gdy mój Ukochany wrócił do domu, po zjedzonym smakowitym gulaszu, rękawy zakasaliśmy i za pierogi się zabraliśmy. Cały wieczór tylko na pierogi, uwiecznianie ich na zdjęciach, podjadanie ich …
 
SONY DSC
 
Na pierwszy ogień poszły oczywiście uszka. Z samymi grzybami, ugotowanymi dzień wcześniej w warzywnym wywarze. Zawsze do gotowania grzybów dodaję szczyptę płatków chilli, na tyle niewielką by grzybów nie uczyniła ostrymi, na tyle dużą, by w tle był ten znak zapytania, to zastanowienie "cóż to ja tam czuję w tyle podniebienia?". Najróżniejsze suszone grzyby – borowiki, koźlarze, podgrzybki – zapewniają farszowi i grzybom niezwykły smak, a do tego bulion grzybowy jaki pozostaje po nich jest po prostu zniewalający. Ponieważ na naszym wigilijnym stole – w przeciwieństwie do stołu mojej Mamy i Babci, gdzie króluje grzybowa – musi być barszcz z samodzielnie ukiszonych buraków, dlatego też ten niezwykle aromatyczny bulion grzybowy mrożę w porcjach i wykorzystuję do najróżniejszych zup, risotto i sosów. Bajeczny!
 
Ale ale, nie wspomniałam o najważniejszej rzeczy … kształt uszek. Moje uszka muszą mieć nie tyle kształt uszek, co uszek z wyciągniętym czubeczkiem. W głębi duszy nazywam je elfimi uszkami … w końcu świąteczny czas to czas magii i baśni, a ja uwielbiam elfy i smoki :-)
 
Te elfie uszka lądują potem w barszczu. Oczywiście na zakwasie, oczywiście z dodatkiem czosnku i oczywiście z częścią bulionu z gotowania grzybów, a przede wszystkim – odkąd poznałam przepis na barszcz Amaro, z dodatkiem ogromnej wręcz ilości majeranku, która choć przeraża z początku, później daje zupę o niezwykłym, ziemistym posmaku. Co w dopełnieniu ze słodyczą buraków, kwaśnością zakwasu i goryczką czosnku, daje niezapomniany smak. Smak, który w tym roku podkręciłam odrobinę i później – przy wigilijnym stole – uśmiechałam się słysząc pytania, co jeszcze jest w tym barszczu? Moją niespodzianką okazało się dosłownie kilka wędzonych śliwek dorzuconych do garnka. Były lekko tylko wyczuwalne, za to dały to samo co chilli w przypadku grzybowego farszu – to zastanowienie, krótki przestanek myśli i delektowanie się smakiem, by rozpoznać nurtującą niewiadomą.
 
SONY DSC
 
Pomimo tego, że do tradycyjnego oblicza wigilii podchodzę z jednej strony dość poważnie, z drugiej jednak strony nie potrafię nigdy oprzeć się jakimś – choćby małym – eksperymentom w kuchni. I takim właśnie eksperymentem były dla mnie Bursztynowe pierogi.
 
Dlaczego Bursztynowe, zapytacie? Gdyż to do Amber pewnego razu, gdy trochę od niechcenia zajrzałam na fejsbuka, zaprowadził mnie link do jej wigilijnych pierogów z wędzonymi śliwkami. Nie pasowały mi jednak one w tamtym wydaniu. Jajeczne ciasto, zabarwione dodatkowo semoliną i szczyptą kurkumy nęciło ogromnie, do tego kasza gryczana w połączeniu z wędzonymi śliwkami korciła i aż prosiła się o połączenie, ale taki farsz, nawet jeśli i dodać podduszonej cebulki wydawał mi się za suchy. Stąd w farszu pojawiło się nawiązanie do pierogów lubelskich vel wiejskich, jednych z moich ulubionych, tutaj jednak zamiast miętą, właśnie wędzoną śliwką i cynamonem doprawionych. Ależ to było dobre! Żałowałam, że zrobiłam ich tylko z 350 g mąki, gdyż każdą ilość zjedlibyśmy ze smakiem.
 
Na wigilijnym stole pojawiła się jeszcze kapusta z grzybami mojej Teściowej, delikatna, nie za kwaśna, pełna grzybowego aromatu, po prostu wyśmienita. Oraz pełne ziół i pieprzne jajka faszerowane mojej Babci, podsmażone na maśle, cieszyły się ogromnym powodzeniem. Niestety żadne z nich nie załapało się na zdjęcia, podobnie jak i sałatka jarzynowa mojej Teściowej, ale nie ma tego złego. Będzie o czym pisać po kolejnych Świętach, a tymczasem przechodzimy do świątecznych słodkości mmmmm … od czego by tu zacząć – drobne słodkości, piernikowe aromaty czy inne tradycyjne słodkości … a było tego w tym roku, że ha!
 
 
Uszka z grzybami
 
Ciasto maślankowe jak tutaj (klik klik)
Farsz z grzybów: 150 g suszonych grzybów (najlepiej mieszanka różnych) zalewam warzywnym bulionem (przepis tutaj), tylko tak by grzyby były przykryte płynem. Odstawiam na pół godziny, dolewam wody, by znów zakryć grzyby, dorzucam obraną i przekrojoną na ćwiartki 1 cebulę i wstawiam na gaz. Ta ilość grzybów zajmuje 5 litrowy garnek. Gotuję ok. 1 1/2 godziny, albo z 1 papryczką chilli, albo ze szczyptą płatków chilli. Doprawiam solą do smaku pod koniec gotowania. Odcedzam grzyby i cebulę, a płyn zachowuję (w porcjach mrożę). Gdy przestygną, mielę je z cebulą (za to chilli drobno siekam i później dodaję do zmielonych grzybów) – zwykle dwukrotnie – w maszynce o drobnych oczkach (ale nie tych makowych, drobnych jak do mięsa). Lubię jak farsz nie jest jednolitą papką.
 
Małą szklaneczką wykrawam kółka w wywałkowanym cieście i formuję uszka. Gotuję we wrzątku z dodatkiem soli i oleju. Studzę na naoliwionej blasze z piekarnika, a potem na naoliwionych plastikowych deskach zamrażam partiami, tak by nie zlepiły się w czasie mrożenia. Oczywiście, jeśli uszka robię na 1 czy 2 wcześniej, nie mrożę ich, ale zwykle takie pierogowe popołudnie robię z odpowiednim wyprzedzeniem. Przy naprawdę cienko wywałkowanym cieście i dużej ilości farszu, uszka nie stracą nic ani na konsystencji ani na smaku.
 
Ugotowane (wszystko jedno czy na świeżo czy odmrożone we wrzątku) uszka, podaję na dużym talerzu, a każdy nakłada sobie ich wedle woli i zalewa barszczem z wazy.
 
Barszcz wigilijny taki jak tutaj, ale z dodatkiem 3-4 śliwek wędzonych, podany w wazie.
 
Bursztynowe Pierogi
 
Najpierw szykuję farsz: kaszę gryczaną paloną (mniej więcej mniejsze ;) 1/2 szklanki) gotuję w 1/2 szklanki wody, aż kasza ją wchłonie – ok. 15-18 minut. Solę pod koniec, przykrywam pokrywką i odstawiam do ostygnięcia. Potem mieszam z podobną objętością twarogu co objętość ugotowanej kaszy (1-1 1/2 szklanki), doprawiam kilkoma łyżkami śmietany (tłustość dowolna, chodzi o to by masa nie była za sucha, ale nie może też być płynna). Kroję ok 1/2 szklanki wędzonych śliwek na średnio drobne kawałki i dodaję do masy. Doprawiam cynamonem, ale szczyptą, by był lekko wyczuwalny, a nie dominował. Odstawiam farsz do lodówki i zabieram się za ciasto.
 
Ciasto: 250 g mąki pszennej połączyć ze 100 g semoliny i 1/2 łyżeczki soli. Ja dodałam też pół łyżeczki cynamonu i 1/4 łyżeczki kurkumy. Dodać 1 jajko, 130 ml ciepłej wody i 1 łyżkę oleju. Zawinęłam w folię i odłożyłam na blat na przynajmniej 30 minut, by odpoczęło. Rozwałkowałam na grubość ok 3 mm (ciasta jajeczne na pierogi bardzo szybko wysychają, więc lepiej jest wałkować na raz niewiele ciasta), wykrawałam spore kółka, kładłam czubatą łyżeczkę farszu i zlepiałam brzegi na tzw. szczypanki. Gotowałam w osolonym wrzątku z dodatkiem oleju. Nadają się do mrożenia.
 
Bardzo podoba mi się okrasa do tych pierogów jaką podała Amber – garść orzechów włoskich, posiekanych, uprażona na suchej patelni, potem wymieszana z olejem. Niestety ostatnią garść orzechów przed wigilią zużyłam do kutii, więc u mnie były po prostu z wody.
 
Źródło inspiracji: Amber
 
Smacznego
 
 

Szczęśliwa czternastka :)

Alwernia … to było miejsce niezwykłe. Czterdziestka zapaleńców w kosmicznym wręcz studiu … poznawaliśmy się, pierwsze bliższe znajomości się zawiązywały. Wraz z Kinią (blogową AleBabką) prawie na każdy temat na który rozmawiałyśmy, miałyśmy tak podobne, albo wręcz te same opinie i poglądy, że zaczęłyśmy śmiać się, że jesteśmy duchowymi bliźniaczkami. Już w czasie castingu od początku gadałyśmy jak nawiedzone o jedzeniu, o blogach, o naszych marzeniach :)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Rozmowom o jedzeniu, o tym co nas czeka nie było końca. Obawy, ekscytacja, radość i wyczekiwanie … tego było najwięcej. Choć jestem gadułą, nie jestem jednak zbyt pewną siebie osobą, a w większym, nieznanym sobie towarzystwie jestem dość spięta i niepewna. Gdy byłam w tym gronie amatorów kucharzy, czułam się trochę nierealnie, czasem miałam ochotę uciekać, a czasem czułam się jakbym była we właściwym miejscu i czasie … tak wzajemnie dodawaliśmy sobie odwagi. Od samego początku duch współzawodnictwa między nami był zdominowany przez ducha przyjaźni i to była najprzyjemniejsza niespodzianka. Monia była dla nas wszystkich jak energetyczna bateria – uśmiechnięta, pełna energii, która wprost zarażała.  Patrzyłam wtedy na nas wszystkich i wiedziałam, że gdyby nie MasterChef nigdy nie poznałabym wielu z tych wspaniałych osób. I choć spotkały mnie też i rozczarowania co do niektórych, to właśnie ta dobra, koleżeńska atmosfera była tym co w czasie oczekiwania na zadania było najważniejsze.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
I tak przyszło nam zmierzyć się z … cebulą. Kiedy weszliśmy do studia i zaczęliśmy się po nim rozglądać, pierwsze co zobaczyliśmy to długi rząd stanowisk z nożami i miskami, a po chwili dopiero dostrzegliśmy jurorów. Mieliśmy całą masę domysłów. Chyba większość była za tym, ze pierwsza konkurencja będzie dotyczyła techniki krojenia, a noże jakie zobaczyliśmy w studiu tylko to potwierdziły. Ale co będziemy kroić, a może obierać? Jabłka, ziemniaki, cebule … co?
 
Wyjaśniło się, gdy do studia wjechała ciężarówka z ogromną ilością worków cebuli. Chciało mi się śmiać. To właśnie dwa lata temu, w czasie gdy postanowiłam nauczyć się dobrze i szybko kroić cebule, zapłakując się nad nimi, postanowiłam nigdy już nie bać się mówić o stracie pamięci. Gadając wtedy sobie a muzom na moim blogu, pisałam po raz pierwszy, przełamując lęk i czując, że staję się silniejsza. Czemu? A to dlatego, że zbyt wiele kosztowało mnie ukrywanie tego. Przez ten strach nie wykorzystałam kilku ciekawych okazji w swoim życiu i gdy kolejna przeszła mi koło nosa dwa lata temu, obiecałam sobie „nigdy więcej”. Wyszłam wtedy z muszelki, kokonu, który nie pozwalał mi rozwijać skrzydeł i każdemu i zawsze już powiem – walczcie ze swoimi demonami, mówcie o nich i wyrzućcie je w ten sposób daleko. Wtedy nawet taka mała myszka jak ja, może poczuć się gigantem ;)
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stałam więc prawie na samym końcu sznura stanowisk i zapaleńców amatorów, kroiłam cebulę skoncentrowana na niej, jakby od niej zależało wszystko, a gdzieś w mojej głowie przewijały się wszelkie szczęśliwe historie z mojego życia. Ręce ze zdenerwowania trzęsły mi się okrutnie, a ja by walczyć ze stresem, przypominałam sobie to co dobrego i radosnego spotkało mnie w życiu. I uśmiechałam się w duszy …
 
… kiedy jednak podeszli do mnie jurorzy, zamarłam. Z chmur zostałam ściągnięta na ziemię pytaniem Szefa, czy moja cebula jest tak dobra jak jego. Jak mogłam powiedzieć, że tak?! Przecież on ma lata doświadczenia, a ja jestem amatorem. Byłam dumna z tego jak pokroiłam te wszystkie kilogramy cebuli, że ani razu nie zacięłam się pomimo trzęsących się dłoni, ale powiedzieć Szefowi, że moja cebula jest tak dobra jak jego? … Nie … ale jednak, nawet pomimo tej niepewności siebie, przeszłam dalej i wraz z Basią, której jeszcze wtedy nie znałam zbyt dobrze, czekałam na kolejnych szczęśliwców, trzymając mocno kciuki, chuchając na nie i mówiąc „Kinia, Monia” Koperek, Kinia, Monia, Koperek” … niemalże jak mantra, by zakląć los i sprawić, by te trzy pierwsze lepiej przeze mnie poznane, wspaniałe osoby, stanęły wraz ze mną na balkonie. Tak też się stało, a ja nie mogłam się nacieszyć i uwierzyć w swoje i ich szczęście.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Po kilogramach cebuli, przyszła pora na … jedno jajko! Jedno?! Co tu przygotować, by było królem dania? Moją najbardziej ulubioną potrawą z jajka są jajka w koszulce z sosem holenderskim. Ale przecież nie przygotuję tego sosu bez dodatkowego jajka. Może w takim razie sos holenderski do łososia lub steku? Ale wtedy jajko nie będzie królem? Tysiąc pytań i pomysłów przelatywał mi przez głowę, gdy biegłam z jajkiem do stanowiska, a potem po produkty do spiżarni.
 
Szybko postanowiłam, że nie biorę żadnych innych mocnych smaków, by nie zagłuszyć smaku jajka, a jedynie dodać mu odrobinę uroku. Znów potrzebowałam zwalczyć stres, szczęśliwymi myślami i tak idąc i biegnąc przez spiżarnię, wyobrażałam sobie, że to spacer po mojej działce, gdzie zbieram cukinie, pomidory, sałaty i szpinak, gdzie od dobrej sąsiadki dostaję jajka od jej kurek, a od sąsiada grzybiarza wspaniałe leśne pieczarki. Przyznaję, że raczej liczyłam, na chleb na zakwasie, kromkę usmażoną na maśle z tymiankiem, jako łóżeczko dla jajka. Ale przecież trzeba być elastycznym. Chcąc pozostać przy polskich smakach i pomysłach stworzyłam sałatkę na ciepło z letnich warzyw, z pieczarką jako „leśną grzanką”:) W końcu ile razy jadłam jajko sadzone z malutkimi pieczarkami podsmażonymi na maśle i posypanymi natką pietruszki. Powstała więc nowa tego dania wariacja :)
 
Pracując przy stanowisku, układałam sobie cały plan, kolejność działań, na sam koniec zostawiając ugotowanie samego jajka, by jeszcze ciepłe trafiło do jurorów. Głowiłam się na kuchenką indukcyjną, którą po raz pierwszy w życiu używałam, starając się utrzymać gotowanie się wody tuż poniżej punktu wrzenia, co nie było proste, przy możliwych opcjach 80 lub 100 stopni. Kiedy Szef Michel podszedł do mnie i zapytał jak będę gotować jajko, znów poczułam, że dostaję skrzydeł, gdy zadowolony pokiwał głową na moje wyjaśnienia.
 
Kiedy usłyszałam „Stop” poczułam, że moje serce wali jak młotem. Z jednej strony chciałam jak najszybciej pójść z moim daniem do jury, a z drugiej obawiałam się, czy przekonam ich do pieczarki, jako zastępstwa grzanki, czy coś co dla mnie jest typowym połączeniem smaków, dla nich też się sprawdzi. Patrzyłam na moje jajko w koszulce i choć gotowałam je tysiące razy w domu, choć sprawdziłam jego miękkość, bałam się, czy żółtko nie zaczęło się ścinać. Cieszyłam się jednocześnie ogromnie, gdy widziałam jak Błażeja danie (vel Koperka), który stał obok mnie, pięknie się prezentuje, a i on sam uśmiechał się do mnie.
 
Autor: Fot. TVN
 
I tak … moje imię w pierwsze trójce … trzymałam kurczowo talerz i szłam pełna radości i obaw. Czułam się wygrana, bo zmierzyłam się z moją nieśmiałością, niepewnością siebie i potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ale czy jury spodoba się moje danie? Czy dobrze, że postawiłam na prostotę smaków? Może … a może …
 
Kiedy Maria oddała fartuch, a zaraz za nią Przemek, byłam przekonana, że i ja odpadnę. Gdy Szef mówił, że zastanawia się, czy pieczarka była potrzebna, ja wciąż modliłam się w duchu, by jajko było odpowiednio ścięte … nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście, gdy po przekrojeniu jajka, żółtko rozlało się kremowym sosem po maślanej pieczarce, a Szef powiedział, że przechodzę dalej. Czułam się jakbym się zakochała. Takiego poziomu endorfin jak w tamtej chwili życzę każdemu jak najczęściej.
 
Ale choć ja byłam już bezpieczna, po chwili nieopisanej radości, stałam tam czekając i głęboko wierząc, że za chwilę pojawią się obok mnie kolejne wspaniałe osoby. I tak też było. Kilka osób, których nie zdążyłam poznać wcześniej, a które później okazały się niezwykłymi osobami i tych kilka tak szczególnych dla mnie tamtego dnia. Niestety tamten dzień to było również pożegnanie z innymi, i to był od samego początku najtrudniejszy dla mnie element. Nie cierpię pożegnań, a tamte były tego dnia cieniem wśród radości naszej czternastki. Do tej pory jednak część spośród tych, których poznałam tamtego dnia, odwiedzam w ich wirtualnych zakątkach i trochę żałuję, że nie udało mi się poznać wszystkich.
 
Autor: Fot. TVN/Bartosz Siedlik
 
Stojąc wraz z trzynastoma rewelacyjnymi osobami, czułam jak wszyscy się cieszymy, słyszałam nasz śmiech, radosne słowa. W tamtej chwili wszyscy byliśmy jednym wielkim kociołkiem szczęścia. Czy tak zostanie? Czy ten przyjazny duch będzie dalej wśród nas? Co nas czeka w pierwszym zadaniu? Jak będę sobie radzić ze stresem? Hmmm … zobaczycie :)
 
A tymczasem, zapraszam Was na drugie śniadanie …
 
 
Jajko Poche na leśnej pieczarce z sałatką na ciepło
 
Składniki:
1 jajko
1 kapelusz dużej pieczarki portobello
sałata rzymska, kilka listków z wyciętymi głównymi żyłkami
szpinak, kilka liści z wyciętymi głównymi żyłkami
pomidor, sparzony, obrany ze skórki i pokrojony w szóstki
mini cukinie, pokrojone w skośne plastry
gałązka tymianku
dressing z oliwy i octu winnego (proporcje 3:1), z dodatkiem syropu klonowego, liści tymianku i odrobiny musztardy dijon
Masło
Oliwa
sól i pieprz
natka pietruszki, kilka listków
 
Przygotowanie: Cukinię posmarować delikatnie oliwą, posypać listkami tymianku  i podpiec w piekarniku w 200 stopniach Celsjusza przez kilka minut, tak by zmiękła, ale nadal pozostała chrupka . Wymieszać składniki dressingu i zamarynować w nim listki z pietruszki oraz szóstki pomidora. Tuż przed podaniem wymieszać w nim liście sałaty i szpinaku. Sałatkę ułożyć na talerzu, na przemiennie układając liście sałaty i szpinaku, na tym pomidorki i cukinie. Udekorować listkami pietruszki i skropić pozostałym dressingiem. Kapelusz pieczarki obsmażyć na maśle do zezłocenia, posolić pod koniec smażenia i odłożyć w ciepłe miejsce.
Do garnka nalać wodę (na wysokość ok. 10 cm od dna) dodać 3 łyżki octu i poczekać aż zacznie bulgotać  (woda powinna mieć ok. 90 stopni C). Jajko wybić do kubeczka. W garnku zrobić wir wodny – zakręcić wodę przy pomocy łyżki i wlać jajko. Gotować 1,5 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce i zanurzyć je w zimnej wodzie, by je zahartować. Obok sałatki ułożyć pieczarkę, delikatnie skropić ją dressingiem, na niej ułożyć jajko w koszulce i udekorować listkiem pietruszki. Posypać solą, najlepiej gruboziarnistą oraz pieprzem.
 
Smacznego.

Rozgrzewka na początek

Z pomysłem pisania kulinarnego bloga nosiłam się już od pewnego czasu. Najpierw nieśmiało powstawała we mnie ta myśl, aby zaraz zaginąć gdzieś wśród codziennych zajęć. Jednak od kilku dni coraz natarczywiej powracała, by po dzisiejszym obiedzie zwyciężyć.

SONY DSC

Już wczoraj wstawiłam na ogień rozgrzewający gulasz wołowy. Każde danie gulaszopodobne wpływa na mnie kojąco. Lubię monotonne krojenie warzyw i mięsa, podsmażanie, a potem dochodzenie co chwilę, by nabrać w płuca trochę uciekającej pary, pełnej zapachów i zapowiedzi wspaniałej uczty. Jest to doskonały czas, by pozwolić swoim myślom biegać swobodnie albo – wprost przeciwnie – zająć się czekającymi zajęciami.

Gulasze można jeść z najróżniejszymi dodatkami, ja jednak najbardziej lubię pieczywo. Dziś – pierwszy raz w życiu – samodzielnie upiekłam pieczywo i choć moje bułeczki, dalekie były od wyglądu jaki powinny mieć, mnie i mężowi smakowały, jakby wyszły spod ręki najwspanialszego mistrza piekarza. Przepis zaczerpnęłam z pierwszego blogu kulinarnego na jaki natrafiłam, który jednocześnie stał się moją inspiracją do pisania własnego – blog: White Plate, a przepis znajdziecie tutaj.

Na osłodę najbliższych jesiennych wieczorów z piekarnika wyszły jeszcze orzechowe słodkości, jak muffinki i ciasteczka, ale ich przepisy podam już następnym razem.

Najwspanialszą nagrodą za trudy w mojej niewygodnej kuchni (a raczej aneksie kuchennym) były ciepłe zapachy rozchodzące się po domu i uśmiech męża, gdy zobaczył upieczone przeze mnie bułeczki. Właśnie tym jest dla mnie gotowanie – ciepłem, zapachami szczęścia, uśmiechem domowników. Mam nadzieję, że uda mi się tym z Wami podzielić.

 

Gulasz wołowy

Składniki:
1kg wołowiny dobrej do duszenia (zwykle używam kilku rodzajów wołowiny, ale choćby kawałek szpondra lub pręgi musi być. Te bardziej kleiste kawałki mięsa, nadają sosowi tą swoistą konsystencję)
sól i pieprz
1/2 pętka kiełbasy (najbardziej lubię albo czosnkową albo myśliwską/jałowcową, ważne by była dobrej jakości)
olej
2 łodygi selera naciowego
2 marchewki duże
3 ziemniaki (jeśli nie dodaję ziemniaków, to zwykle zjadamy gulasz z domowym chlebem)
2 pietruszki duże
2 cebule duże
1 rzepa
1/2 szkl. esencjonalnego sosu pomidorowego (ewentualnie dobrego koncentratu pomidorowgo)
1/2 butelki czerwonego wina
bulion wołowy (jak nie mamy może być woda, tym bardziej gdy użyjemy też szponder lub jakiś kawałek mięsa z kością)
rozmaryn, tymianek, liście laurowe
(teraz też czasem dodaję kilka suszonych grzybków i/lub suszone pomidory)
1 puszka zielonego groszku (z czasem zaczęłam wybierać raczej mrożony groszek, który tylko szybko blanszuję, trzymam oddzielnie i dorzucam tuż przed podaniem potrawy. nie traci na kolorze i konsystencji)

Przygotowanie: Kiełbasę pokroiłam na grube plastry i podsmażyłam, bez użycia tłuszczu, a następnie wyjęłam z garnka, pozostawiając wytopiony tłuszcz. Mięso pokroiłam na kawałki wielkości dużego kęsa, doprawiłam i obsmażyłam na mocno rozgrzanym oleju i pozostałym z kiełbasy tłuszczu. Po podsmażeniu mięsa wylałam nadmiar tłuszczu, pozostawiając w garnku wszystkie smaczne przypalonki. Do mięsa dorzuciłam kiełbasę, pokrojone na duże kawałki (podobne do kawałków mięsa) warzywa (teraz zwykle kroję warzywa w cieńsze plastry i na początek gotowania daję tylko część, resztę dodając dopiero w połowie czasu duszenia, by nie rozpadały się, ale przeszły smakiem sosu) i wlałam płyny: sos pomidorowy (ja użyłam resztki sosu arabiata, ale może być koncentrat lub nawet pół puszki pomidorów w kawałkach), wino i tyle bulionu, żeby przykryć mięso i warzywa. Zioła (rozmaryn, tymianek i liście laurowe) związałam sznurkiem i zanurzyłam w gulaszu. Po ok. 1,5 godzinie dorzuciłam puszkę zielonego groszku (jak napisałam wyżej – lepiej jest oddzielnie zblanszować zielony groszek i dorzucić go tuż przed podaniem, by nie stracił na kolorze i konsystencji. Poza tym dużo smaczniejszy jest ten mrożony groszek od puszkowego, ale to już kwestia gustu. Tak czy siak groszek nie powinien gotować się w gulaszu dłużej niż kilka minut, bo traci kolor i smak, więc dorzucić go należy w ostatniej chwili, byle by się zagrzał). Po kolejnych 10 minutach duszenia, zdjęłam pokrywkę i pozwoliłam się gulaszowi pogotować na dużym ogniu, by trochę zredukować sos, nadając mu tym samym mocniejszego smaku. Przed podaniem sprawdziłam, czy nie trzeba doprawić.

Pozdrawiam i życzę smacznego.

 

EDIT z 27 stycznia 2015 r – to kolejny wpis "poprawiany". Głównie zależy mi na sprawdzeniu czy to co kiedyś uważałam za dobre i skuteczne metody gotowania dalej mi się sprawdzają, czy przepisy wymagają albo dla smaku albo dla wygody jakiejś rewizji. Podoba mi się również jak inaczej podchodzę do zdjęć, do układania kompozycji na talerzu i to też przy okazji można zobaczyć. Tekst niebieskim italikiem jest tekstem z dnia poprawy. A poniżej macie moje pierwsze zdjęcie na bloga – ależ ja wtedy byłam z niego dumna … i dalej jestem, choć już trochę z przymrużeniem oka ;)