Energia i uśmiech na dobry dzień.

Śniadanie to podstawa dnia. To nawet więcej … to fundament zdrowia i pogody ducha. Kiedy rano na talerzu spotka nas coś smakowitego, energetycznego, z pazurem i energią, to jak dobra wróżba na cały dzień.
 
Latem, gdy słońce nas budzi, lubimy z Sebastianem rozpieścić się kulinarnie ;) Kawa na słonecznym balkonie, świeże pieczywo, moje własne lub z Grzybków, jedynej piekarni, z której uważam, że warto kupić chleb, a do tego dekadenckie jedzenie …
 
… albo jajecznica, w przyrządzaniu której niekwestionowanym mistrzem jest Sebastian, albo jajko w koszulce na grzance a do tego sałatka z plonów z naszego ogródka … Mmmmm, tak mogę zaczynać każdy dzień :)
 
 
Tym bardziej, gdy jajko w koszulce do akompaniamentu dostaje kremowy, lekko kwaskowaty dla przełamania kremowości żółtka sos holenderski lub dowolną jego wariację. Jak tego ranka, różowy pieprz i ocet z różowego szampana stworzyły tak doskonałe połączenie, wręcz wibrujące od energii, porywające i dodające sił do dnia pełnego wrażeń i prac.
 
Ale, ale … gotując jajko w koszulce i sos holenderski, które same w sobie są ekscytujące i rozkoszne, nie zapomnijcie o dodatkach. Nie powinno być ich dużo, nie mają przytłaczać ani dominować, ale podkręcać smak. Jak w tym przypadku, rzeżucha i rukola, obie przyjemnie pieczące język, sprawiające, jakby tuż za rogiem czekała nas niezwykła przygoda i wystarczy tylko zebrać odwagę i zrobić pierwszy krok.
 
 
Wiem, że dla wielu z Was sos holenderski czy jajko w koszulce to trudne danie, ale wierzcie mi, gdy rankiem przeżyjecie wspaniałą przygodę z ubijaniem, zakręcaniem wodą, tą całą niezwykłą otoczką pełną wyzwania, energia jaka się w Was obudzi doda Wam skrzydeł na cały piękny dzień.
 
I tego właśnie Wam dziś życzę ;)
 
 
Jajko w koszulce
Wodę do wysokości ok. 10 cm z 3 łyżkami octu doprowadzić do wrzenia, ale nie gwałtownego, lecz lekkiego bulgotania (ok. 90'kilka stopni C). Zakręcić łyżką wodą i wlać rozbite do kubeczka jajko. Potem wbijać kolejne, choć nie należy gotować zbyt wiele na raz. Gotować 1 1/2 minuty. Można łyżką "pomóc" białku, by otoczyło pięknie żółtko. Łyżką cedzakową wyjąć delikatnie jajko w koszulce. Nożem można delikatnie obciąć ewentualne farfocle ;)
 
Jajko w koszulce najlepiej jeść od razu, ale można przygotować je nawet do 2 dni wcześniej (przynajmniej tak twierdzi Michel Roux, ja jeszcze nie próbowałam trzymać jajka w koszulce dłużej niż godzinę). Po ugotowaniu należy włożyć je wtedy do zimnej wody i trzymać w lodówce. Tuż przed podaniem należy włożyć je do miski z wrzątkiem n a 30 sekund.
 
Sos holenderski
 
Składniki:
1 łyżka białego octu winnego (ja użyłam octu z szampana rose)
4 łyżki zimnej wody
1 łyżeczka zmiażdżonego białego pieprzu (ja dałam pieprz różowy)
4 żółtka
250 g stopionego masła klarowanego, ostudzonego
sól
sok z 1/2 cytryny
 
Przygotowanie: W malutkim rondelku wodę, ocet i pieprz zredukować do 2/3 objętości. Ostudzić. I teraz są 2 możliwości – albo ubijamy sos holenderski bezpośrednio na gazie albo w kąpieli wodnej. Ja, choć robiłam to również na gazie, robię to w kąpieli wodnej dla bezpieczeństwa, ale i dla bardziej kremowej konsystencji (choć przyznaję szczerze – nie wiem, czy to moja podświadomość czy naprawdę ubijany na parze sos jest bardziej kremowy).
Do metolowej (!) miseczki, którą możemy ustawić na garnku z gotującą się delikatnie wodą, tak by dno miseczki nie dotykało wody, wlewam ostudzony ocet z pieprzem, 4 żółtka i ubijam cały czas trzepaczką, aż sos zemulguje (tzn. stanie się gładki i kremowy). Temperatura nie może osiągnąć powyżej 65 stopni Celsjusza. Czas tego ubijania to ok. 8-10 minut.
Po tym czasie, ciągle roztrzepując sos, dolewamy topione masło cienką strużką (!). Na końcu dodajemy sok z cytryny i sól. Michel Roux radzi, by przecedzić sos, ale mi tak bardzo podobały się drobinki różowego pieprzu, że zrezygnowałam z tego etapu.
 
Jak widać, przepis na sos jest zasadniczo z książki M. Roux "Jajka", ale chcę podzielić się z Wami pewnym trikiem, który poznałam na wspaniałym kursie u Kurta Schellera. Jeśli sos zważy się można na to zaradzić 2 sposobami. Jeden to w osobnej miseczce rozbicie dodatkowego żółtka, a potem dodawanie do niego zważonego sosu (wciąż na parze). Drugi, znacznie szybszy, to dodanie po ściance miseczki odrobiny ciepłego wina, cały czas ubijając.
 
Sos holenderski ma wiele swoich wariacji, a może mieć jeszcze więcej, gdy zaprzęgniecie do pracy swoją wyobraźnię :)
Sos noisette – gdy do gotowego sosu dodacie 50 g klarowanego, zbrązowionego masła
Musztardowy – z dodatkiem ubitej śmietany kremówki (75 ml.) i łyżką (mniej lub więcej do smaku) ostrej musztardy
To tylko dwa wspomniane przez Michel'a Roux, ale można dodać odrobinę przecieru pomidorowego, utartych ziół i co jeszcze Wam w duszy zagra. Pobawcie się ;)))
 
Smacznego.

Żar słońca i karuzela uczuć, czyli jak to było na castingu do MasterChef’a!

To była chyba najbardziej zwariowana niedziela w moim życiu. Karuzela emocji i uczuć, żar lejący się z nieba i gorąc oczekiwań, nadziei wokół mnie i we mnie.

 
Z samego rana, gdy jeszcze lekki wiaterek przyjemnie chłodził, pojawiliśmy się z moim Ukochanym na parkingu przed Makro. Torba na kółkach wypakowana po brzegi wszystkim co mogłoby mi tylko być potrzebne. Patelnia, garnki, sztućce, przyprawy, olej i masło oraz oczywiście najważniejsze … danie, które miałam zaprezentować na castingu do MasterChef'a.

 
Atmosfera była rewelacyjna. Pierwszym najkomiczniejszym elementem była lista kolejkowa. Prawie oczekiwałam powstania kolejkowych komitetów. Ale prawda jest taka, że niezmiernie ułatwiło to wszystkim oczekiwanie na rejestrację. Przy okazji również mogliśmy się poznać, przełamać pierwsze bariery nieśmiałości, poczuć się swobodniej, gdy rozmowy o gotowaniu rozpoczęły się na dobre. W końcu wszyscy przyszliśmy tam dlatego, że kochamy gotować :)

 
Jednak już po chwili nasze pogaduszki zostały przerwane, gdy ekipa z TVN zaczęła organizować nam atrakcje. Czarny truck z logiem MasterChef'a, my wszyscy wokół niego, oklaskom i krzykom nie było końca, gdy kręcone było ujęcie za ujęciem. Byli tacy co kręcili nosem na takie "ustawianie", ale moim zdaniem wielu z nas pozwoliło to odpędzić stres, rozładować emocje i przy okazji porządnie się wykrzyczeć, a to bardzo terapeutycznie działa ;P Inna sprawa, że po kilku takich krzykach zaczęłam tracić głos i później podczas rozmowy z szefem kuchni chrypiałam prawie jak metalowa wokalistka ;)

 
W ogóle ludzie z ekipy byli wspaniali. Niezwykle życzliwi, pomocni, dowcipni i zorganizowani. Gdy w poszukiwaniu cienia i choćby odrobiny wietrzyku, znaleźliśmy z Sebastianem miejsce, gdzie odpoczywała część ekipy, rozmawiali z nami o poprzednich castingach, o śmiesznych lub ciekawych sytuacjach. Nie zdradzali pewnie żadnych sekretów, ale za to sprawiali, że przestawałam patrzeć na nich jak na odległe ufoludki ;)

Gdy już czekaliśmy na wejście i spotkanie z szefami kuchni oraz komisją, pomagali zorganizować wszystko przy stanowiskach, podawali wodę do picia. Ja chyba wyglądałam jakbym miała zemdleć, gdyż przemiła dziewczyna z ekipy trzy razy pytała się mnie czy na pewno nie chcę się czegoś napić, za co byłam jej bardzo wdzięczna, gdyż za pierwszym razem byłam tak zakręcona jak słoik dżemu i pomimo, że język wysechł mi na kołek, powiedziałam, że nic mi nie potrzeba :) Ach, ten stres!

Kiedy szłam na dodatkową rozmowę z jednym z członków ekipy, w ciemnym pokoju, gorącym mimo klimatyzacji od lampy, rozmawiali ze mną o zdjęciach i blogach, podali chusteczki do wytarcia spoconej buzi, żartowali ze mną i sprawili, że poczułam się choć trochę mniej speszona. Pewnie, gdy mówiłam przed kamerą i tak byłam spięta i plotłam trzy po trzy (już po kilkunastu minutach po wyjściu nie mogłam przypomnieć sobie, jakie pytania mi zadawano i co dokładnie na nie odpowiedziałam, tak byłam zdenerwowana i podekscytowana), ale uśmiech nie schodził mi z twarzy, dzięki temu jak życzliwie do mnie podchodzili.

Wielkie dzięki wszystkim z ekipy TVN :) Byliście wspaniali :)

Ugotowane wcześniej w domu danie zostało tylko podgrzewane przy szefie kuchni, Jerzym Pasikowskim, przy jednoczesnym udzielaniu mu odpowiedzi na pytania a to o technikę smażenia filetów ryby, a to o rodzaje kuchni, jakie znam. Jeszcze w domu przygotowałam sobie wszystkie naczynia i przybory kuchenne, przyprawy i dodatki, które mogły być mi potrzebne. Ba! Ponieważ podawałam odsmażane pierogi z kaczki z fenkułowym sosem i bulionem z kaczki, wiedziałam, że sosu i bulionu pewnie nie uda mi się podgrzać, gdyż mieliśmy tylko po jednym palniku kuchenki indukcyjnej. Miałam je więc w termosach, ale na wszelki wypadek, również w pojemniczkach, które trzymane były wcześniej w trucku-chłodni. Więc oczywiście kiedy zaczęłam to wszystko wypakowywać, podgrzewać, odpowiadać na pytania, zapomniałam o przybraniu z naci kopru i fleur de sel, a odpowiadając na pytanie szefa, jak usmażyłabym mu karpia na wigilię, powiedziałam, że nie usmażyłabym mu karpia, ale podała go w galarecie ;))) Dopiero po chwili zorientowałam się, że szef chciał dowiedzieć się, czy wiem jak usmażyć rybę i którą stroną położyć ją na patelni. Śmiałam się później z samej siebie, ale w gruncie rzeczy jak tu nie być przejętym, gdy z jednej strony jest się w tak nowej sytuacji, a z drugiej strony stara się o spełnienie własnych, kulinarnych marzeń.

Nie miało to jednak znaczenia, gdy po malutkim kęsie mojego pierożka, szef ukroił sobie drugi, większy i pochwalił jego smak. Miałam wrażenie, że ktoś dorobił mi skrzydła, taka była szczęśliwa, że posmakowało profesjonalnemu szefowi moje danie. Miałam ochotę go wyściskać … ale na szczęście tego nie zrobiłam ;) Ci z Was, którzy mnie znają, wiedzą, że ja przylepa jestem ;)))

 
Kwestia rozmowy z komisją to w czasie oczekiwania na rejestrację, a potem na wezwanie naszego numerka spotykała się chyba z największym strachem. Słyszałam tak niespotykane opinie, że aż trudno było wierzyć. Kiedy jednak usiadłam przed nimi i zaczęłam odpowiadać na pytanie "A czemu gotowanie?", słowa same pojawiały się na języku. Od pytania do odpowiedzi, od odpowiedzi do następnego pytania. Nie mam pojęcia ile czasu trwała ta rozmowa, ale wszystkie osoby w komisji były przemiłe, rzeczowe i choć to oczywiste, że szukają osób nadających się do telewizji, to wcale nie pomijano ani sprawy pasji ani umiejętności gotowania. Również komisja, próbowała naszych dań, a w rozmowie z nami wspomagali się też opinią od osoby z ekipy, która rozmawiała z nami jeszcze na parkingu.

 
Pewnie jesteście ciekawi co dokładnie zaprezentowałam. Jak już pisałam, były to pierogi z kaczką. Ciasto zrobiłam swoje absolutnie ulubione, maślankowe. Jest delikatne, neutralne w smaku i po prostu stworzone do odsmażanych pierogów. Na farsz ugotowałam 4 kacze nogi w bulionie z młodych warzyw, z dodatkiem skórki pomarańczowej i anyżem. Potem mięso przestudziłam, połączyłam ze skarmelizowaną cebulką, zdeglasowaną octem balsamicznym, doprawiłam jeszcze utartym w moździerzu anyżkiem i drobno startą skórką z pomarańczy. Do tego był sos z uduszonego do miękkości młodego fenkułu, młodego pora i słodkiej cebulki, aromatyzowany tymiankiem i anyżkiem, podlany wytrawnym wermutem i śmietaną. Wszystko mocno zredukowane, zmiksowane i przetarte przez sitko.

Sos i pierożki dopełniały się wybornie. Znacznie mocniejsze i wyrazistsze w smaku pierogi, dostały łagodne towarzystwo sosu i bulionu, gdzie smaki anyżku przechodziły od mocniejszego do słabszego. Dekoracja z fleur de sel i naci kopru, dodawała już głównie uroku i elegancji i w gruncie rzeczy nie była konieczna, ale ja po prostu uwielbiam podsmażane pierogi z chrupkim, słonym dodatkiem kwiatu soli. To z pewnością, obok moich wciąż jeszcze nie zaprezentowanych na blogu, uszek z farszem z bażanta, były najdoskonalsze pierogi, jakie kiedykolwiek zrobiłam. A gdy jeszcze widziałam, jak ekipa po wywiadzie zajadała się nimi z talerza ustawionego na pudłach w Makro, serce mi rosło :)

 
I tak, wróciłam do domu, zostały brudne talerze do pozmywania, fartuszek z nalepionym numerkiem, masa zdjęć i tysiąc wspaniałych emocji. Nawet jeśli nie zostanę zaproszona na kolejny casting, nawet jeśli nie dostanę się do konkursu, to już czuję, że tamtego dnia zyskałam jedne z najwspanialszych przeżyć i wspomnień, które staną się moimi skarbami. I choćby dlatego było warto!

Nie byłoby to jednak możliwe bez wsparcia przyjaciół, choć przyznaję, że z początku trzymałam swoje zgłoszenie na casting w największej tajemnicy. Sama nie wiem – chyba trochę obawiałam przyznać się sama przed sobą, jak bardzo mi na tym zależy. Ale mój  największy Przyjaciel, Ukochany i Druga Połówka nie dawał za wygraną. Jego niezłomna wiara we mnie, jego przeganianie strachów i niepewności, wreszcie jego duma, wymalowana na jego twarzy i w oczach, gdy wyszłam już po wszystkim, była i jest dla mnie ogromną motywacją. Dziękuję Kochany :)
Motywacją, której nie szczędziła mi od samego początku jeszcze dwójka wspaniałych Przyjaciółek, którym chciałabym za to podziękować.
Ewelinko, dziękuję za tamten telefon z informacją o MasterChef'ie, dziękuję za tamto pełne oburzenia "Jak to się nie nadajesz?!". Twój upór pomógł mi tamtego dnia :) Dziękuję :) Ucałuj Andrzeja i słodką Pati :)
Ora, without your words of courage, without our talks about doing what we love, all what I have done during last days, would be much more harder. Thank you Sweete for being there for me, for being inspiration for me :)
 

Pierogi z kaczką podane z fenkułowo-anyżkowym sosem i kaczym bulionem
… czyli po prostu Pierogi Master Chef'a ;)  (hehehe, nie ma co, skromna jestem :) )

Składniki:
Na ciasto:
500 g mąki na pierogi (typ 500)
1 łyżeczka soli
do 500 ml maślanki

Przygotowanie: Mąkę wymieszałam z solą, a potem dolewałam stopniowo maślankę, do uzyskania odpowiedniej konsystencji (ok. 450 ml). Potem ciasto odłożyłam, by odpoczęło zawinięte w folię (uwaga, bo szybko obsycha, więc trzymajcie je w foli) przez minimum 20-30 minut. Rozwałkowywałam na omączonym blacie, wykrawałam krążki, nadziewałam farszem, lepiłam. Wrzucałam na osolony wrzątek z odrobiną oleju, i gotowałam ok. 1-2 minut od czasu gdy wypłynęły (ja robiłam tym razem trochę większe pierogi niż zwykle, więc gotowałam je ok 2 minut). Ostudziłam.

Na farsz i bulion:
1,2 l bulionu ugotowanego na młodej włoszczyźnie
4 kacze nogi
1 gwiazdka anyżu
skórka otarta z pomarańczy (ja miałam z 5 pomarańczy, połowę dodałam do farszu, połowę do bulionu, ale dodawałam ją stopniowo, by uzyskać odpowiedni posmak)
2 łyżeczki nasion anyżku starte na proszek w moździerzu, większa część do farszu, reszta do bulionu
3 słodkie, młode cebule, posiekane i zeszklone na maśle z olejem
chlust octu balsamicznego
2 łyżki pulpy warzywnej z sosu
sól

Przygotowanie: Najpierw w bulionie z 1 gwiazdką anyżu, skórką z 1 pomarańczy, ugotowałam kacze nogi przez ok. 2 godziny, na malutkim ogniu, by bulion był później jak najbardziej klarowny.
Ostudzone, ale nie zimne mięso, oczyszczone z kości i skóry (ale wraz z częścią tłuszczu) zmieliłam wraz ze skarmelizowaną cebulką, podlaną octem balsamicznym. Dodałam 2 łyżki pulpy warzywnej z sosu (patrz niżej). Doprawiłam startym anyżkiem, startą skórką pomarańczową, solą, aż pasował mi smak. Chciałam by pomarańcza była tylko tłem, a na pierwszym planie była anyżkowa kaczka, więc nie przesadźcie z anyżkiem, bo stłumi smak kaczki.
Bulion po przecedzeniu przez podwójnie złożoną gazę, doprawiałam stopniowo skórką pomarańczową i anyżkiem, oraz oczywiście solą do smaku.

Na sos:
2 młode fenkuły, posiekane na paski (uwag, by wykroić głąb), nać odłożona do dekoracji
1 młoda, słodka cebula, drobno posiekana
1 młody por, tylko biała część, posiekany
olej i masło
3-4 łodyżki świeżego tymianku z ogródka
1 gwiazdka anyżu
ok. 1/2-3/4 szklanki wytrawnego wermutu
1 chochelka bulionu z kaczki
ok. 1 szklanki śmietany (ciut mniej, nie wiem dokładnie – lałam na oko ;) )
1/2 łyżeczki anyżku, utartego w moździerzu
sól

Przygotowanie: Najpierw zeszkliłam cebulkę i pory przez 1-2 minuty. Potem dorzuciłam fenkuł, którego smażyłam na małym ogniu przez ok 2-3 minuty. Dolałam wermut, dodawałam tymianek i gwiazdkę anyżu. Na dużym ogniu odparowałam wermut. Dolałam bulion z kaczki i na małym ogniu pod przykryciem dusiłam warzywa przez ok. 10-15 minut do miękkości. Potem zdjęłam pokrywkę, na dużym ogniu odparowałam bulion, zmniejszyłam ogień do średniego, dolałam śmietanę i zredukowałam ją o ponad połowę.
Wyjęłam tymianek i gwiazdkę anyżu. Zmiksowałam wszystko blenderem, a potem przetarłam przez sitko. Pulpę warzywną, której nie dało się przetrzeć (ok. 2 łyżek), dołożyłam do farszu (nie lubię nic marnować!). Farsz doprawiłam solą i anyżkiem. Moim zdaniem pieprzu już nie potrzebował. Wystarczyło to co było w bulionie.

Wykończenie: Pierożki podsmażyłam na oleju z masłem na średnim ogniu, by je podgrzać i zrumienić. Po zdjęciu z patelni osuszyłam z nadmiaru tłuszczu na ręczniku papierowym. Na talerz wyłożyłam w jedno miejsce 2 łyżki sosu i ładnie je rozprowadziłam, tworząc coś w rodzaju wstęgi – ja to nazywam smakowitą kometą :). Bulion wlałam do szklaneczki i udekorowałam nacią z kopru włoskiego. Pierogi ułożyłam częściowo na sosie, wykończyłam fleur de sel i nacią. Delicja!

Smacznego i życzcie mi Szczęścia :)